Uwięziona - Marcel Proust (gdzie czytac ksiazki .TXT) 📖
Uwięziona to piąta część cyklu powieściowego W poszukiwaniu straconego czasu Marcela Prousta, ostatnia z przetłumaczonych przez Tadeusza Boya Żeleńskiego. Jej tematem są przeżycia głównego bohatera związane ze zrealizowaną wreszcie miłością do Albertyny.
Zebrane wcześniej obserwacje dotyczące romansu Odety i Swanna czy Racheli i Roberta de Saint-Loup rzutują nieuchronnie na związek Marcela z ukochaną. Jej fascynująca niegdyś nieuchwytność staje się źródłem udręki. Doświadczenia sprawiają, że każdy gest Albertyny wydaje się Marcelowi symptomem wiarołomstwa i nie wiadomo, na ile podejrzenia zazdrosnego kochanka są uzasadnione. Pętla coraz bardziej się zaciska. On prześladuje kochankę, ona znajduje coraz więcej przyjemności w mnożeniu dwuznacznych tajemnic.
- Autor: Marcel Proust
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Uwięziona - Marcel Proust (gdzie czytac ksiazki .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Marcel Proust
— Ale ciebie, piękny młodzieńcze, nie często się widzi na quai Conti. Nie nadużywasz gościnności tego domu.
Odpowiedziałem, że przeważnie dotrzymuję towarzystwa kuzynce.
— Patrzcie go! towarzystwo kuzynki, jakie to niewinne! — rzekł p. de Charlus do Brichota. I zwracając się znów do mnie, dodał: — Ależ my nie żądamy rachunku z tego co robisz, moje dziecię. Wolno ci robić to, co cię bawi. Żałujemy jedynie, że nie mamy w tem udziału. Zresztą ma pan wyborny gust, urocza jest pańska kuzynka, niech się pan spyta Brichota, zaprószył nią sobie głowę w Doville. Będzie nam jej brakowało dzisiaj. Ale możeś pan dobrze zrobił, żeś jej nie przyprowadził. To cudowna rzecz ta muzyka Vinteuila. Ale dowiedziałem się, że ma tu być córka autora i jej przyjaciółka, osoby o straszliwej reputacji. To zawsze kłopotliwe dla młodej panienki. Będą tutaj, chyba że nie mogły przyjechać. Miały być już popołudniu na małej domowej próbie, którą pani Verdurin urządziła i na którą zaprosiła samych nudziarzy, rodzinę, ludzi których nie chcieliśmy mieć wieczorem. Otóż dopiero co przed obiadem Charlie powiedział nam, że to co nazywamy, „obie panny Vinteuil”, oczekiwane niezawodnie, nie przybyły.
Mimo straszliwego bólu jaki uczułem zestawiając nagle ze skutkiem (wyłącznie znanym mi wprzódy) odkrytą wreszcie przyczynę projektów Albertyny, mianowicie zapowiedzianą (ale nieznaną mi) obecność panny Vinteuil i jej, przyjaciółki, zachowałem na tyle rozeznania, aby zanotować, że p. de Charlus, który oświadczył przed paru minutami, że nie widział Morela od rana, zdradził się przez nieuwagę z tem że go widział przed obiadem.
