Uwięziona - Marcel Proust (gdzie czytac ksiazki .TXT) 📖
Uwięziona to piąta część cyklu powieściowego W poszukiwaniu straconego czasu Marcela Prousta, ostatnia z przetłumaczonych przez Tadeusza Boya Żeleńskiego. Jej tematem są przeżycia głównego bohatera związane ze zrealizowaną wreszcie miłością do Albertyny.
Zebrane wcześniej obserwacje dotyczące romansu Odety i Swanna czy Racheli i Roberta de Saint-Loup rzutują nieuchronnie na związek Marcela z ukochaną. Jej fascynująca niegdyś nieuchwytność staje się źródłem udręki. Doświadczenia sprawiają, że każdy gest Albertyny wydaje się Marcelowi symptomem wiarołomstwa i nie wiadomo, na ile podejrzenia zazdrosnego kochanka są uzasadnione. Pętla coraz bardziej się zaciska. On prześladuje kochankę, ona znajduje coraz więcej przyjemności w mnożeniu dwuznacznych tajemnic.
- Autor: Marcel Proust
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Uwięziona - Marcel Proust (gdzie czytac ksiazki .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Marcel Proust
P. de Charlus oddalił się z Morelem pod pozorem, że skrzypek miał mu objaśnić utwory składające program. Baron znajdował osobliwą słodycz w tem, aby — podczas gdy mu Charlie pokazywał nuty — popisywać się publicznie ich sekretną zażyłością. Przez ten czas ja byłem oczarowany. Bo mimo iż „paczka” mało liczyła młodych panien, zapraszano ich w zamian sporo w dnie wielkich przyjęć. Było kilka bardzo ładnych, które znałem. Słały mi zdaleka przyjazne uśmiechy. W ten sposób salon stroił się raz po raz pięknym uśmiechem młodego dziewczęcia: to jest mnoga i migotliwa ozdoba wieczorów — jak i dni. Przypominamy sobie jakąś atmosferę, dlatego że drgał w niej uśmiech młodej dziewczyny.
Czytelnik zdziwiłby się mocno, gdyby się zanotowało zdania, jakie p. de Charlus wymienił ukradkiem z kilkoma poważnymi uczestnikami zebrania. Byli to dwaj książęta, wybitny generał, wielki pisarz, wielki lekarz, wielki adwokat. Otóż rozmowa ich brzmiała tak:
— À propos, czyś widział nowego lokaja, mówię o tym młodym, co jeździ na koźle? A u naszej kuzynki Guermantes czy nic nie znasz?
— W tej chwili nic.
— Powiedz-no, koło bramy, przy powozach, była młoda osoba blond, w krótkich spodeńkach, która mi się wydała całkiem sympatyczna. Zawołała mi bardzo grzecznie powóz, byłbym chętnie przedłużył rozmowę.
— Tak, ale mnie się ta osoba wydaje absolutnie wroga, a przytem robi ceregiele; ty, co lubisz doprowadzać rzeczy do skutku od pierwszego razu, zbrzydziłbyś to sobie. Zresztą wiem, że tam się nic nie da zrobić, jeden z naszych przyjaciół próbował.
— To szkoda, profil bardzo subtelny i włosy wspaniałe.
— Doprawdy, aż tak? Sądzę, że gdybyś się przyjrzał bliżej, rozczarowałbyś się. Nie, raczej przy bufecie, nie dalej niż dwa miesiące temu, ujrzałbyś istne cudo: dryblas dwa metry wzrostu, skóra idealna i przytem lubił te rzeczy. Ale wyjechał do Polski.
— A, to trochę daleko.
— Kto wie, wróci może. Zawsze się można spotkać w życiu.
Każda światowa feta, o ile wziąć jej przekrój dostatecznie głęboko, podobna jest do owych zabaw, na które lekarze zapraszają pacjentów; tacy chorzy mówią rzeczy bardzo rozsądne, mają wzorowe maniery i niczem nie zdradziliby że są warjaci, gdyby któryś nie szepnął wam do ucha, pokazując starszego pana: „O, idzie Joanna d’Arc”.
