Darmowe ebooki » Powieść » Uwięziona - Marcel Proust (gdzie czytac ksiazki .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Uwięziona - Marcel Proust (gdzie czytac ksiazki .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Marcel Proust



1 ... 30 31 32 33 34 35 36 37 38 ... 60
Idź do strony:
swobodę gustów. Faubourg Saint-Germain przywykło widzieć u siebie damy z innej sfery dla tego że były nacjonalistkami; powód znikł wraz z nacjonalizmem, przyzwyczajenie zostało. Dzięki dreyfusizmowi, pani Verdurin ściągnęła do siebie wybitnych pisarzy, którzy na razie nie przedstawiali dla niej żadnej wartości światowej, bo byli dreyfusistami. Ale namiętności polityczne są jak inne, nie trwają. Przychodzą nowe pokolenia, które ich już nie rozumieją. Nawet to pokolenie, które im podlegało, zmienia się, odczuwa pasje polityczne, które, nie będąc ściśle skopiowane z poprzednich, każą im rehabilitować część proskrybowanych, skoro się przyczyny proskrybcji zmieniły. Podczas sprawy Dreyfusa monarchiści nie troszczyli się o to, czy ktoś jest republikanin, nawet radykał, nawet antyklerykał, byle był antysemitą i nacjonalistą. Gdyby kiedy miała przyjść wojna, patrjotyzm przybrałby inne formy, i nie troszczonoby się o to, czy pisarz-szowinista był niegdyś za Dreyfusem czy przeciw. W ten sposób, przy każdym przełomie politycznym, przy każdej odnowie artystycznej, pani Verdurin skubała pomalutku, jak ptak ścielący gniazdko, źdźbła — na razie nie dające się zużyć — do tego, czem miał być kiedyś jej salon. Sprawa Dreyfusa minęła, został jej Anatol France. Siłą pani Verdurin była szczera miłość sztuki, trud jaki sobie zadawała dla wiernych, wspaniałe obiady dawane dla nich samych, bez udziału światowców. Każdego z wiernych traktowano u niej tak, jak niegdyś był traktowany Bergotte u pani Swann. Kiedy gość tego typu stawał się kiedyś znakomitością, którą świat pragnie oglądać, obecność jego u pani Verdurin nie miała nic sztucznego, fałszowanego; nic z kuchni „Potel et Chabot” oficjalnego bankietu; to był niezrównany codzienny stół, równie wyborowy w dniu gdy nie było gości. U pani Verdurin była doskonała i wyćwiczona trupa, pierwszorzędny repertuar — brakowało jedynie publiczności. I od czasu jak smak publiczności odwracał się od racjonalnej i francuskiej sztuki jakiegoś Bergotte’a i kochał się zwłaszcza w egzotycznej muzyce, pani Verdurin — rodzaj paryskiej ekspozytury wszystkich zagranicznych artystów — miała niebawem, obok uroczej księżnej Jurbeletiew, być starą ale wszechpotężną wróżką Carabosse rosyjskiego baletu. Ten czarujący najazd, którego urokom bronili się jedynie krytycy pozbawieni smaku, wprawił Paryż, jak wiadomo, w gorączkę ciekawości mniej ostrą, czysto estetyczną, ale może równie żywą jak sprawa Dreyfusa. Tu znowu pani Verdurin miała być w pierwszym rzędzie ale z całkiem innym światowym rezultatem. Tak jak ją widziano obok pani Zola tuż u stóp trybunału, na sesjach Sądu przysięgłych, tak teraz, kiedy nowy świat oklaskujący rosyjski balet tłoczył się w Operze, strojny w egzotyczne egretki, zawsze widziało się w najlepszej loży panią Verdurin obok księżnej Jurbeletiew. I jak po wzruszeniach sali sądowej spieszyło się wieczorem do pani Verdurin aby oglądać z bliska Picquarta lub Laboriego, a zwłaszcza aby usłyszeć ostatnie nowiny, wiedzieć czego się można spodziewać po Zurlindenie, po Loubecie, po pułkowniku Jouaust, po Regulaminie, tak samo, nie mając zbytniej ochoty do snu po entuzjazmie rozpętanym przez Szeherazadę lub Tańce księcia Igora, szło się do pani Verdurin, gdzie, pod egidą księżnej Jurbeletiew oraz „pryncypałki”, wyśmienita kolacja gromadziła co wieczora tancerzy (dla większej sprężystości nie jedzących obiadu), dyrektora, dekoratorów, wielkich muzyków Igora Strawińskiego i Ryszarda Straussa, niezmienną „paczkę”, z którą, jak niegdyś na kolacjach u państwa Helvetius, największe damy paryskie i zagraniczne księżniczki krwi raczyły się mieszać. Nawet ci światowcy którzy obnosili się ze swoim „smakiem” i zapuszczali się w czcze subtelności na temat rosyjskich baletów, uważając że mise en scène Sylfid jest „cieńsza” od Szeherazady (tę skłonni byli wywodzić ze sztuki murzyńskiej), uszczęśliwieni byli, mogąc oglądać z bliska wielkich odnowicieli teatralnego smaku, którzy, w sztuce sztuczniejszej może nieco od malarstwa, spowodowali rewolucję równie głęboką jak impresjonizm.

Aby wrócić do pana de Charlus, pani Verdurin nie byłaby zbytnio cierpiała, gdyby baron pomieścił na czarnej liście jedynie hrabinę Molé i panią Bontemps, którą pani Verdurin wyróżniła niegdyś u Odety dla jej miłości sztuki, a która w epoce Dreyfusa bywała u niej czasem na obiedzie z mężem. Pana Bontemps nazywała pani Verdurin letnim, bo nie dopuszczał rewizji procesu; ale jako człowiek bardzo inteligentny i rad mieć kontakty we wszystkich stronnictwach uszczęśliwiony był, że może okazać swoją niezależność, jedząc obiad w towarzystwie Laboriego, któremu się przysłuchiwał, nie mówiąc nic kompromitującego, ale wsuwając w stosownym momencie pochwałę dla uznanej przez wszystkie partje lojalności Jauresa. Ale baron wykluczył również parę dam z arystokracji, z któremi pani Verdurin zapoznała się świeżo z okazji festiwalów muzycznych, kwest, went, i które, cobądźby o nich myślał p. de Charlus, byłyby — o wiele bardziej od niego samego — nieodzownemi elementami dla stworzenia u pani Verdurin nowego „ośrodka”, tym razem arystokratycznego.

Pani Verdurin właśnie liczyła na ten wieczór, na który p. de Charlus miał sprowadzić damy z tego samego świata; zamierzając doprosić do nich nowe znajome, cieszyła się zgóry niespodzianką, jaką będzie dla nich zastać na quai Conti swoje przyjaciółki lub krewne, zaproszone przez barona. Interdykt pana de Charlus przyniósł jej zawód i wprawił ją we wściekłość. Zachodziło pytanie, czy w tych warunkach wieczór będzie dla jej salonu zyskiem czy stratą. Strata nie byłaby zbyt poważna, gdyby bodaj damy zaproszone przez pana de Charlus przyszły tak ciepło nastrojone dla pani Verdurin, że stałyby się przyszłemi filarami jej salonu. W takim razie, nie byłoby zbytniego nieszczęścia; z czasem połączyłoby się te rozdzielone przez barona połówki wielkiego świata, choćby przyszło na ów wieczór wyrzec się jego samego. Pani Verdurin oczekiwała tedy zaproszonych przez barona dam z pewną emocją. Niebawem miała poznać usposobienie w jakiem przybywały i czego może się po nich spodziewać. W oczekiwaniu, pani Verdurin naradzała się z wiernymi, ale widząc pana de Charlus wchodzącego z Brichotem i ze mną, urwała. Ku naszemu zdumieniu, kiedy Brichot wyraził żal, że, jak słyszał, z przyjaciółką jej jest tak źle, pani Verdurin odparła: „Drogi panie, muszę się przyznać, że mnie to niewiele wzrusza. Niema celu udawać tego, czego się nie czuje”. Z pewnością mówiła tak przez lenistwo, zawczasu zmęczona myślą, że musiałaby przybierać smutną twarz na cały wieczór; a także przez dumę, aby się nie zdawało, że szuka wymówek iż nie odwołała przyjęcia; także przez obłudę i spryt, brak współczucia bowiem zaszczytniejszy był o ile płynął raczej ze specjalnej, nagle przejawiającej się antypatji do księżnej Szerbatow niż z zasadniczego braku serca; i dlatego, że szczerość, której nie można podawać w wątpliwość, mimowoli działa rozbrajająco. Gdyby pani Verdurin nie była naprawdę obojętna na śmierć księżnej, czyżby, dla usprawiedliwienia swego rautu, oskarżała się o winę znacznie cięższą? Zapominało się zresztą, że pani Verdurin, równocześnie ze swojem zmartwieniem, wyznałaby fakt, iż nie miała odwagi wyrzec się przyjemności; otóż oschłość serca była czemś bardziej rażącem, niemoralniejszem, ale mniej upokarzającem, tem samem łatwiejszem do wyznania niż namiętność uciech światowych. Tam gdzie winnemu zbrodni grozi niebezpieczeństwo, wyznania dyktuje interes; w błędach bez sankcji karnej — miłość własna. Pani Verdurin uważała z pewnością za bardzo zużyte aforyzmy ludzi, którzy, nie chcąc dla zgryzot wyrzekać się swoich przyjemności, uważają za zbyteczne obnosić się z żałobą „którą mają w sercu”. Wolała wzór inteligentnych przestępców, którzy brzydzą się kliszami zaklęć o niewinności, i których obrona — bezwiedne półwyznanie polega na powtarzaniu, że nie widzieliby nic złego w tem co im się zarzuca i czego, przypadkowo zresztą, nie mieli sposobności popełnić. Może, przyjąwszy dla wytłumaczenia swojej postawy tezę obojętności, uważała — raz osunąwszy się po pochyłości swoich złych uczuć — że jest niejaka oryginalność w odczuwaniu ich, rzadka bystrość w ich rozpoznaniu a pewien tupet w ich głoszeniu. W rezultacie, pani Verdurin akcentowała swój brak zgryzoty nie bez satysfakcji i dumy paradoksalnego psychologa i śmiałego dramaturga.

— Tak, to bardzo zabawne — rzekła — to mnie prawie nie obeszło. Mój Boże, nie mogę powiedzieć że nie wolałabym aby żyła, to nie była zła osoba.

— Owszem — przerwał Verdurin.

— A! mąż jej nie lubi, bo uważał, że jej towarzystwo przynosiło mi szkodę, ale on jest zaślepiony na tym punkcie.

— Przyznaj — rzekł Verdurin — że ja nigdy nie pochwalałem tego stosunku. Zawsze mówiłem, że ona ma złą opinię.

— Nigdy nie słyszałem — zaprotestował Saniette.

— Ależ jakto! — wykrzyknęła pani Verdurin — to było powszechnie znane; nie złą, ale haniebną, hańbiącą. Nie, ale to nie dlatego. Nie umiałam sobie wytłumaczyć swojego uczucia; nie niecierpiałam jej, ale była mi tak obojętna, iż kiedyśmy się dowiedzieli że jest bardzo chora, sam mąż był zdziwiony i rzekł: „Powiedziałby kto, że cię to nic nie obchodzi. Wiecie, dziś wieczór jeszcze proponował mi odwołanie rautu, a ja właśnie chciałam aby się odbył, bo uważałabym to za komedję okazywać zmartwienie, którego nie odczuwam.

Mówiła tak, bo sądziła, że to jest w stylu „théâtre libre”, a także bo to było bardzo wygodnie; głośno wyznawana nieczułość lub niemoralność upraszcza życie w tym samym stopniu co moralność ułatwiona; czyni obowiązek szczerości z aktów nagannych, których wówczas nie potrzeba już usprawiedliwiać. I wierni słuchali pani Verdurin z połączonem uczuciem podziwu i niesmaku, jakie budziły niegdyś pewne sztuki okrutnie i przenikliwie realistyczne; i zachwycając się, że droga pryncypałka dała nową postać swojej rzetelności i niezależności, niejeden — powiadając sobie, że ostatecznie to nie byłoby to samo — myślał o własnej śmierci i zadawał sobie pytanie, czy w dniu tej śmierci płakanoby na quai Conti, czy też wyprawionoby zabawę.

— Bardzom rad, z powodu moich gości, że wieczoru nie odwołano — rzekł p. de Charlus, który nie zdawał sobie sprawy, że wyrażając się w ten sposób drażni panią Verdurin. Mnie natomiast, jak każdego kto się zbliżył tego wieczora do pani Verdurin, uderzyła niezbyt przyjemna woń rhinogomenolu. Oto skąd pochodził ten zapach. Widzieliśmy, że pani Verdurin wyrażała zawsze swoje artystyczne wzruszenia nie w sposób duchowy ale w sposób fizyczny, iżby się wydawały przez to bardziej nieodparte i głębsze. Otóż, kiedy jej mówiono o muzyce Vinteuila — jej ulubionej — pozostawała obojętna tak jakby nie odczuwała żadnego wzruszenia. Ale, po kilku minutach nieruchomego, niemal roztargnionego spojrzenia, odpowiadała tonem ścisłym, rzeczowym, prawie niegrzecznym, tak jakby komuś mówiła: „Toby mi było obojętne że pan pali, ale chodzi mi o dywan; jest bardzo ładny (coby mi również było obojętne), ale jest łatwo palny, bardzo się boję ognia i nie chciałabym wszystkich gości usmażyć z powodu niedopałka któryby pan upuścił na ziemię”. Tym więc tonem odpowiadała: — Nie mam nic przeciwko Vinteuilowi; mojem zdaniem, to jest największy muzyk naszej epoki; tylko że ja nie mogę słuchać tych rzeczy, żeby cały czas nie płakać (słowo „płakać” bez żadnego patosu; owszem, tak naturalnie jakby powiedziała „spać”; złe języki twierdziły nawet że ten ostatni czasownik byłby prawdziwszy, czego nikt nie mógł zresztą rozstrzygnąć, bo pani Verdurin słuchała tej muzyki z głową w dłoniach i pewne odgłosy zbliżone do chrapania mogły ostatecznie być łkaniem). Płacz nie sprawia mi przykrości, owszem, mogę płakać ile kto zechce, tylko że z tego łapię wściekły katar. To wywołuje przekrwienie błony śluzowej; w dwie doby po tem wyglądam na starą pijaczkę i trzeba mi całych dni inhalacji, aby moje struny głosowe zaczęły funkcjonować. Pewien uczeń Cottarda, uroczy człowiek, leczył mnie na to. On głosi aksjomat wcale oryginalny: „Lepiej zapobiegać niż leczyć”. I aplikuje mi do nosa maść, zanim się zacznie muzyka. To jest radykalne. Mogę płakać jak cały tuzin matek które straciły dzieci, ani cienia kataru. Czasem trochę zapalenia spojówek, ale to wszystko. Skuteczność absolutna. Bez tego nie mogłabym nadal słuchać Vinteuila. Nie wychodziłam z bronchitu.

Nie mogłem się wstrzymać aby nie wspomnieć o pannie Vinteuil.

— Czy nie ma tu córki autora — spytałem pani Verdurin — i jej przyjaciółki?

— Nie, właśnie dostałam depeszę — rzekła wymijająco pani Verdurin; musiały zostać na wsi.

Miałem przez chwilę nadzieję, że nigdy nie było o tem mowy aby opuściły wieś i że pani Verdurin zapowiedziała przedstawicielki autora jedynie poto, aby korzystnie nastroić wykonawców i publiczność.

— Jakto, więc nie było ich nawet popołudniu na próbie? — rzekł z fałszywą ciekawością baron, który chciał udać że nie widział swego Charlie.

Morel podszedł się ze mną przywitać. Spytałem go pocichu o pannę Vinteuil; nie wydawał się zbytnio poinformowany. Trąciłem go, żeby nie mówił głośno, dając do zrozumienia, że jeszcze pogadamy o tem. Skłonił się, oświadczając, że pozostaje z radością do mojej dyspozycji. Zauważyłem, że jest o wiele grzeczniejszy, o wiele bardziej z szacunkiem niż dawniej: on mógłby może pomóc mi rozprószyć moje podejrzenia. Powinszowałem Morela panu de Charlus; odparł: „Robi tylko to co powinien; nie wartoby mu było żyć wśród ludzi dobrze wychowanych, gdyby miał mieć złe maniery. Dobre maniery, wedle pana de Charlus, to były stare formy francuskie, bez cienia angielskiej sztywności. Toteż kiedy Charlie, wracając z tournée po prowincji lub zagranicą, zjawiał się u barona w podróżnym stroju, ten, o ile nie było przytem zbyt wiele ludzi, całował go bez ceremonji w oba policzki, potrochu może aby przez taką ostentację odjąć czułości wszelki pozór występku; może aby sobie nie odmawiać przyjemności, ale bardziej jeszcze z pewnością dla „stylu”, ku chwale dawnych form francuskich, i tak jakby protestował przeciw monachijskiej „secesji” albo modern-style, zachowując stare fotele po prababce, przeciwstawiając brytyjskiej flegmie tkliwość ośmnastowiecznego ojca, nie ukrywającego radości na widok syna. Czy był wreszcie jakiś cień kazirodztwa w tej ojcowskiej czułości? Prawdopodobniejsze jest, że sposób, w który p. de Charlus zadowalał najczęściej swoje zboczenie i co do którego znajdziemy później parę wyjaśnień, nie

1 ... 30 31 32 33 34 35 36 37 38 ... 60
Idź do strony:

Darmowe książki «Uwięziona - Marcel Proust (gdzie czytac ksiazki .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz