Branki w jasyrze - Deotyma (barwna biblioteka .TXT) 📖
Mongolia… piękne, rozległe krajobrazy, surowy romantyzm kontynentalnego klimatu i gościnni ludzie w pięknych strojach… Podróż z lotniska imienia Czyngis-chana w Ułan Bator do Polski trwa kilkanaście godzin. A teraz wyobraźmy sobie, że tę drogę trzeba przebyć pieszo…
Aby ratować przyjaciółkę z niewoli, Ludmiła wyrusza w niemal samobójczą misję, której tłem stają się najważniejsze wydarzenia polityczne w barwnej, multikulturowej Mongolii wnuków Czyngis-chana. Obcina sobie warkocze, by udawać genueńskiego pachołka, a potem sama rozporządza swoją ręką — rozkochany tatarski rycerz godzi się nawet na chrześcijański ślub.
Deotyma wykazuje — być może także dzięki dwuletniemu zesłaniu w głąb Rosji, na które towarzyszyła ojcu po powstaniu styczniowym — rozległą wiedzę o historycznej cywilizacji Mongołów. Na tej podstawie buduje fabułę ze znacznie większym rozmachem geograficznym niż autor wydanego trzy lata później Ogniem i mieczem, który z kolei może skorzystał z doświadczeń Branek w jasyrze — bo im dalej we wschodnie stepy, „z których nikt nie wraca”, tym wyraźniej opowieść nieuchronnie zmienia się w gloryfikującą cierpienie i pełną cudów hagiografię.
Czytasz książkę online - «Branki w jasyrze - Deotyma (barwna biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Deotyma
— No, a cóż ten Sartak? Naprawdę jest chrześcijaninem?
— Gdzie tam! — żachnął się misjonarz. — Nie rozumiem, skąd powstała ta bajka. Rozmawiałem z nim i jedno tylko zmiarkowałem, że sobie ze wszystkich drwi. Tak jak i wasz chan Mangu. Oj, ten człowiek to chodząca zagadka. Kto by go chciał nawrócić, musiałby chyba mieć potęgę Mojżesza.
— Tak — westchnęła Ludmiła — nawrócić Tatara to rzecz niezwykle trudna.
— Wszystko jest możliwe, jeśli taka jest wola Pana Boga — wtrąciła cicho Elżbieta.
— Wprawdzie — opowiadał dalej Ruysbrouck — brat Sergiusz obiecywał już sto razy, że w dzień Trzech Króli ochrzci chana Mangu. Ja go prosiłem: bracie, niech zobaczę to na własne oczy, abym po powrocie do krajów chrześcijańskich mógł zaświadczyć, że chan jest naprawdę ochrzczony. Przyrzekł mi uroczyście, ale jak nadeszło święto, poszedł beze mnie do dworu, a potem nestorianie mówili, że nic tam innego nie robił, tylko kumys dla chana błogosławił. Przez jakiś czas mnie unikał i strasznie się wstydził.
— Ten Ormianin to dziwny człowiek... — zastanawiała się Ludmiła.
— Tak, wiele rzeczy mi się w nim nie podoba. Ale cóż robić. Trzeba żyć w zgodzie. Obchodzę się z nim jak z biskupem, choćby dlatego, że zna język i że mi tu służy za przewodnika. Służy nawet gorliwie, muszę przyznać.
— Czy to prawda, ojcze, że on nic nie je?
— Nikt nie widział, żeby jadł, to prawda. Długo też nie mogłem zrozumieć, czym ten człowiek żyje, ale w końcu znalazłem pod ołtarzem w kapliczce koszyk pełen migdałów, daktyli i rodzynek. Pomyślałem sobie, że modli się i wcina te bakalie.
— Cha, cha, cha! To taki z niego cudotwórca! — zaśmiały się niewiasty.
Swobodni, rozbawieni, gwarzyli w najlepsze, kiedy nagle odezwało się gromkie stąpanie po schodach, ktoś energicznym ruchem otworzył drzwi i prąd zimnego powietrza wionął do środka. Wszedł Ajdar. Ludmiła nieco się zmieszała, a Elżbieta zwróciła się do zakonnika:
— To małżonek pani Ludmiły.
Ruysbrouck wstał uprzejmie i dworskim ukłonem powitał Ajdara. W tym czasie Ludmiła opanowała się nieco i już odważnym, spokojnym głosem powiedziała do męża:
— Przepraszam cię, że podczas twojej nieobecności przyjmuję nie znanych ci gości, ale to kapłan z naszych stron, człowiek świątobliwy.
— Wiem. Chan mówił mi o nim i chwalił, że to człek poczciwy. Powiedz mi, dlaczego on nie dba o swoje nogi? Taki mróz, a on chodzi boso.
