Darmowe ebooki » Powieść » Kuratela - Honoré de Balzac (biblioteka informatyczna txt) 📖

Czytasz książkę online - «Kuratela - Honoré de Balzac (biblioteka informatyczna txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Honoré de Balzac



1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 12
Idź do strony:
błotem, chustki w strzępach, brudne i dziurawe kaftaniki; ale wszędzie oczy błyszczące jak żywe płomienie. Straszliwa gromada, której widok budził zrazu wstręt, ale która rychło rodziła lęk, z chwilą gdy się widziało, że rezygnacja tych dusz, zmagających się z potrzebami życia, była czysto okolicznościową spekulacją na miłosierdzie. Dwie łojówki, które oświecały rozmównicę, migotały w rodzaju mgły wytworzonej przez cuchnącą atmosferę tego źle wietrzonego miejsca.

Sam sędzia był nie najmniej malowniczą figurą w tym zebraniu. Miał na głowie wełnianą zrudziałą szlafmycę. Ponieważ był bez krawata, szyja jego, czerwona od zimna i pomarszczona, sterczała nad wystrzępionym kołnierzem starego szlafroka. Zmęczona twarz miała ów na wpół głupkowaty wyraz, właściwy ludziom mocno czymś zajętym. Usta jego, jak u wszystkich, którzy pracują, były ściągnięte na kształt sakiewki z zaciśniętym sznurkiem. Zmarszczone czoło zdawało się dźwigać brzemię wszystkich tych zwierzeń: czuł, ważył i sądził. Oczy jego, baczne jak oczy lichwiarza, odrywały się od książek i regestrów, aby wnikać w samą głąb ludzi, których obejmował owym chybkim wzrokiem, jakim skąpcy wyrażają swoje niepokoje. Stojąc za swoim panem, gotów wykonać jego rozkazy, Lavienne pełnił widocznie straż i przyjmował nowo przybyłych, dodając im otuchy.

Kiedy ukazał się lekarz, zrobiło się poruszenie na ławkach. Lavienne odwrócił głowę i zdziwił się mocno, widząc Bianchona.

— A, to ty, mój chłopcze — rzekł Popinot, przeciągając się. — Co cię sprowadza o tej porze?

— Bałem się, wuju, abyś nie podjął, nim zobaczysz się ze mną, pewnej wizyty urzędowej, w której przedmiocie chcę z tobą pomówić.

— No, matusiu — rzekł sędzia, zwracając się do tęgiej kobiety, która stała przy nim — jeśli mi nie powiecie, o co wam chodzi, ja tego nie zgadnę.

— Śpieszcie się — rzekł Lavienne — nie zabierajcie czasu innym.

— Proszę pana — rzekła wreszcie kobieta, czerwieniąc się i zniżając głos, tak aby ją słyszeli tylko Popinot i Lavienne — ja jestem straganiarką i mam dziecko, za które jestem winna u mamki. Schowałam tedy swoich parę groszy...

— I co? Wasz chłop wam je zabrał? — rzekł Popinot, zgadując koniec spowiedzi.

— Tak, proszę pana.

— Jak się nazywacie?

— La Pomponne.

— A mąż?

— Toupinet.

— Ulica du Petit-Banquier — mruknął Popinot, sprawdzając regestry. — Jest w więzieniu — rzekł, odczytując uwagę na marginesie arkusza, na którym ta para była wpisana.

— Za długi, wielmożny panie.

Popinot potrząsnął głową.

— Ale, proszę pana, ja nie mam za co kupić towaru, właściciel przyszedł wczoraj i zmusił mnie, aby mu zapłacić, inaczej wyrzuciłby mnie na bruk.

Lavienne nachylił się do pana i szepnął mu kilka słów.

— No i co, ile wam trzeba, aby kupić owocu w Halach?

— Hm, wielmożny panie, żeby móc dalej handlować, trzeba by mi dziesięć franków.

Sędzia dał znak służącemu, który wydobył z wielkiego worka dziesięć franków i dał je kobiecie, gdy sędzia zapisywał pożyczkę w rejestrze. Widząc gest radości, jaki uczyniła przekupka, Bianchon odgadł obawy, które z pewnością miotały kobietą, kiedy szła do tego domu.

— Teraz wy — rzekł Lavienne do starca z siwą brodą.

Bianchon odciągnął służącego na stronę i spytał, ile czasu zajmie ta audiencja.

— Pan miał dwieście osób dziś rano, jeszcze zostało do zrobienia tych osiemdziesiąt — rzekł Lavienne — pan doktor miałby czas odbyć swoje pierwsze wizyty.