Cierpienie moje stało się widoczne: „Ale co panu? — rzekł baron; zielony pan jest; no, wejdźmy, zaziębi się pan, fatalnie pan wygląda”. Uczuciem, jakie zrodziły we mnie słowa pana de Charlus, nie były wątpliwości co do cnoty Albertyny. Wiele innych podejrzeń wdarło się już we mnie; za każdem nowem wątpieniem wydaje się nam że miara jest przebrana, że nie zdołamy go już wytrzymać; a potem i tak znajduje sobie miejsce, i skoro raz dostanie się w nasze wnętrze, ściera się z tyloma pragnieniami ufności, z tyloma powodami do zapomnienia, że dość szybko przystosowujemy się do niego, przestajemy się niem w końcu zajmować. Zostaje w nas jedynie, jako ból nawpół uleczony, groźba cierpienia, która, niby podszewka pragnienia, z tej samej kategorji co ono i jak ono stawszy się centrum naszych myśli, sączy w nie na nieskończoną odległość subtelne smutki — smutki, podobnie jak żądza rozkoszy, nieodgadnionego pochodzenia — wszędzie gdzie może się coś skojarzyć z myślą o tej którą kochamy. Ale ból budzi się, kiedy w nas wstąpi całkowicie nowe wątpienie; daremnie natychmiast prawie powiadamy sobie: „jakoś się z tem uporam, znajdzie się jakiś sposób na to aby nie cierpieć, to nie musi być prawda”; mimo to, w pierwszym momencie cierpiało się tak, jak by się wierzyło. Gdybyśmy mieli tylko członki takie jak ręce i nogi, życie byłoby znośne; na nieszczęście, nosimy w sobie ten drobny organ, który zowiemy sercem, podległy pewnym chorobom, w trakcie których jest on nieskończenie wrażliwy na wszystko co dotyczy życia danej osoby. I kłamstwo — ta rzecz niewinna i w której żyjemy tak wesoło, czy uprawiamy je my, czy kto inny kiedy pochodzi od tej osoby, przyprawia owo małe serce (powinno by się je móc usuwać chirurgicznie!) o ból nie do zniesienia. Nie mówmy o mózgu, bo chociaż nasza myśl mędrkuje bez końca w czasie tych ataków, nie zmienia ich, tak samo jak nasza uwaga nie ma wpływu na ból zębów. Niewątpliwie, osoba ta winna jest że skłamała, przysięgała przecież że zawsze będzie nam mówiła prawdę! Ale wiemy z własnego przykładu w stosunku do innych, co warte są przysięgi. I chcieliśmy im dawać wiarę, kiedy pochodziły od niej, mającej właśnie wszelki interes w tem aby nam skłamać i nie wybranej zresztą przez nas dla swoich cnót! Prawda że później — właśnie kiedy serce stanie się obojętne na kłamstwo — nie potrzebowałaby już prawie wcale kłamać — dlatego że już nie będziemy się interesowali jej życiem. Wiemy to, mimo to poświęcamy chętnie nasze życie, bądź zabijając się dla tej osoby, bądź idąc na śmierć za zabicie jej, bądź poprostu wydając dla niej w kilka wieczorów cały majątek, co nas zmusza później do samobójstwa, bo nie mamy już nic. Zresztą, choćbyśmy się czuli najspokojniejsi w czasie gdy kochamy, miłość znajduje się w sercu zawsze w stanie niestałej równowagi. Lada co wystarczy, aby ją przechylić w stronę szczęścia; promieniejemy, obsypujemy czułościami nie tę którą kochamy, ale tych co nas podnieśli w jej oczach, co ją ustrzegli od wszelkiej pokusy; i myślimy że jesteśmy spokojni, a wystarczy jednego słowa: „Gilberta nie przyjdzie” albo „zapowiedziała się panna Vinteuil”, aby całe przygotowane szczęście, do którego wyciągaliśmy ręce, runęło w gruzy, aby się słońce schowało, aby się wiatr zmienił i aby się rozpętała wewnętrzna burza, której pewnego dnia nie będziemy się już zdolni oprzeć. W tym dniu, w dniu kiedy serce stało się tak kruche, przyjaciele darzący nas swoim podziwem cierpią nad tem, że takie nic, taka istota może nam zadać ból, może nas uśmiercić. Ale co poradzą na to? Kiedy poeta umiera na zapalenie płuc, czy możemy sobie wyobrażać przyjaciół tłumaczących pneumokokom, że poeta ma talent i że pneumokoki powinnyby go oszczędzić?
Podejrzenie tyczące się panny Vinteuil nie było bezwzględnie nowe. Ale moja popołudniowa zazdrość o Leę i jej przyjaciółki stłumiła je poniekąd. Skoro tamto niebezpieczeństwo znikło, uczułem spokój, sądziłem żem go odzyskał na zawsze. Ale nowy był dla mnie zwłaszcza pewien spacer, o którym Anna powiedziała mi: „Byłyśmy tam a tam, nie spotkałyśmy nikogo”, gdy przeciwnie panna Vinteuil umówiła się na tym spacerze z Albertyną do pani Verdurin. Teraz pozwoliłbym chętnie Albertynie wychodzić samej, chodzić gdzie tylko chce, bylebym mógł gdzieś zamknąć pannę Vinteuil i jej przyjaciółkę i mieć pewność że ich Albertyna nie spotka. Bo zazdrość jest przeważnie cząstkowa, o zmiennych lokalizacjach, bądź dlatego że jest bolesnem przedłużeniem niepokoju wywołanego to przez tę to przez inną osobę, którą kochanka nasza mogłaby pokochać, bądź wskutek ograniczenia naszej myśli, zdolnej pojąć jedynie to co sobie wyobraża, resztę zaś zostawiającej w stanie mglistym, prawie bezbolesnym.
W chwili gdyśmy mieli zadzwonić do bramy, złapał nas Saniette, który oznajmił, że księżna Szerbatow umarła o szóstej, i dodał, że nas nie poznał odrazu. „Patrzałem przecież na was od dłuższej chwili — rzekł zdyszany. Nie jest-że to ciekawem, żem się zawahał? „Czy to nie ciekawe” wydałoby mu się błędem; upodobanie w staroświeckich zwrotach przechodziło u niego w manję. „A przecież panowie stanowicie znajomość do której można się przyznać. Jego ziemista cera zdawała się oświetlona ołowianym blaskiem burzy. Zadyszka, która jeszcze tego lata zjawiała się jedynie wtedy kiedy pan Verdurin „mył mu głowę”, była teraz stała. „Wiem, że wyborni artyści, osobliwie Morel, mają wykonać niewydane dzieło Vinteuila. — Czemu osobliwie? spytał baron, który dopatrywał się w tym przysłówku krytyki. — Nasz przyjaciel Saniette — pośpieszył Brichot, obejmując rolę tłumacza — jako niepospolity erudyta mówi chętnie językiem epoki, w której osobliwie znaczyło „zwłaszcza”.
Kiedyśmy wchodzili do przedpokoju, p. de Charlus zapytał mnie czy pracuję. Kiedym odrzekł że nie, ale że bardzo się w tej chwili interesuję starem srebrem i porcelaną, powiedział że nigdzie nie zobaczę piękniejszych rzeczy niż u Verdurinów; byłbym je zresztą mógł oglądać w la Raspeliére, bo, pod pozorem że przedmioty są też przyjaciółmi, Verdurinowie robili to szaleństwo że wszystko zabierali z sobą. Baron dodał, że trochę kłopotliwe jest wyciągać dla mnie wszystko w dniu proszonego wieczoru, ale postara się, aby mi pokazano co zechcę. Poprosiłem, żeby tego nie robił. P. de Charlus rozpiął palto, zdjął kapelusz; ujrzałem iż głowa jego srebrzy się miejscami. Ale baron robił wrażenie cennego krzewu, przybierającego jesienne barwy, którego liście ochroniono zawijając w watę lub umocowując gipsem; kilka siwych włosów na wierzchołku dopełniało jedynie pstrokacizny twarzy. A jednak, nawet pod warstwami rozmaitych wyrazów, szminek i hipokryzji, które ją maskowały tak licho, twarz pana de Charlus wciąż ukrywała niemal całemu światu sekret, który dla mnie wprost z niej krzyczał. Byłem niemal zażenowany jego oczami; bałem się, aby mnie nie schwycił na tem że w nich czytam ten sekret jak w otwartej książce; zażenowany jego głosem, który mi powtarzał ten sekret na wszystkie tony z niestrudzonym bezwstydem. Ale tajemnice takich ludzi są bezpieczne, bo wszyscy w ich pobliżu stają się głusi i ślepi. Osoby, dowiadujące się prawdy pośrednio, przez Verdurinów naprzykład, wierzyły w nią, ale tylko póty, póki nie znały p. de Charlus. Jego twarz nietylko nie potwierdzała brzydkich pogłosek, ale rozpraszała je. Tworzymy sobie o pewnych abstrakcjach pojęcie tak wielkie, że nie umielibyśmy ich utożsamić z poufałemi rysami znajomej osoby. I z trudnością uwierzymy w tego rodzaju przywary, jak nie uwierzymy nigdy w genjusz człowieka, z którym jeszcze wczoraj byliśmy w Operze.