— Widzisz, mężu, u nas ludzie świątobliwi zadają sobie takie umartwienia.
— Więc u was nie męczą drugich, lecz siebie. Dlaczego?
— Żeby odpokutować za grzechy, swoje... czasem cudze...
— I to pomaga?
— Bardzo. Jeśli za życia dźwiga się jakiś krzyż, to Bóg po śmierci jest łaskawy.
— Trzeba przyznać, że to wielcy ludzie... Łatwiej męczyć drugich niż siebie. A powiedz mi, co on pije?
— Kumys.
— Jak to? Prawdziwy tatarski kumys?
— A jakiż może być inny? Pije kumys i nawet go bardzo chwali.
— Więc jaki to ksiądz?
— Prawdziwy chrześcijański kapłan.
Ajdar wstał w milczeniu, podszedł do Ruysbroucka i wziąwszy od niego nie dopity napój, skosztował go.
— Prawdziwy kumys — szepnął z niedowierzaniem. — Potem nalał kubek po brzegi. — Żono, powiedz mu, aby wypił przy mnie, ja chcę widzieć to na własne oczy.
— Ojcze, mój małżonek prosi, abyście jeszcze wypili. Nie rozumiem, dlaczego nalega, pewnie z gościnności.
— A ja rozumiem — zawołał zakonnik. Z radością porwał czarkę i wychylił ją duszkiem. Potem sam ją po brzegi napełnił i z wymownym spojrzeniem podał gospodarzowi.
Ajdar pił powoli, smakował i wciąż spoglądał spod oka na zakonnika. Gdy skończył, obaj głośno się roześmieli i podali sobie dłonie, ściskając się długo i serdecznie.
— I ty powiadasz, że to dobry kapłan i chrzest od niego dobry, niefałszywy?
— Chrzest? Najlepszy, jaki tylko być może.
— Wiesz co, moja gołąbko? Gdyby ten mnie chciał ochrzcić, to przystałbym z przyjemnością.
Nastała chwila ciszy, obie niewiasty osłupiały. Elżbieta ze złożonymi rękami podeszła do Ajdara i zapytała drżącym głosem:
— Powiedz nam, behadyrze, co się stało? Przez tak długie lata odmawiałeś. Brata Benedykta słuchać nie chciałeś... Czy to cud boski?
— Tak, to cud! Cud! — szepnęła Ludmiła i runęła u kolan Ajdara. Włosy rozsypały się na jej ramionach, okrywając ją ciemnozłotym płaszczem i na wpół zasłaniając rozpłomienioną twarz, po której toczyły się gorące łzy szczęścia.
Ajdar mocno zdumiony, podniósł żonę, ujął jej mokrą od płaczu twarz w dłonie i żarliwie ucałował.
— No, już nie płacz... Jak ty się dziwnie cieszysz — szukał słów, chcąc uspokoić Ludmiłę. — Zaraz o wszystkim opowiem. Długo nie chciałem mówić, ale teraz powiem... Bardzo dawno temu, zaraz po naszym przyjeździe do Mongolii, kiedy mi się ciągle z tym chrztem naprzykrzałaś, pewnego dnia powiedziałem sobie: trzeba ucieszyć gołąbkę. Szukałem waszego kapłana. Nie chciałem iść do tych z chlebkami, bo mi mówiłaś, że to udawani. Znalazłem takiego alańskiego...
— Ach, to kacerz...
— A któż to wiedział, że u was tylu nieprawdziwych? Idę więc do niego i mówię: Ochrzcij mnie, bo mi niewiasta głowę suszy. Dziad z ogromną brodą, wspaniały, jakby jaki szaman, odpowiedział grubym głosem: „Dobrze, ale musisz mi natychmiast przysiąc, że póki żyjesz, nie będziesz pił kumysu”. Kiedy to usłyszałem, to jakby mnie kto wrzątkiem oblał. Ojcze — powiadam — jak Mongoł może wyżyć bez kumysu. Toż to będzie moja śmierć! A on jak mnie nie zacznie łajać: „Ty grzeszniku! Ty pijaku! Wolisz kobyle mleko niż boską prawdę? Pamiętaj, że jak wypijesz jeszcze jedną kroplę kumysu, to pójdziesz na wieczne męki”. Zmiłuj się — prosiłem — wszak sam widziałem takich, co się kłaniali przed krzyżem, a jednak pili kumys. On mi na to: „To pójdą na wieczne męki.” Na koniec wpadłem w szał i strzeliłem dziada tymi trzema palcami po brodzie, aż rymnął o ziemię.
— Czemu mi zaraz tego wszystkiego nie powiedziałeś?
Ajdar przygryzł wargi.
— Bo widzisz, kobiecie nie można tak bardzo wierzyć... Na pewno byś gadała: „Nie wiem... Zobaczymy...” A jakbym się ochrzcił, to każdy kubek odejmowałabyś mi od ust.
— Jakże mogłeś przypuszczać...
— No, słuchaj dalej. Kiedy przyszli do nas ci wasi kapłani z końca świata, wiesz... ci dwaj, tacy chudzi...
— Wiem, posłowie od papieża.
— Tak. Wtedy powiedziałam sobie: może ci będą lepsi. Trzeba zrobić próbę. Pamiętasz, zapraszałem ich, częstowałem kumysem, a ci patrzyli w ziemię, składali ręce i przez zęby cedzili: „My nie pijemy, nie możemy...” Aha! Nie możecie? Jesteście tacy sami! Pomyślałem, że już nie ma o czym gadać i od tego czasu o żadnym chrzcie nie chciałem słyszeć. Ale teraz widzę, że nie wszyscy u was tacy srodzy. Oto ten braciszek przyjął ode mnie kumys. No to ja przyjmę od niego waszą wodę. — Ajdar roześmiał się i po chwili szepnął żonie do ucha: — Tylko proszę cię, urządź to wszystko w jakiś mądry sposób. Nie nudź mnie długimi naukami, już ja się od ciebie dosyć nasłuchałem.
Minęło dwanaście lat, na pozór jednostajnych. Były nowe wydarzenia, zmiany, coraz to inne konstelacje na widnokręgu Elżbiety i Ludmiły. Ajdar przyjął Chrzest święty, ale prawdę mówiąc, niewiele się zmienił. Jeszcze w pierwszym roku mógł uchodzić za chrześcijanina. Czasem modlili się wspólnie z Ludmiłą, dawał biednym jałmużny, surowo zachowywał posty. Jeśli chodzi o posty, to był dla niego jakby jeden zabobon więcej. Nie śmiał jeść mięsa w piątek, jak nie odważył się włożyć noża w ogień ani się oprzeć na biczu. Były to wszystko rzeczy, które według niego, mogły przynieść jakieś nieszczęście. Ale kiedy po roku zdechł mu ukochany koń, kiedy w jednym z ułusów padło bydło, Ajdar zaczął się opuszczać w modlitwach i postach i niedługo Ludmiła spostrzegła, że po staremu wraca do szamanów, przy których, jak twierdził, lepiej mu się wiodło.
Pod jednym tylko względem trzymał się uporczywie zasad chrześcijańskich — nie chciał mieć wielu żon. Ten zakaz wypadł mu na rękę i pozwalał pozbyć się starszych żon, którymi się nie interesował, bo już dawno straciły urodę. Pragnął im jednak osłodzić los i pozostawił je w ułusach, w których dotąd gospodarowały, pod jednym warunkiem — nie chce ich widzieć na oczy. Opuszczone niewiasty rozmaicie znosiły swoją dolę. Ludmiła tryumfowała, nareszcie pozostała jedyną panią myśli i serca Ajdara. Cieszyła się, że wreszcie pozbyła się rywalek, choć nie podejrzewała męża o idealną, nieposzlakowaną wierność, o jakiej śpiewali trubadurzy. Było to niemożliwe w kraju pełnym pięknych niewolnic i wcale tego nie żądała. Wiedziała, że po wojennych wyprawach i miłosnych przygodach zawsze do niej wraca. A co więcej, wracał coraz bardziej stęskniony, rozkochany i przywiązany. Sam dobrze nie rozumiał, jak to się działo, że ta kobieta wydawała mu się jakby z lepszej gliny ulepiona.
Wokół niej nieustannie panowała jakaś ciepła, życzliwa atmosfera. Mieszkanie było zawsze czyste i piękne; w żadnym innym domu nie panował taki porządek. Do tego jeszcze pańskie maniery, wdzięk i mądrość. Na koniec zjawisko najdziwniejsze, które mogło ujść za tajemnicze i nieprawdopodobne — piękność jej ciągle rosła.
Azjatki starzeją się wcześniej niż Europejki. Teraz, po dwudziestu czterech latach niewoli, skończywszy czterdzieści lat, Ludmiła wchodziła w ostatni, ale najpyszniejszy rozkwit swej urody. Zdawało się, że życie koczownicze jest dla niej stworzone. Jak niegdyś, w czasach pierwszej młodości u ojca, tak i tu ciągły pobyt na otwartej przestrzeni i wieczny ruch cudownie utrzymywały jej zdrowie i sprawność. Nic nie mogło jej zmęczyć, ani dziki rumak, ani step, nic jej nie szkodziło, ani wicher, ani słońce — jej uroda zawsze biła olśniewającym blaskiem, świeżością rumieńców i purpurowych ust. Była jak bogini, która panuje nad siłą żywiołów i czasem.
Zupełnie inaczej niewola podziałała na Elżbietę. Gruba odzież, ciężka strawa, siedzący tryb życia i mozolna, nużąca praca szybko wyniszczyły tę delikatną istotę. Niegdyś wiotka, stała się teraz chuda i kanciasta. Biała, przejrzysta cera z trudem znosiła skwar i huragany pustyni; zwiędła i pomarszczyła się przed czasem. Elżbieta, która kończyła czterdziesty piąty rok życia, skulona i zasuszona, wyglądała tak zagadkowo, że nikt nie wiedział, czy jej dać trzydzieści czy sześćdziesiąt lat. Ale nie martwiła się tym, że tak szybko straciła urodę. Nawet w głębi duszy dziękowała Bogu mówiąc:
— Ty wiesz, co robisz, Panie. Zachowałeś, a nawet przymnożyłeś wdzięków Ludmile, bo wiedziałeś, że jej będą potrzebne, a mnie zeszpeciłeś i nie mogłeś mi większej łaski wyświadczyć...
Istotnie, ta przedwczesna starość obroniła Elżbietę przed największym niebezpieczeństwem w niewoli — pożądliwością mężczyzn zagrażającą z wielu stron, zwłaszcza ze strony Kałgi, który był panem jej życia i śmierci. Na szczęście nim Kałga dorósł, nim wrócił z pierwszej wyprawy, Elżbieta poszarzała, zbrzydła, tak że młodzieńcowi nawet przez myśl nie przeszło, aby jego niańka mogła jaśnieć kiedyś między pięknościami. I oto szła nad przepaścią otulona w szary mrok straconej urody, który uczynił ją dla ludzi jakby niewidzialną.
Teraz miała więcej czasu i swobody. Panowie, Ajdar i Kałga, coraz częściej i coraz dłużej bawili w dalekich stronach, Arguna już od kilku lat nie żyła. Ciężki był dla niej koniec. Kałga zatruł matce stare lata obojętnością i niewdzięcznością. Twarda Mongołka, zraniona i zawiedziona w swej jedynej i bezgranicznej miłości do syna, zamknęła serce i usta na żelazne wrzeciądze. Nie oskarżała go, ale stała się smutna i ponura. Umarła w osamotnieniu, nie wspominając nawet ukochanego syna, którego nie było przy łożu śmierci.
W tym samym roku w swoim ułusie nad Donem zmarł Subutaj143, najstarszy i największy z behadyrów. Teraz niedawno doszła wieść, że książę Batu skończył życie nad Wołgą i jeszcze naród po niej nie ochłonął, już przyszła druga, że i Sartak poszedł za ojcem. Nastawały jakieś inne czasy. Po szczeblach władzy wspinali się nowi ludzie; synowie, lub nawet już i wnukowie tych, z którymi branki przybyły do Mongolii.
W roku 1259, po niecałych ośmiu latach panowania, cesarz Mangu zmarł gdzieś daleko w Chinach; nie zdążył się jeszcze nacieszyć zwycięstwem, jakie właśnie odniósł przy podbijaniu wielkiego cesarstwa Sung. Zabił go klimat południowy, jedyny wróg, wobec którego Tatarzy144 byli bezsilni. I znów zwłoki cesarskie powracały długą drogą, i znów śmierć codziennie zbierała obfite żniwo. Niektórzy zaczynali wątpić, czy te krwawe hołdy były miłe nieboszczykowi. Cesarz Mangu w ostatnich latach życia dowiódł, że nie jest zwolennikiem obyczajów przodków. Wojnę chińską prowadził w zupełnie nowym duchu, nie pustoszył miast, nie palił wiosek, po zdobyciu największych grodów tylko ich dowódcy padali pod mieczem, ludność pozostawała przy życiu, zachowując mienie.
Wkrótce po śmierci chana pod murami Karakorum ogłoszono kuryłtaj elekcyjny. Ściągnęli prawie wszyscy książęta i zgodnie wybrali księcia Aryk-Bugę, który miał największe wpływy. Nieboszczyk Mangu, wyjeżdżając na chińską wyprawę, właśnie jemu powierzył zarząd Mongolii. Ale w tym samym czasie Kubilaj, pozostający z wojskiem w Chinach, zwołał tam drugi sejm złożony głównie z wodzów i został okrzyknięty chanem. Nastąpił przełom w państwie. Dobrze, że księżna Siurkukteni145 nie doczekała tej strasznej chwili, kiedy doszło do wojny między synami.
Zwycięzcą został Kubilaj. Nie na próżno los mu sprzyjał; ledwie zasiadł na tronie, odwrócił całą kartę dziejów Mongolii.
Uwagi (0)