Branki w jasyrze - Deotyma (barwna biblioteka .TXT) 📖
Mongolia… piękne, rozległe krajobrazy, surowy romantyzm kontynentalnego klimatu i gościnni ludzie w pięknych strojach… Podróż z lotniska imienia Czyngis-chana w Ułan Bator do Polski trwa kilkanaście godzin. A teraz wyobraźmy sobie, że tę drogę trzeba przebyć pieszo…
Aby ratować przyjaciółkę z niewoli, Ludmiła wyrusza w niemal samobójczą misję, której tłem stają się najważniejsze wydarzenia polityczne w barwnej, multikulturowej Mongolii wnuków Czyngis-chana. Obcina sobie warkocze, by udawać genueńskiego pachołka, a potem sama rozporządza swoją ręką — rozkochany tatarski rycerz godzi się nawet na chrześcijański ślub.
Deotyma wykazuje — być może także dzięki dwuletniemu zesłaniu w głąb Rosji, na które towarzyszyła ojcu po powstaniu styczniowym — rozległą wiedzę o historycznej cywilizacji Mongołów. Na tej podstawie buduje fabułę ze znacznie większym rozmachem geograficznym niż autor wydanego trzy lata później Ogniem i mieczem, który z kolei może skorzystał z doświadczeń Branek w jasyrze — bo im dalej we wschodnie stepy, „z których nikt nie wraca”, tym wyraźniej opowieść nieuchronnie zmienia się w gloryfikującą cierpienie i pełną cudów hagiografię.
Czytasz książkę online - «Branki w jasyrze - Deotyma (barwna biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Deotyma
— Wy z Wrocławia jedziecie. Tak? A daleko ten Wrocław?
— Tam, za lasem! Będzie jakieś dziesięć pacierzy od czasu, jak wyjechaliśmy z bram. — Spiął konia i ruszył galopem.
Jeźdźcy zniknęli w żółtych kłębach pyłu.
— Wrocław! Wrocław! — krzyczały niewiasty, ściskając się i całując na środku gościńca. — Nareszcie się dowiemy, co z Jasiem!
— A może — zaczęła ostrożnie Elżbieta — może on tam będzie? Może opiekuje się starym wujem, który mu był jak rodzony ojciec?
Szły szybko, coraz szybciej z bijącym sercem. Weszły w lasek, za którym ukazać się miało miasto dobrych wieści.
— Pamiętasz tego rannego giermka? — zaczęła Ludmiła. — Teraz jest bogatym panem, rycerzem. Bóg mu poszczęścił!
— A syn — mówiła Elżbieta — od razu go poznałam, to wykapany ojciec! Tylko tamtego widziałam rannego, a ten zdrów i wesół.
— Wszyscy tu jacyś weseli — rzekła pochmurnie Ludmiła. — Nikt nie wspomina braci jęczących pod batem pogańskim! O, gdyby oni wiedzieli... może by im się wracać odechciało!
— Prawda — westchnęła Elżbieta. — A jednak, Ludko, na pewno są tacy, którzy wspominają i tęsknią, tylko nie na gościńcach, nie przed ludźmi, jeno w samotności albo przed krzyżem Pańskim. Zauważyłaś, oni byli młodzi. Niczego nie widzieli, nic nie pamiętają...
Wyszły z lasku i na widnokręgu ujrzały miasto z kilkoma wieżami szarzejące warownym zamkiem. Elżbieta nagle stanęła.
— Co ci jest, Elżuniu? — spytała zaniepokojona Ludmiła.
— Sama nie wiem. Boję się... Tyle ludzi umarło. Strach mnie ogarnia. Może mego brata już nie ma? Często młodsi przed starszymi odchodzą... A Jaś... Jeszcze nie wiemy, do czego nam tak śpieszno...
Ludmiła w pierwszej chwili nie wiedziała, jak pocieszyć przyjaciółkę. Chcąc jednak dodać jej odwagi, zaczęła szukać mądrej odpowiedzi.