— Mój chłopcze — rzekł sędzia, odwracając się i ujmując Horacego za ramię — masz oto dwa adresy niedaleko stąd, jeden przy ulicy de Seine, drugi de l’Arbalète. Przy ulicy de Seine młoda dziewczyna się zaczadziła, a tam znów znajdziesz człowieka, którego przyjmiesz do swego szpitala. Czekam cię ze śniadaniem.

Bianchon wrócił za godzinę. Ulica du Fouarre była już pusta, zaczynał się robić dzień, sędzia wracał do mieszkania. Ostatni biedak, którego ranę opatrzył, odchodził, a worek służącego był próżny.

— No i cóż, jak się mają? — spytał sędzia na schodach.

— Człowiek umarł, dziewczyna się wyliże — odparł Bianchon.

Od czasu kiedy zbrakło oka i dłoni kobiety, mieszkanie pana Popinot przybrało wygląd zgodny z fizjonomią właściciela. Abnegacja człowieka pochłoniętego jedną myślą wyciskała dziwaczne piętno na wszystkim. Wszędzie odwieczny kurz, wszędzie owo pomieszanie przeznaczeń rozmaitych przedmiotów właściwe kawalerskiemu gospodarstwu. Były tam papiery w wazonach na kwiaty, puste butelki z atramentu na meblach, zapomniane talerze, słowem wszystkie góry i doliny spowodowane podjętymi i poniechanymi zamiarami zrobienia porządku. Gabinet sędziego, szczególnie nawiedzony tym nieustannym bezładem, odbijał roztargnienie człowieka przywalonego zajęciami, wziętego w krzyżowy ogień kłócących się z sobą zatrudnień. Biblioteka była jak po pożarze; książki wałęsały się, jedne wsadzone w drugie, inne rzucone otwarte na ziemię; pakiety aktów rozłożone szeregiem zawalały podłogę, niefroterowaną od dwóch lat. Stoły i meble były obładowane wotami, znoszonymi przez wdzięczną nędzę. Bukiety sztucznych kwiatów, obrazy, na których widniały cyfry Popinota w otoczeniu serc i nieśmiertelników, stroiły ściany. Tu jakieś puzderka pretensjonalnie wykonane i niezdatne do niczego; tam jakiś przycisk w stylu robótek, jakie wykonują więźniowie w swej celi. Te arcydzieła cierpliwości, te rebusy wdzięczności, zeschłe bukiety, dawały gabinetowi i sypialni sędziego wygląd sklepu z zabawkami. Poczciwiec robił sobie memorandum z tych sprzętów; zapełniał je notatkami, zapomnianymi piórami i drobnymi świstkami. Te szczytne świadectwa anielskiego miłosierdzia były pełne kurzu, nieświeże, brudne. Kilka ptaków, doskonale wypchanych, ale zjedzonych przez mole, sterczało w tym lesie fatałaszek, gdzie królował kot angora, ulubieniec pani Popinot, któremu z pewnością jakiś naturalista bez grosza wrócił wszystkie pozory życia, płacąc w ten sposób wiekuistym skarbem drobną jałmużnę.

Jakiś miejscowy artysta, którego serce sprowadziło pędzel na bezdroża, wykonał portrety obojga państwa Popinot. Nawet w alkowie sypialni widziało się haftowane poduszeczki, krajobrazy z koralików, krzyże z gniecionego papieru, których ornamenty świadczyły o szalonej pracy. Firanki były sczerniałe od dymu, portiery nie miały już żadnego koloru. Między kominkiem i długim stołem, przy którym pracował sędzia, kucharka postawiła na stoliczku dwie filiżanki kawy z mlekiem. Dwa mahoniowe fotele obite włosiem oczekiwały wuja i siostrzeńca. Ponieważ światło dzienne nie dochodziło do tego miejsca, kucharka zostawiła tam dwie łojówki, których nieproporcjonalnie wybujałe knoty obrosły grzybem i rzucały owo czerwonawe światło, które oszczędza świecę, spalając ją wolno; wynalazek skąpców.

— Drogi wuju, powinien byś się cieplej ubierać, kiedy schodzisz do rozmównicy.

— Nie lubię dawać czekać tym biednym ludziom! No i co, co masz za interes?

— Hm! Przychodzę wuja zaprosić na jutro na obiad do margrabiny d’Espard.

— To nasza krewna? — spytał sędzia tonem tak naiwnego roztargnienia, że Bianchon parsknął śmiechem.

— Nie, wuju, margrabina d’Espard to jest dostojna i znamienita dama, która wniosła skargę do trybunału celem oddania męża pod kuratelę. Wujowi właśnie powierzono...