— Uważam, że byłoby naszym obowiązkiem oświecić Morela — rzekła pani Verdurin do Brichota. Nie abym chciała robić coś przeciwko Charlusowi, przeciwnie. Jest bardzo miły, a co się tyczy jego reputacji, przyzna pan, że nie jest z rodzaju któryby mi mógł zaszkodzić! Powiem nawet, że ja, która w naszej paczce, na obiadach gdzie się rozmawia, nie cierpię flirtów, mężczyzn prawiących w kącie bzdury kobiecie zamiast poruszać zajmujące tematy, z Charlusem nie potrzebowałam się obawiać tego co mi się zdarzyło ze Swannem, z Elstirem, z tyloma innymi. Z nim byłam spokojna, przychodził na obiady, i gdyby nawet spotkał u mnie wszystkie kobiety świata, miałam pewność, że nie zakłóci ogólnej rozmowy przez flirty i szepty. Charlus, to coś ekstra, można być spokojnym, coś jak ksiądz. Tylko niech się nie waży przewodzić nad młodymi ludźmi, którzy przychodzą tutaj i wnosić zamęt w naszą paczkę; wówczas to byłoby jeszcze gorzej niż z kobieciarzem.
I pani Verdurin była szczera, głosząc swoją pobłażliwość dla charlizmu. Podobnie jak wszelka władza duchowna, uważała ludzkie słabostki za mniej groźne, niż to, coby mogło osłabić pierwiastek autorytetu, szkodzić ortodoksji, zmieniać starożytne credo w jej małym kościele.
— Wówczas pokazuję zęby — ciągnęła. — Dobry jest taki pan, który chciał nie pozwolić, aby Charlie grał w jakimś salonie, dlatego że jego tam nie zaproszono! Toteż udzieli mu się poważnego ostrzeżenia; mam nadzieję że to wystarczy; inaczej może się stąd zabierać. Daję słowo, on go trzyma pod kuratelą!
I używając ściśle tych samych wyrażeń, jakich użyliby wszyscy (bo istnieją takie specjalne zwroty, które jakiś specjalny przedmiot, okoliczność, nieodzownie prawie przywodzą na pamięć mówcy, przeświadczonego, że wyraża swobodnie swoją myśl, gdy powtarza jedynie machinalnie powszechną wersję), pani Verdurin dodała:
— Niepodobna widzieć już Morela, żeby nie wlókł za sobą tego dryblasa, tego leibgwardzisty!
P. Verdurin poddał myśl, żeby odciągnąć na chwilę Morela dla pomówienia z nim, pod pozorem jakiegoś zapytania. Pani Verdurin bała się, że go to zdenerwuje i że będzie gorzej grał. Lepiej dopełnić tej egzekucji aż po jego numerze. A może nawet odłożyć na inny raz. Bo mimo iż pani Verdurin aż drżała do rozkosznej emocji, jakiej doznałaby wiedząc że mąż właśnie uświadamia Morela w sąsiednim pokoju, bała się, w razie gdyby się zamach nie udał, że się skrzypek pogniewa i skrewi jej 16-go.
Ale pana Charlus zgubiło owego wieczora tak częste w wielkim świecie złe wychowanie osób, które zaprosił i które zaczynały napływać. Przyszedłszy przez przyjaźń dla pana de Charlus a także przez ciekawość tego środowiska, każda diuszessa szła prosto do barona, tak jakby to on był gospodarzem, i mówiła, o krok od Verdurinów, którzy słyszeli wszystko:
— Niech mi pan pokaże, gdzie jest stara Verdurin; czy pan sądzi, że koniecznie trzeba się jej przedstawić? Mam bodaj nadzieję, że mnie nie wpakuje do jutrzejszych dzienników, dostałabym pucówkę od całej rodziny. Jakto! jakto, to ta siwa? ależ ona nie wygląda zanadto skandalicznie.
Słysząc, że się rozmawia o pannie Vinteuil, nieobecnej zresztą, któraś dama mówiła:
— A, to córka sonaty? Niech mi pan ją pokaże.
Pozatem, odnajdując wiele przyjaciółek, panie te trzymały się osobno, śledziły wejście wiernych oczami iskrzącemi się ironiczną ciekawością.; umiały conajwyżej pokazywać sobie palcem ekscentryczną nieco fryzurę jakiejś osoby, która w kilka lat później miała wprowadzić w modę tę fryzurę w największym świecie; i w sumie żałowały, że ten salon nie jest tak różny od znajomych salonów jak się tego spodziewały, doznając rozczarowania ludzi światowych, którzy, zapuściwszy się do kabaretu Bruanta w nadziei że będą „opyskowani” przez piosenkarza, wchodząc spotkaliby się z poprawnym ukłonem w miejsce oczekiwanego refrenu: „Idą mordy, idą mordy — idą mordy, raz, dwa, trzy”.