— Jaś żyje, musi żyć, bo po co by nas Pan Bóg tu sprowadzał? Aby nam zgotować krwawą niespodziankę?
— Moja droga, wyroków Bożych nikt nie może przewidzieć ani sądzić — powiedziała poważnie Elżbieta.
— Tak, ale po co by ojciec Paweł prorokował, że skarb się odnajdzie? Bo przecież „skarb” nie może nic innego znaczyć. Niech nam tu kto sypie góry złota i drogich kamieni, nogą je pchniemy i powiemy: dla nas tylko jeden skarb na świecie.
— To prawda, przepowiednia wyraźna — rzekła pokrzepiona Elżbieta. — Zresztą, cokolwiek się stało, lepiej wiedzieć. — I wziąwszy się pod ręce, szły w milczeniu.
Wśród pagórków i dolin pokrajanych w szachownicę zielonych pól ciągnął się wesoły gościniec. Wszystko tętniło życiem; pachniały sady, świergotały ptaki, wioski były coraz bardziej ruchliwe, na drodze coraz więcej ludzi, a wszyscy strojni i zadowoleni. Śmiał się cały krajobraz ślicznych krakowskich stron, tylko dwie niewiasty były smutne. Już nie podążały tak radośnie, jak do Wrocławia. Ledwie powłóczyły nogami. Nadzieja, która przez długie lata podtrzymywała ich nadludzkie wysiłki, zachwiała się. Niewiasty bały się, że za chwilę może runąć.
Jaś zaginął księdzu Maciejowi zaraz po przyjeździe do Wrocławia. Stare czasy. Wspominało je wiele osób. Każdy chciał coś o tym zdarzeniu opowiedzieć. Ale co to było za gadanie... „Czekajcie, wiem, że się z tym chłopcem przytrafiła jakaś niezwykła przygoda”. Różnie powiadali, że utonął, że go dziki zwierz pożarł, że go ktoś wykradł. Jedno było pewne: dziecko wyszło któregoś dnia z domu i nie wróciło, a ksiądz Maciej poruszył bezskutecznie niebo i ziemię, żeby je odnaleźć, i wkrótce umarł ze zgryzoty.
Elżbieta znowu ciągnęła dwa kostury, oczy wbiła w ziemię. Choć zawsze była pokorna, tym razem bała się wznieść oczu do nieba w obawie, by wzrok jej nie błysnął wyrzutem. A Ludmiła? Cały czas dziwiła się i oburzała z powodu Bożego wyroku. Gdyby o nią jedynie chodziło, rzekłaby sobie: — No, nieraz grzeszyłam krnąbrnością serca, niech mnie Bóg ukarze, ale Elżbieta? Za cóż ją to spotkało? — To pytanie przepełniało Ludmiłę goryczą, której nikt już nie potrafił z jej serca wyrwać. Nawet Elżbieta nie miała dość siły, by walczyć z buntowniczym duchem przyjaciółki.
Najczęściej obie milczały, bo o czym tu mówić? Przez dwadzieścia pięć lat niewoli mówiły o Jasiu, przez kilkanaście lat podróży mówiły o Jasiu. Teraz był to temat zakazany. A cóż ważniejszego było na tym świecie, co mogło je bardziej obchodzić? Nie odważyły się mówić o dobrych rzeczach, nie chciały przewidywać złych, nie śmiały zamienić słowa z obawy, by nie uciekła nadzieja, tak wątła, że tylko ruszyć, a rozprysłaby się jak dmuchawiec.
Ludmiła nieustannie łamała sobie głowę nad znalezieniem słów pociechy. Ale wobec cierpienia wszystkie słowa były puste. Od czasu do czasu powtarzała:
— Jednak ojciec Paweł obiecywał... To, że Jaś zginął, że się gdzieś zapodział, to jeszcze nic nie znaczy. Na pewno żyje.