— I ty chcesz, abym ja szedł do niej na obiad? Czyś ty oszalał? — rzekł sędzia, chwytając kodeks. — Masz, czytaj paragraf, który zabrania sędziemu jeść i pić u jednej ze stron, które ma sądzić. Niech przyjdzie do mnie twoja margrabina, jeśli ma mi coś do powiedzenia. Mam w istocie iść jutro przesłuchać jej męża, skoro przestudiuję sprawę przez noc.

Wstał, wziął plik aktów znajdujący się pod przyciskiem i rzekł, przeczytawszy nagłówek:

— Oto akta. Skoro ta dostojna i znamienita dama interesuje cię, zobaczmyż tę skargę!

Popinot zawinął szlafrok, który otwierał się ciągle, obnażając pierś, umoczył rogalik w wystygłej kawie i wyszukał skargę, którą przeczytał, pozwalając sobie na małe nawiasy i na dyskusje, w których siostrzeniec jego brał udział.

„Do pana prezydenta trybunału cywilnego pierwszej instancji departamentu Sekwany, zasiadającego w Pałacu Sprawiedliwości.

Pani Joanna Klementyna Atenais de Blamont-Chauvry, małżonka pana Karola Maurycego Marii, hrabiego de Nègrepelisse, margrabiego d’Espard (dobra szlachta), właściciela ziemskiego; rzeczona pani d’Espard mieszkająca przy ulicy du Faubourg-Saint-Honoré nr 104, rzeczony zaś pan d’Espard przy ulicy de la Montagne-Sainte-Geneviève nr 22 (Prawda, prezydent mówił mi, że to w mojej dzielnicy!), przy czym jako adwokat powódki występuje pan Desroches”.

— Desroches! aferzysta, człowiek źle widziany w sądzie i u swoich kolegów, człowiek, który szkodzi swoim klientom!

— Biedny chłopak, nieszczęściem jest bez majątku i wije się jak diabeł w kropielnicy, to wszystko.

„Ma zaszczyt panu przedstawić, panie prezydencie, że od roku zdolności moralne i umysłowe pana d’Espard, jej męża, uległy tak głębokiej zmianie, iż przedstawiają obecnie stan szaleństwa i zidiocenia, przewidziany artykułem 486 kodeksu cywilnego, i domagają się, dla dobra jego mienia, jego osoby i w interesie jego dzieci, które chowają się przy ojcu, zastosowania postanowień wymaganych w tym samym paragrafie;

Że w istocie stan umysłowy pana d’Espard, który od kilku lat budził poważne obawy, zrodzone przyjętym przez niego systemem prowadzenia swoich interesów, przebiegł, zwłaszcza w tym ostatnim roku, opłakane szczeble upadku; że zwłaszcza wola ucierpiała od postępów choroby i że jej porażenie wydało pana d’Espard wszystkim niebezpieczeństwom nieudolności stwierdzonej następującymi faktami:

Od dłuższego czasu, wszystkie dochody z dóbr margrabiego d’Espard idą, bez zrozumiałej przyczyny i bez korzyści, nawet czasowej, do rąk starej kobiety, której odpychająca brzydota jest powszechnie stwierdzona, nazwiskiem pani Jeanrenaud, mieszkającej to w Paryżu, przy ulicy de la Vrillière numer 8, to w Villeparisis w pobliżu Claye, departament Seine et Marne, i na rzecz jej syna, mającego trzydzieści sześć lat, oficera ex-gwardii cesarskiej, którego, przez swoje stosunki, margrabia d’Espard umieścił w gwardii królewskiej w charakterze dowódcy szwadronu w pierwszym pułku kirasjerów. Te osoby, wtrącone przez rok 1814 w ostateczną nędzę, nabyły kolejno nieruchomości znacznej ceny, między innymi w ostatnim czasie dom przy Grande rue Verte, gdzie imć Jeanrenaud czyni obecnie znaczne wkłady, aby tam zamieszkać z imć Jeanrenaud, jego matką, w zamiarze małżeństwa, jaki żywi; które to wydatki sięgają przeszło stu tysięcy franków. Małżeństwo to nawiązało się dzięki staraniom margrabiego d’Espard u jego bankiera imć pana Mongenod, o którego siostrzenicy rękę poprosił dla rzeczonego imć Jeanrenaud, przyrzekając, iż, przez swoje wpływy, wyrobi mu tytuł barona. Nominację tę ziścił w istocie dekret Jego Królewskiej Mości z dnia 29 grudnia ubiegłego roku, na prośbę margrabiego d’Espard, jak to może zaświadczyć Jego Dostojność pan Minister Sprawiedliwości, o ile by trybunał uznał za właściwe uciec się do jego świadectwa;