P. de Charlus oddawał do szatni palto ze swobodą stałego gościa. Ale lokaj przy szatni był nowy, bardzo młody. Otóż, p. de Charlus tracił obecnie często to, co się nazywa „busolą” i nie zdawał już sobie sprawy z tego co przystoi a co nie przystoi. Jego znana nam z Balbec chwalebna chęć pokazania że go nie przerażają pewne tematy, że się nie boi rzec o kimś: „Ładny chłopiec”, słowem powiedzieć to samo co mógłby powiedzieć ktoś nie będący z „takich”, teraz przeciwnie wyrażała się często mówieniem rzeczy, których nie mógłby powiedzieć ktoś nie będący z „takich”. Rzeczy te zaprzątały go tak ustawicznie, iż baron zapominał, że nie wszyscy wciąż o nich myślą. Toteż, patrząc na nowego lokaja, podniósł palec i myśląc iż robi wyborny żart, rzekł: „Słuchaj, zabraniam ci robić do mnie oko w ten sposób. Poczem, obracając się do Brichota, dodał: „Ma zabawną buziulkę ten mały, pocieszny ten nosek. I kontynuując swój żarcik lub odczuwając przypływ żądzy, opuścił poziomo palce, zawahał się chwilę, poczem, nie mogąc się wstrzymać, wysunął nieodparcie palec prosto ku lokajowi i dotknął mu końca nosa, mówiąc: „Pif”. — Ucieszna buda, pomyślał lokaj, który pytał później kolegów, czy baron jest kawalarz czy bzik. — Takie już ma maniery, odparł maître d’hôtel (który miał barona trochę za narwanego, trochę z „fiołem”), ale to wielki przyjaciel państwa, godny człowiek, złote serce”.
— Czy pan będzie w tym roku w Incarville? — spytał mnie Brichot. Zdaje się, że nasza pryncypałka wynajęła znów la Raspelière, mimo że miała kłopoty z właścicielami. Ale to nic, takie chmury łatwo się rozpraszają — dodał tym samym optymistycznym tonem, jakim dzienniki mówią: „Popełniono błędy, oczywiście, ale któż nie popełnia błędów? Ale ja pamiętałem, w jakim stanie opuściłem Balbec i nie pragnąłem bynajmniej tam wrócić. Odkładałem z dnia na dzień projekty w związku z Albertyną. „Ale rozumie się, że przyjedzie, pragniemy tego, nieodzowny nam jest” oświadczył p. de Charlus z autorytatywnym i nic nie rozumiejącym egoizmem uprzejmości.
W tej chwili Verdurin wyszedł na nasze spotkanie. Verdurin, któremu złożyliśmy kondolencje z powodu księżnej Szerbatow, rzekł: „Tak, wiem, że z nią niedobrze. — Ale nie, umarła o szóstej, wykrzyknął Saniette. — Pan zawsze przesadza, odparł brutalnie Verdurin, który, wobec tego że wieczoru nie odwołano, wolał przyjąć hipotezę choroby, bezwiednie naśladując w tem księcia de Guermantes. Saniette, nękany obawą przeziębienia, bo bramę ustawicznie otwierano, czekał z rezygnacją, aby wzięto jego rzeczy.
— Co pan tam tak waruje jak pies? — spytał go Verdurin.
— Czekam, żeby ktoś z tych co czuwają koło rzeczy wziął mój paltot i dał mi numer.
— Co pan plecie? — spytał go surowo pan Verdurin: — „co czuwają koło rzeczy”. Czy pan się robi ramol, mówi się „pilnują rzeczy”. Widzę, że pana trzeba uczyć po francusku, jak kogoś kto miał atak paraliżu. — Czuwać koło czegoś, to jest właściwa forma; ksiądz Le Batteux... — Drażnisz mnie pan! — wykrzyknął Verdurin straszliwym głosem. Jak pan sapie! Czyś się pan drapał na szóste piętro?
Brutalność Verdurina miała ten skutek, że lokaje z szatni przepuścili inne osoby przed Saniettem, kiedy zaś ów chciał podać rzeczy, odpowiedziano mu: „Po kolei, proszę pana, niech się pan tak nie spieszy”.
— Oto mi porządek, tak się należy, brawo, dobrzy ludzie — rzekł z uśmiechem sympatji Verdurin, umacniając lokajów w intencji załatwienia Saniette’a aż po wszystkich. — Chodź pan — rzekł; to bydlę chce nas wszystkich uśmiercić w swoim ulubionym przeciągu. Pójdźmy się trochę ogrzać do salonu. „Czuwać koło rzeczy”! wykrzyknął jeszcze, kiedyśmy się znaleźli w salonie; co za dureń!
— Robi się zmanierowany, ale to nie jest zły chłopak — rzekł Brichot.
— Ja nie mówiłem, że jest zły; mówiłem że idjota — odparł cierpko Verdurin.
Tymczasem pani Verdurin odbywała wielką naradę z Cottardem i ze Skim. Morel odrzucił świeżo zaproszenie do domu, gdzie pani Verdurin przyrzekła jego udział, a odrzucił dlatego, że p. de Charlus nie mógł tam być. Racja odmowy
Uwagi (0)