Elżbieta za każdym razem odpowiadała:
— Ludko, ufajmy Bogu i szukajmy. — Szły dalej milcząc. — A czy to już Kraków? — zapytała niespodziewanie Elżbieta.
— Nie, to nie żadne miasto, to jakaś duża wioska. Elżuniu, jesteś wyczerpana, ja to widzę. Ach, Boże, kiedy będzie Kraków? — denerwowała się Ludmiła. — Musimy trochę odpocząć.
— Patrz, Ludko, tam jest Męka Pańska. Siądźmy pod figurą, a jak będzie ktoś przechodził, spytamy, czy jeszcze daleko?
Z wioski dochodził gwar, jakiś chóralny śpiew, bardzo smutny, który się powoli przybliżał. Nagle spomiędzy chałup wyszła osobliwa procesja. Mężczyźni i niewiasty, młodzież i starcy szli parami, po pas obnażeni. Każdy w ręku trzymał bicz o kilku powrózkach, którymi smagał plecy poprzednika. Mimo ciętości razów, na które aż przykro było patrzeć, smagani wcale się nie skarżyli, ale z wielkim namaszczeniem śpiewali pokutne psalmy.
— Biczownicy! — zawołała Ludmiła.
Nieraz już, pielgrzymując przez Europę, spotykały biczowników i zawsze patrzyły na nich z pewnym współczuciem i obawą.
Czego ta biedna ludzkość już nie próbowała? Jedną z najdziwniejszych i najrozmaiciej sądzonych prób była owa sekta, założona w czystym i szczerze ofiarnym duchu. Chciała przywrócić pokuty pierwszych wieków kościoła, w nadziei, że powrót surowości rozbroi zagniewane niebiosa.
Niepowodzenia ostatnich wypraw krzyżowych, utrata Grobu Pańskiego, straszliwie rosnące zabory mahometan, walka w samej rzeczypospolitej chrześcijańskiej, gdzie cesarstwo coraz groźniej mocowało się ze Stolicą Apostolską, szerzący się trąd, a na koniec wisząca wciąż od Wschodu, z niczym nieporównywalna potęga Tatarów160, która wciąż groziła nowym potopem, wszystko to przejęło naród przerażeniem.
Nie wiadomo skąd, ale wszędzie, jakby spod ziemi, pojawiali się ludzie z biczami, którzy opuszczali rodziny, majątki, wygody. Brali chłostę za siebie i za drugich, powiadając, że trzeba się co prędzej kajać, bo koniec świata bliski, sąd Boży nieuchronny, a złość ludzka już przepełnia miarę i przepełni ją niechybnie, jeśli nie odprawi się wspólnej pokuty. Z początku nie można było nic zarzucić tym ludziom, którzy niczego nie pragnęli, tylko płaczu i cierpienia. Jednak duch nowych stowarzyszeń szybko się zmienił. Mimo srogich pozorów, pokuta wymagała jedynie pewnej wytrzymałości fizycznej, którą łatwo było wyrobić w wojennych i ascetycznych czasach. Toteż niedługo oprócz szczerze pokutujących, wyruszających z pierwszymi procesjami, zaczęły się tam garnąć szumowiny społeczeństwa, ludzie nie mający nic do stracenia, noszący niejedną plamę na swej przeszłości i honorze. Teraz, w zamian za kilka codziennych plag, zdobywali sobie aureolę męczeńską i głosili się wybawicielami ludzkości.
Przeciwko nim powstało duchowieństwo. Ze wszystkich kazalnic zabrzmiały słowa przestrogi. Męczennicy zostali uznani za sekciarzy. Stracili dużo w oczach tłumu, ale w swoich własnych urośli. Już teraz jęczeli nie tylko jako pokutnicy, ale jako prześladowani. Odpychano ich od kościołów, miasta zamykały przed nimi bramy. Włóczyli się zatem po lasach i polach. Szeptano sobie, że pod płaszczykiem nabożeństwa kryją swawolę i zgorszenie. Nikt jawnie ich nie popierał, jednakże gdziekolwiek się pojawili, wszędzie jeszcze znajdowali ciekawskich, czasem wzruszonych widzów. Wszelki dowód odwagi, ból dobrowolnie zadawany i pokornie znoszony bądź co bądź budził uznanie.