Iż żadna racja, nawet zaczerpnięta wśród tych, które są potępione zarówno przez moralność jak przez prawo, nie może usprawiedliwić wpływu, jaki rzeczona wdowa Jeanrenaud zdobyła na margrabiego d’Espard, który zresztą widuje ją nader rzadko, ani też wytłumaczyć jego szczególnego przywiązania do rzeczonego barona Jeanrenaud, z którym stosunki jego również są rzadkie; mimo to wpływ ich okazuje się tak wielki, iż za każdym razem, kiedy potrzebują pieniędzy, chociażby na zaspokojenie zwyczajnego kaprysu, ta dama lub jej syn...”

— He he! racje, które potępia zarówno moralność jak prawo! Co on chce nam podsunąć, ten pan dependent czy też adwokat? — rzekł Popinot.

Bianchon zaczął się śmiać.

„...ta dama lub jej syn uzyskują, bez najmniejszej trudności od margrabiego d’Espard to, czego żądają; w braku zaś gotowizny, pan d’Espard podpisuje weksle, eskontowane przez imć pana Mongenod, który ofiarował się powódce zaświadczyć ten fakt;

Że zresztą, na potwierdzenie tych faktów, zdarzyło się świeżo, w czasie odnowienia dzierżawy dóbr Espard, że gdy dzierżawcy wypłacili dość znaczne sumy, odnawiając swoje kontrakty, imć Jeanrenaud natychmiast kazał je sobie przekazać;

Że wola margrabiego d’Espard ma tak mały udział w przelewie tych sum, iż kiedy mu wspomniano o nich, wręcz nie przypominał sobie tego; że za każdym razem, kiedy osoby poważne zapytywały go o pobudki jego przywiązania do tych dwojga osobników, odpowiedzi jego świadczyły o tak zupełnym bezładzie jego myśli i interesów, iż musi istnieć w tej sprawie tajemna przyczyna, na którą powódka pragnie ściągnąć oko sprawiedliwości, zważywszy, iż niepodobieństwem jest, aby ta przyczyna nie była zbrodnicza, występna i przymusowa, lub też przyrody11 domagającej się oceny lekarzy sądowych, o ile wszelako powolność ta nie jest z rzędu tych, które wchodzą w zakres nadużycia władz moralnych i których nie można określić inaczej, niż posługując się jaskrawym terminem opętania...”

— Tam do licha! — rzekł Popinot — cóż ty na to, mój chłopcze? To są bardzo osobliwe fakty.

— Mogłyby — odparł Bianchon — być skutkiem władzy magnetycznej.

— Więc ty wierzysz w głupstwa Mesmera12, w jego stoliki, w widzenie przez ściany?

— Tak, wuju — odrzekł poważnie doktor. — Słuchając tego pozwu, myślałem o tym. Powiadam ci, że stwierdziłem, w innej sferze działania, wiele analogicznych faktów, dowodzących bezgranicznej władzy, jaką może jeden człowiek zdobyć nad drugim. Jestem, sprzecznie z mniemaniem moich kolegów, zupełnie przeświadczony o potędze woli jako siły motorycznej. Widziałem, z wykluczeniem wszelkiej baśni i wszelkiej szarlatanerii, objawy takiego opętania. Uczynki, przyrzeczone magnetyzerowi we śnie, medium jego skrupulatnie spełniało na jawie. Wola jednego stała się wolą drugiego.

— Postępki wszelkiego rodzaju?

— Tak.

— Nawet zbrodnicze?

— Nawet.

— Gdyby mi to mówił kto inny niż ty, wzruszyłbym po prostu ramionami.

— Mogę ci to pokazać naocznie — rzekł Bianchon.

— Hm, hm — rzekł sędzia. — Przyjmując, że przyczyna tego rzekomego opętania należy do tej kategorii faktów, trudno byłoby stwierdzić to i dowieść tego prawnie.

— Jeżeli ta pani Jeanrenaud jest w istocie tak szpetna i stara, nie widzę, jaki inny wpływ mogłaby posiadać — rzekł Bianchon.

— Ale — odparł sędzia — w roku 1814, kiedy te uroki zaczęły działać, ta kobieta musiała mieć o czternaście lat mniej. Jeżeli stosunki jej z panem d’Espard sięgały dziesięć lat wstecz, daty te cofają nas o dwadzieścia cztery lat; w której to epoce dama ta mogła być młoda,

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 12
Idź do strony:

Darmowe książki «Kuratela - Honoré de Balzac (biblioteka informatyczna txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz