Uwięziona - Marcel Proust (gdzie czytac ksiazki .TXT) 📖
Uwięziona to piąta część cyklu powieściowego W poszukiwaniu straconego czasu Marcela Prousta, ostatnia z przetłumaczonych przez Tadeusza Boya Żeleńskiego. Jej tematem są przeżycia głównego bohatera związane ze zrealizowaną wreszcie miłością do Albertyny.
Zebrane wcześniej obserwacje dotyczące romansu Odety i Swanna czy Racheli i Roberta de Saint-Loup rzutują nieuchronnie na związek Marcela z ukochaną. Jej fascynująca niegdyś nieuchwytność staje się źródłem udręki. Doświadczenia sprawiają, że każdy gest Albertyny wydaje się Marcelowi symptomem wiarołomstwa i nie wiadomo, na ile podejrzenia zazdrosnego kochanka są uzasadnione. Pętla coraz bardziej się zaciska. On prześladuje kochankę, ona znajduje coraz więcej przyjemności w mnożeniu dwuznacznych tajemnic.
- Autor: Marcel Proust
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Uwięziona - Marcel Proust (gdzie czytac ksiazki .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Marcel Proust
Patrzyłem na „pryncypałkę”, której surowa martwota zdawała się protestować przeciwko wybijaniu taktu, jakiemu oddawały się nieokrzesane damy z największego świata. Pani Verdurin nie powiadała: „Pojmujecie, że ja znam trochę tę muzykę, no tak! Gdybym miała wyrazić wszystko co odczuwam, nie skończylibyśmy tak prędko! Nie mówiła tego. Ale jej prosta i nieruchoma postawa, martwe oczy, niesforne kosmyki włosów, mówiły za nią. Wyrażały także jej odwagę, i to że wykonawcy mogą jechać śmiało, nie oszczędzać jej nerwów, że się nie cofnie przy andante, nie zacznie krzyczeć przy allegro. Patrzałem na muzyków. Wiolonczelista panował nad instrumentem który ściskał kolanami, pochylając twarz, której pospolite rysy dawały w manierycznych momentach mimowolny wyraz wstrętu; pochylał się nad swoim kontrabasem, skubał go z tą samą gospodarską cierpliwością co gdyby obierał kapustę, podczas gdy obok niego harfistka (jeszcze dziecko) w krótkiej spódnicy, obramiona ze wszystkich stron promieniami złotego czworoboku podobnego do tych, które w czarnoksięskiej izdebce wróżki wyobrażałyby wedle umownych a uświęconych form eter, zdawała się szukać po nich, we właściwym momencie, lubego dźwięku, w ten sam sposób, w jaki alegoryczna boginka, stojąc przed złotą kratą niebieskiego sklepu, zrywałaby gwiazdy. Co się tyczy Morela, niewidzialny dotąd i zgubiony w jego włosach pukiel oderwał się i falował nad jego czołem. Obróciłem nieznacznie głowę ku publiczności, aby sobie zdać sprawę z tego co p. de Charlus musiał myśleć o tym puklu. Ale oczy moje napotkały tylko twarz, lub raczej ręce pani Verdurin, bo twarz była całkowicie utopiona w dłoniach.
Ale rychło, gdy tryumfalny motyw dzwonów wypędziły, rozprószyły inne, ogarnęła mnie znów ta muzyka; zdałem sobie sprawę, że jeżeli w tym septecie różne elementy wyłaniają się kolejno, to poto aby się stopić w końcu. I sonata Vinteuila i, jak się dowiedziałem później, wszystkie inne jego utwory, były, wobec tego septetu, jedynie nieśmiałemi — uroczemi ale wątłemi — szkicami wobec wspaniałego i pełnego arcydzieła, objawiającego mi się w tej chwili. Mimowoli, przez porównanie, przypominałem sobie również, żem myślał niegdyś o innych światach, jakie mógł był stworzyć Vinteuil, jako o światach tak kompletnie zamkniętych jak każda z moich miłości. Ale w rzeczywistości musiałem uznać, że w stosunku do mojej ostatniej miłości — Albertyny — pierwsze moje próby kochania (w Balbec zaraz z początku, potem po partji lisa, potem owej nocy w hotelu, potem w mglistą niedzielę w Paryżu, potem po raucie u księżnej Marji, potem znów w Balbec, i wreszcie w Paryżu, gdzie moje życie było ściśle spojone z jej życiem) były jedynie wołaniem; tak samo jeżeli spoglądałem teraz nie już na moją miłość do Albertyny, ale na całe swoje życie, inne miłości również były w niem niby wątłe i nieśmiałe próby, wołania, przygotowujące tę pełniejszą miłość: Albertynę. I przestałem nadążać za muzyką, aby znów dociekać, czy Albertyna widziała w tych dniach pannę Vinteuil, tak jak się bada na nowo objaw choroby, o której rozrywka pozwoliła nam przez chwilę zapomnieć. Bo to we mnie działy się możebne uczynki Albertyny. Posiadamy duplikat wszystkich znajomych istot, ale zazwyczaj mieszczący się na horyzoncie naszej wyobraźni, naszej pamięci; jest stosunkowo zewnątrz nas, i to co zrobił albo mógł zrobić zawiera dla nas nie więcej elementów bólu, niż przedmiot ustawiony w pewnej odległości, dostarczający nam jedynie bezbolesnych wrażeń wzrokowych. To, co dotyczy owych istot, percypujemy w sposób kontemplacyjny; możemy ubolewać nad tem w odpowiednich zwrotach, które dają innym pojęcie o naszem dobrem sercu, lecz nie odczuwamy tego; ale od czasu mojej rany w Balbec, duplikat Albertyny znajdował się w mojem sercu, bardzo głęboko, trudny do wydobycia. To co z niej widziałem, raniło mnie niby chorego o zmysłach tak boleśnie przemieszczonych, że kolor odczuwałby w swojem wnętrzu niby nacięcie w żywe ciało. Na szczęście, nie uległem jeszcze pokusie zerwania z Albertyną; przykrość ujrzenia jej niebawem za powrotem była drobnostką w porównaniu z niepokojem, jakiegobym doznawał, gdyby rozstanie przypadło na chwilę gdym ją podejrzewał, zanimby zdążyła stać mi się obojętna. W chwili kiedy ją sobie wyobrażałem czekającą tak na mnie w domu, jak ukochana kobieta której się czas dłuży, uśpioną może na chwilę w swoim pokoju, upieściła mnie w przelocie tkliwa fraza septetu, rodzinna i domowa. Wszystko tak dalece krzyżuje się i piętrzy w naszem wewnętrznem życiu, iż może frazę tę natchnął Vinteuilowi sen jego córki — jego córki, dziś przyczyny wszystkich moich udręczeń — kiedy w zaciszne wieczory słodycz jej umilała mu pracę; — tę frazę, która mnie tak ukoiła tem samem miękkiem tłem milczenia, nasycającem często zadumę Schumanna, podczas której nawet kiedy „poeta mówi” zgadujemy że „dziecię śpi”. Odnajdę tego wieczora — kiedy mi się spodoba wrócić — Albertynę, dziecko moje, uśpioną, rozbudzoną. A jednak — powiadałem sobie — początek tego dzieła, w pierwszych krzykach jutrzenki, przyrzekał coś bardziej tajemniczego niż miłość Albertyny. Próbowałem wygnać myśl o niej, aby myśleć tylko o muzyku. Bo też miałem wrażenie, że on jest tutaj. Możnaby rzec, że, mocą reinkarnacji, autor żyje na zawsze w swojej muzyce; czuło się radość, z jaką dobierał kolor jakiegoś dźwięku, zestrajał go z innemi. Bo z głębszemi darami Vinteuil łączył dar, który posiada niewielu muzyków, a nawet niewielu malarzy; mianowicie ten, że używał barw nie tylko tak trwałych, ale tak własnych, iż jak czas nie zmienia ich świeżości, tak uczniowie naśladujący ich wynalazcę, a nawet mistrze którzy go przewyższyli, nie zaćmiewają ich oryginalności. Zdobycze rewolucji, jaką sprawiło ich zjawienie się, nie stapiają się bezimiennie z następnemi epokami; szaleje ona a wybucha na nowo, ilekroć się gra utwory wiekuistego odnowiciela. Każdy dźwięk podkreślała barwa, której wszystkie reguły świata, opanowane przez najuczeńszych muzyków, nie zdołałyby naśladować; tak że Vinteuil, mimo iż związany ze swoją epoką i zajmujący swoje miejsce w ewolucji muzyki, zawsze je miał opuścić aby się wysunąć na czoło, z chwilą gdy się zagra który z jego utworów, robiący wrażenie czegoś wykwitłego po najnowszych muzykach, wskutek paradoksalnego i istotnie mylącego wrażenia trwałej nowości.
Symfoniczna muzyka Vinteuila, znana już z fortepianu a słyszana na orkiestrę, była jak promień letniego dnia, który pryzmat okna rozkłada, zanim go wpuści do mrocznej jadalni; odsłaniała, niby niepodejrzewany i wielobarwny skarb, wszystkie klejnoty Tysiąca i jednej nocy. Ale jak porównać z tym nieruchomym blaskiem światła coś, co było życiem, wiekuistym i szczęśliwym ruchem? Tego Vinteuila, którego znałem niegdyś tak nieśmiałym i smutnym, cechowało, kiedy trzeba było wybrać dźwięk, połączyć go z drugim, zuchwalstwo, oraz, w pełnem znaczeniu słowa, szczęście, co do którego wymowa jego dzieła nie zostawiała żadnej wątpliwości. Radość, jaką mu sprawiały pewne harmonje, przypływ sił jaki mu dała ta radość dla odkrycia innych, wiodły słuchacza ze zdobyczy w zdobycz, lub raczej wiódł go sam twórca, w świeżo znalezionych barwach czerpiąc oszalałą uciechę, dającą mu moc odkrywania, rzucania się na kolory wołające go niejako; — zachwycony, drżący, jak od wybuchu iskry, kiedy boskość rodziła się sama ze zderzenia blach, dyszący, upojny, opętany, nieprzytomny, gdy malował swój wielki fresk muzyczny, jak Michał Anioł przywiązany do drabiny i miotający, z głową zwieszoną nadół, burzliwe ciosy pendzla na suficie kaplicy sykstyńskiej.
Vinteuil umarł od wielu lat; ale pośród tych instrumentów które ożywił, dane mu było na czas nieograniczony przedłużyć bodaj część życia. Tylko swego ludzkiego życia? Gdyby sztuka była w istocie tylko przedłużeniem życia, czy warto było jej coś poświęcać, czy nie była czemś równie nierealnem jak samo życie? Wsłuchując się w ten septet, nie mogłem w to uwierzyć. Bezwątpienia, purpurowy septet różnił się osobliwie od białej sonaty; nieśmiałe pytanie, na które odpowiadała lekka fraza, różniło się od zdyszanego błagania o spełnienie dziwnej obietnicy, które rozległo się tak ostre, tak nadprzyrodzone, tak krótkie, wstrząsając bezwładną jeszcze czerwień rannego nieba ponad morzem. A jednak te tak odmienne frazy miały te same składniki; tak samo bowiem jak istniał pewien świat, pochwytny dla nas w owych cząstkach rozprószonych tu i ówdzie, po jakichś mieszkaniach, muzeach, i stanowiących świat Elstira, ten który Elstir widział, w którym żył, tak samo muzyka Vinteuila rozpościerała, nuta po nucie, dźwięk po dźwięku, nieznane barwy bezcennego, niepodejrzewanego wszechświata, przerywanego lukami powstałemi między audycjami jego dzieł; te dwa tak niepodobne pytania, władające tak odmiennemi tempami sonaty i septetu; jedno łamiące w krótkich wołaniach ciągłą i czystą linię, drugie stapiające w jednolitą armaturę rozprószone fragmenty. Mimo iż jedno tak spokojne i nieśmiałe, prawie oderwane i jakby filozoficzne, drugie tak natarczywe, trwożliwe, błagalne — była to jednak ta sama modlitwa, tryskająca w obliczu różnych wewnętrznych wschodów słońca, jedynie załamana w odmiennych sferach innych myśli, wyszukań sztuki postępującej w ciągu lat, w których artysta chciał stworzyć coś nowego. Modlitwa, nadzieja — wciąż w gruncie ta sama — łatwa do poznania pod temi przebraniami w rozmaitych utworach Vinteuila, i skądinąd znajdująca się tylko w jego utworach. Muzykologowie mogliby łatwo ustalić powinowactwa tych fraz, ich genealogię, w dziełach innych wielkich muzyków, ale tylko z ubocznych racyj, z zewnętrznych podobieństw, analogij raczej zmyślnie odkrytych rozumowaniem niż wprost odczutych. Fraza Vinteuila była różna od wszelkiej innej, jakgdyby, nawspak konkluzjom, wyłaniającym się z wiedzy, istniała jedność indywidualna. Za to wtedy kiedy całą mocą starał się być nowy, wówczas pod pozornemi różnicami poznawało się głębokie powinowactwa i celowe podobieństwa zachodzące w łonie samego dzieła. Kiedy Vinteuil podejmował na parę zawodów jedną i tę samą frazę, różnicował ją, zmieniając jakby dla igraszki rytm, znów ją wprowadzał pod pierwotną formą; wówczas te celowe podobieństwa, twory intelektu — tem samem powierzchowne — nigdy nie były tak uderzające, jak owe podobieństwa ukryte, mimowolne, wybuchające w różnych barwach między dwoma różnemi arcydziełami; wówczas bowiem Vinteuil, starając się być nowym, wnikał sam w siebie całą potęgą twórczego wysiłku, dosięgał własnej istoty w tych głębokościach, gdzie, jakiekolwiek zada się jej pytanie, odpowiada ona tym samym akcentem — swoim własnym. Taki akcent, ów akcent Vinteuila, dzieli od akcentu innych muzyków różnica o wiele większa, niż ta, którą wyczuwamy między głosami dwóch osób, nawet między rykiem lub krzykiem dwóch gatunków zwierząt; przez samą różnicę zachodzącą między myślą owych innych muzyków a wiekuistemi dociekaniami Vinteuila, pytanie jakie sobie zadawał w tylu formach, jego swoista filozofia ale równie oczyszczona z analitycznych form rozumowania, co gdyby się rozgrywała w świecie aniołów, tak że możemy zmierzyć jej głębokość, ale nie bardziej tłumacząc ją na mowę ludzką, niż są do tego zdolne odcieleśnione duchy, kiedy, wywoławszy je, medjum zapyta je o tajemnice śmierci. I nawet biorąc w rachubę ową nabytą oryginalność, która mnie uderzyła dziś popołudniu, owo pokrewieństwo jakie muzykologowie mogliby znaleźć między nimi, jest to ów jedyny akcent, do którego się wznoszą, do którego wracają mimowoli owi wielcy śpiewacy, jakimi są oryginalni muzycy; akcent będący dowodem nieprzeparcie
Uwagi (0)