Ze wsi krakowskiej cała ludność wysypała się za biczownikami. Widok sińców i krwi na posiekanych plecach wywoływał różne reakcje. Niektórzy tylko głową kręcili, mówiąc:
— Po co to robić przed ludźmi? Jeżeli kto chce się biczować, to niech się zamknie w komorze i czyni to dla Pana Boga. Poszaleli!
Ale kilka innych głosów, szczególnie kobiecych, oburzało się na te słowa. Pewien starzec, który dużo po świecie wędrował, ośmielił się powiedzieć:
— Kto ich tam wie, może oni i święci? Abo to jeden święty uchodził za wariata, dopóki żył. A jak umarł, zaczął cuda robić, tak ludzie dalejże na kolana.
Biczownicy doszli do przydrożnego krzyża i zakończyli swoje przedstawienie. Pochowali biczyki, a na zbolałe ramiona i głowy nałożyli ciemne kapice, po czym uklękli gromadnie przed krzyżem i uderzyli w głośny płacz. Dotąd śpiewali psalmy po łacinie, teraz rozpoczęli modlitwę różnojęzyczną, gdyż byli tam ludzie z rozmaitych krajów: z Niemiec, Węgier, Czech, Flandrii, nawet z ziem francuskich i włoskich. Każdy modlił się po swojemu, z czego powstał niesamowity gwar. Mieszkańcy wioski tymczasem z litości wsuwali im do rąk jałmużnę, za którą biczownicy nie umieli czy nie chcieli inaczej dziękować, jak tylko mocniejszym wybuchem pokutniczych jęków.
Elżbieta i Ludmiła przyglądały się im z rozczuleniem; widok cudzych łez zawsze budził u nich współczucie. Uwagę Ludmiły przyciągnęła pewna niewiasta, dojrzała, ale ładna i przystojna, nosząca ślady pańskości. Miała spódnicę wytartą, ale ciężką, jedwabną, ze strzępami kosztownego futra. Była przewiązana litym pasem w srebrne i modre wzory, a na jej piersiach wisiał złoty krzyżyk z turkusami, który przy każdym przyklęknięciu wysuwał się spod kapicy. Modliła się najgłośniej ze wszystkich; co chwila padała na kolana i wstawała, głową biła o ziemię i żegnała się nieustannie.
— To jakaś osobliwa chrześcijanka! — rzekła Ludmiła. — Ona tak bije czołem o ziemię jak Tatarzy161. Czyżby to była nestorianka?
— Gdzież tam! — odparła Elżbieta. — Czy wiesz, kogo mi ona żywcem przypomina? Wasyngę i jego Dżjafirkę; oni się modlili zupełnie tak samo.
Na te słowa biczownica zwróciła głowę ku niewiastom.
— O kim wy mówicie?
— Przepraszamy — rzekła zmieszana Ludmiła. Właśnie wspominałyśmy naszych znajomych.
— Ja się nazywam Dżjafira, a mój ojciec nazywał się Wasynga.
— No tak, ale tamci byli aż z Chazarii162.
— Ja też pochodzę z Chazarii, mego ojca zabrali stamtąd Tatarzy.
— Tatarzy! — krzyknęły niewiasty. — Dobry Boże! Więc to Dżjafirka! A czy pamiętasz dwie branki u Tatarów, Elżbietę i Ludmiłę?
— Jak to, czy pamiętam? Przecież to nasze dobrodziejki, nasze wybawicielki! Mój ojciec do śmierci je błogosławił i mnie kazał się za nie modlić.
— To właśnie my nimi jesteśmy.
Na te słowa biczownica osłupiała, potem dziko wrzasnęła i jak pierwej przed krzyżem, tak teraz przed Elżbietą i Ludmiłą padła czołem, tarzała się po ziemi i nie zważając na trąd, chciała całować ich ręce i nogi. Drzewa rosnące wokół krzyża zasłaniały je nieco przed oczyma ciekawskich. Niewiasty, chcąc jednak swobodnie porozmawiać, cofnęły się za stóg siana i tam padło mnóstwo pytań bez odpowiedzi, radosnych okrzyków i żałosnych westchnień.
— Więc jesteś Dżjafirką, tą samą, którą wiozłam na wielbłądzie? — wołała Ludmiła, nie mogąc się nadziwić.
— To ja! Patrzcie, mam jeszcze ten złoty krzyżyk, prezent od was. Noszę go jak relikwię. Wszystkie klejnoty straciłam, a tego nie chciałam się pozbyć, nigdy!
— Ale cóż to znaczy? — zapytała Elżbieta, zaskoczona widokiem jej ubóstwa. — Cóż to znaczy, że cię spotykamy wśród tych biednych ludzi? A gdzież ojciec? Żyje? Opowiedz nam wszystko! — nalegała.
— Co tam o mnie gadać... — Dżjafirka nie dała się namówić na zwierzenia. — Lepiej wy powiedzcie, co się z wami działo przez te wszystkie lata. Kiedy uciekłyście?
Opowiedziały jej krótko swoje dzieje. Dżjafirka żegnała się ciągle ze zdumienia, w końcu zapłakała na wiadomość, że zaginął złoty Jaśko, który się z nią bawił jak braciszek.
— A może ty nam potrafisz powiedzieć coś o Jasiu — rzekła Elżbieta. — Przecież widziałaś go dłużej niż my.
— Wiem niewiele więcej, ale co pamiętam, to i powiem.
Tu zaczęła swoją opowieść, dosyć trudną do zrozumienia. Nie mówiła po polsku, ale mieszaniną słów tatarskich, niemieckich, kumańskich i węgierskich. Przy tym często się zacinała, nie kończyła rozpoczętych myśli. Ale Elżbieta i Ludmiła pochwyciły główny wątek.
Po rozstaniu z Ludmiłą na Węgrzech uciekinierzy szczęśliwie dotarli do księcia Bolesława, który z księżną Kingą i garstką wiernych ukrywał się w warownym Turoczu. Tam w strachu, często o głodzie, jednak przy łasce boskiej przetrwali nawałnicę, a kiedy pogaństwo zaczęło ustępować, Rafał co prędzej wybrał się do Polski, aby Jasia oddać wujowi, a dla Wasyngi przywieźć obiecane skarby. Wasynga postanowił z nim pojechać, chciał zaraz osiąść w zamku Ludmiły, ale Rafał straszył, że tam będzie mu źle, że w Polsce jeszcze zimniej niż w Chazarii.
— Nie wiem, czemu takie rzeczy gadał — zauważyła z przekąsem Dżjafira. — Teraz, kiedy tutaj przyszłam, widzę, że u was bardzo ładnie, ciepło.
— No, może teraz — z uśmiechem odparła Ludmiła. — Ale tego ciepła będzie ledwie na cztery niedziele; u nas istotnie ciężko, w zimie aż kamienie pękają. Lepiej, że zostaliście na Węgrzech.
Wasynga martwił się i klął, już był pewien, że go Rafał oszukał, że nigdy nie wróci. Jednak wrócił, i to z niemałymi skarbami. Wnet zaczęto szukać zamku, koniecznie z wieżą, bo takie było marzenie Wasyngi. Marzenie prędko się ziściło. W kraju straszliwie splądrowanym było mnóstwo posiadłości po rozproszonych lub wyrżniętych rodzinach. Ziemię i gruzy brał, kto chciał, za bezcen. Wynaleziono zamek z wieżą na skale. Wprawdzie straszył pustkami, pola nie były obsiane, winnice zdeptane, wsie wyludnione, ale wkrótce ściany porosły kobiercami, a ludność, chciwa chleba, ciągnęła
Uwagi (0)