Swojego czasu w Balbec p. de Charlus dowcipnie krytykował przy mnie panią de Vaugoubert, która mimo wielkiej inteligencji, spowodowała po nieoczekiwanym sukcesie katastrofalny upadek męża. Kiedy panujący, przy których p. de Vaugoabert był akredytowany, król Teodozjusz i królowa Eudoksja, przybyli znów do Paryża, tym razem na dłuższy pobyt, dawano na ich cześć codzienne fety, w czasie których królowa, zaprzyjaźniona z panią de Vaugoubert, którą widywała od dziesięciu lat w swojej stolicy, i nie znając ani żony prezydenta Republiki ani żon ministrów, odsunęła się od nich, aby się trzymać na uboczu z ambasadorową. Ta, uważając swoją pozycję za niewzruszalną — jako że p. de Vaugoubert był twórcą sojuszu między królem Teodozjuszem a Francją — czerpała we względach królowej zadowolenie próżności, bez poczucia niebezpieczeństwa, które jej groziło i które zrealizowało się w kilka miesięcy później, w wypadku niesłusznie uważanym za niemożliwy przez tę zbyt ufną parę i w dymisji brutalnie udzielonej panu de Vaugoubert. P. de Charlus, komentując swego czasu w „samowarku” w Balbec upadek swego przyjaciela z lat dziecinnych, dziwił się, że kobieta tak inteligentna nie użyła w danej okoliczności całego swego wpływu na monarszą parę w tym sensie, aby królestwo pomogli jej ukryć że ma jakikolwiek wpływ. Powinna się była postarać, aby panujący przenieśli na żonę prezydenta Republiki i na żony ministrów swoją uprzejmość, która byłaby tym dostojnikom pochlebiła tem bardziej — to znaczy za którą byliby tem bardziej wdzięczni Vaugoubertom, im bardziejby wierzyli, że ta uprzejmość jest samorzutna, a nie podyktowana przez ambasadora i jego żonę. Ale ktoś, kto widzi błędy innych, często popada w nie sam, gdy go upoją okoliczności. I gdy goście tłoczyli się aby winszować, dziękować baronowi, tak jakby on był gospodarzem domu, jemu nie postało w myśli prosić ich, żeby powiedzieli parę miłych słów pani Verdurin. Jedynie królowa Neapolu, w której żyłach płynęła ta sama szlachetna krew co w żyłach jej sióstr, cesarzowej Elżbiety i księżnej d’Alençon, wdała się w rozmowę z panią Verdurin tak jakby przyszła bardziej dla przyjemności ujrzenia jej niż dla muzyki i niż dla pana de Charlus; powiedziała „pryncypałce” tysiąc komplementów, podkreśliła dawną już chęć poznania jej, winszowała jej domu, mówiła o najrozmaitszych przedmiotach tak jakby była u niej z wizytą. Tak byłaby chciała (powiadała) przyprowadzić swoją siostrzenicę Elżbietę (tę, co niebawem miała wyjść za Alberta belgijskiego). Tak będzie żałowała! Królowa umilkła, widząc że muzycy zasiedli na estradzie; kazała sobie pokazać Morela. Nie musiała mieć zbytnich złudzeń co do pobudek pana de Charlus w tem, aby otoczyć młodego wirtuoza taką chwałą. Ale stara mądrość panującej, w której żyłach płynęła najszlachetniejsza krew historji, najbogatsza w doświadczenie, sceptycyzm i dumę, w nieuniknionych skazach ludzi których najbardziej lubiła, jak swego kuzyna Charlus (syna księżniczki bawarskiej, jak ona była córką domu bawarskiego) kazała jej widzieć nieszczęścia, czyniące tem cenniejszem oparcie jakie tacy ludzie mogli w niej znaleźć i podnoszące tem samem przyjemność użyczenia go. Wiedziała, że Charlus byłby podwójnie wzruszony tem że ona się trudziła w takiej okazji. Tylko że ta heroiczna kobieta, równie dobra jak się niegdyś okazała dzielną, prawdziwa królowa-żołnierz, która sama dała ognia z wałów Gaety, zawsze gotowa stawać rycersko po stronie słabych, widząc panią Verdurin samą i opuszczoną (nie świadomą zresztą, że nie powinna opuszczać królowej), starała się udawać, że dla niej, królowej Neapolu, pani Verdurin jest właśnie centrum tego wieczora, atrakcją która ją sprowadziła. Wytłumaczyła się, że nie może zostać do końca, mając — mimo że nie bywała prawie nigdzie — inny wieczór; prosiła zwłaszcza, aby nikt się dla niej nie trudził, kiedy będzie odchodziła, zwalniając panią domu z powinności, których ta zresztą nie znała.
Trzeba oddać tę sprawiedliwość panu de Charlus, że, o ile zapomniał zupełnie o pani Verdurin i pozwalał o niej wręcz skandalicznie zapomnieć zaproszonym przez siebie osobom „ze swojego świata”, zrozumiał w zamian, że nie godzi się traktować produkcji muzycznej z tem samem złem wychowaniem, jakie okazali wobec gospodyni domu. Morel już wstąpił na estradę, artyści zajmowali miejsca, kiedy jeszcze słyszało się rozmowy, nawet śmiechy, powiedzenia w rodzaju: „zdaje się, że trzeba być wtajemniczonym, aby coś zrozumieć”. Natychmiast p. de Charlus, prostując się, jakgdyby wszedłszy w inne ciało niż to które widziałem przed chwilą wlokące się opieszałe do pani Verdurin, przybrał wyraz proroka. Spojrzał po zgromadzeniu z powagą, która mówiła, że to nie pora na śmiechy: od tego spojrzenia poczerwieniała nagle twarz niejednej z zaproszonych dam, złapanej na gorącym uczynku, niby uczenica w klasie. Dla mnie, ta szlachetna zresztą postawa pana de Charlus miała coś komicznego; piorunował swoich gości płomiennem spojrzeniem; to znów, aby im, niby vade mecum, przypomnieć nabożną ciszę, jaką należało zachować, oderwanie od wszelkiej światowej myśli, sam, podnosząc do pięknego czoła ręce w białych rękawiczkach, stawał się wzorem (do którego należało się zastosować) powagi, niemal ekstazy. Nie odpowiadał na ukłony spóźnionych gości, na tyle nieprzyzwoitych aby nie zrozumieć, że obecna godzina należy do Wielkiej Sztuki. Wszyscy byli zahipnotyzowani; nikt nie śmiał już wyrzec słowa, poruszyć krzesłem; cześć dla muzyki, poprzez prestige Palameda udzieliła się nagle ciżbie równie źle wychowanej jak eleganckiej. Widząc że na estradzie zasiadają nietylko Morel i pianista, ale i inni muzykanci, sądziłem, że zaczną od innych utworów, nie od Vinteuila. Bo myślałem, że istnieje tylko jego sonata skrzypcowa.
Pani Verdurin siadła z boku; na wspaniałych półkulach białego lekko zaróżowionego czoła, włosy były rozrzucone nawpół przez naśladownictwo pewnego XVIII-wiecznego portretu, nawpół przez potrzebę chłodu u osoby zgorączkowanej, której wstyd nie pozwala wyrazić swego stanu; siedziała sama, bóstwo prezydujące uroczystościom muzycznym, bogini wagneryzmu i migreny, niemal tragiczna wróżka, ściągnięta przez geniusza w koło tych nudziarzy, przy których bardziej jeszcze niż zwykle miała gardzić wyrażaniem swoich uczuć wobec muzyki, którą znała lepiej od nich. Koncert zaczął się; nie znałem tego co grano, znalazłem się w obcej krainie. Gdzie ją umieścić? W dziele jakiego autora się znalazłem? Byłbym rad wiedzieć, a nie mając obok siebie nikogo kogobym mógł spytać, byłbym chciał być osobistością z owych Tysiąca i jednej nocy, które odczytywałem bezustanku, gdzie, w chwilach niepewności, zjawia się nagle geniusz lub czarująca dziewczyna, niewidzialna dla innych, ale nie dla zakłopotanego bohatera, któremu objawia ściśle to co pragnął wiedzieć. Otóż, w tej właśnie chwili nawiedziło mnie takie czarodziejskie zjawisko. Jak w okolicy, napozór nieznanej a którą w istocie oglądamy z nowej strony i minąwszy zakręt wchodzimy nagle na inną drogę, gdzie każdy zakątek jest nam poufały (tylko żeśmy nie nawykli przybywać tam od tej strony), powiadamy sobie nagle: „ależ to ścieżka do furtki moich przyjaciół X; jestem o dwie minuty od nich”; i w istocie zjawia się ich córka i wita się mijając nas, tak ja nagle, wśród tej nowej dla mnie muzyki, odnalazłem się w pełni sonaty Vinteuila; jej lekka fraza, bardziej czarodziejska niż młoda dziewczyna, w srebrzystej szacie, ociekająca dźwiękami lśniącemi, lekkiemi i miękkiemi nakształt gazy, podeszła, łatwa
Uwagi (0)