Uwięziona - Marcel Proust (gdzie czytac ksiazki .TXT) 📖
Uwięziona to piąta część cyklu powieściowego W poszukiwaniu straconego czasu Marcela Prousta, ostatnia z przetłumaczonych przez Tadeusza Boya Żeleńskiego. Jej tematem są przeżycia głównego bohatera związane ze zrealizowaną wreszcie miłością do Albertyny.
Zebrane wcześniej obserwacje dotyczące romansu Odety i Swanna czy Racheli i Roberta de Saint-Loup rzutują nieuchronnie na związek Marcela z ukochaną. Jej fascynująca niegdyś nieuchwytność staje się źródłem udręki. Doświadczenia sprawiają, że każdy gest Albertyny wydaje się Marcelowi symptomem wiarołomstwa i nie wiadomo, na ile podejrzenia zazdrosnego kochanka są uzasadnione. Pętla coraz bardziej się zaciska. On prześladuje kochankę, ona znajduje coraz więcej przyjemności w mnożeniu dwuznacznych tajemnic.
- Autor: Marcel Proust
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Uwięziona - Marcel Proust (gdzie czytac ksiazki .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Marcel Proust
P. de Charlus był zawsze w życiu tylko dyletantem. To znaczy, że tego rodzaju wypadki nie mogły mu przynieść żadnego pożytku. Przykre wrażenie, pod jakiem go zostawiały, wyładowywał w gwałtownych scenach, w których umiał być wymowny, lub w intrygach. Ale dla osobnika z talentem jakiegoś Bergotte doświadczenia takie mogłyby stać się cenne. Działamy w życiu poomacku, ale podobnie do zwierząt wybierając roślinę, która nam jest zbawienna; co tłumaczy po części, że ludzie tacy jak Bergotte żyją przeważnie w towarzystwie istot miernych, fałszywych i złych. Piękność wystarcza wyobraźni pisarza, podnieca jego dobroć, ale nie przekształca w niczem natury jego towarzyszki, której życie, położone o tysiące metrów niżej, niewiarygodne stosunki, kłamstwa przekraczające wszelkie przypuszczenie, a zwłaszcza idące w odmiennym kierunku, ukazują się chwilami niby błyskawica. Kłamstwo, kłamstwo doskonałe, o ludziach których znamy, o stosunkach jakie nas z nimi łączą, o naszych ewentualnych pobudkach sformułowanych przez nas zupełnie inaczej, kłamstwo o tem czem jesteśmy, co kochamy, czego doznajemy wobec istoty która nas kocha i która sądzi że nas urobiła na swoje podobieństwo dlatego że nas całuje przez cały dzień — to kłamstwo jest niemal jedyną rzeczą, zdolną otworzyć nam perspektywy na coś nowego, nieznanego, obudzić w nas uśpione zmysły i objawić nam wszechświat, którego nigdy nie bylibyśmy poznali.
Co się tyczy pana de Charlus, trzeba powiedzieć, że o ile był zdumiony dowiadując się o Morelu rzeczy które ów przed nim starannie ukrywał, mylił się, wnioskując stąd, iż błędem jest wiązać się z osobnikami z ludu. Ujrzymy w istocie, w ostatnim tomie tego dzieła, samego pana de Charlus robiącego rzeczy, które bardziej zdumiałyby jego rodzinę i przyjaciół, niż jego mogło zdumieć życie odsłonione przez Leę. (Najprzykrzejszą rewelacją była dla barona podróż, którą Morel odbył z Leą, upewniając pana de Charlus, że przez ten czas studjował muzykę w Niemczech. Aby poprzeć to kłamstwo, użył pomocy życzliwych osób, wyprawiając swoje listy do Niemiec, skąd oni przesyłali je panu de Charlus, tak zresztą przekonanemu iż Morel w istocie tam przebywa, że nawet nie patrzył na marki).
Ale już czas dogonić barona, który posuwa się z Brichotem i ze mną do bramy Verdurinów.
— A co się stało — dodał zwracając się ku mnie — z młodym hebrajczykiem, któregośmy spotkali w Doville? Przyszło mi na myśl, że gdyby to panu sprawiło przyjemność, możnaby go zaprosić którego wieczora.
W istocie, p. de Charlus, zadowalając się bezwstydnem szpiegowaniem Morela przez biuro detektywów (zupełnie jak mąż lub kochanek), sam chętnie zerkał w stronę innych młodych ludzi. Nadzór, który polecił staremu służącemu roztaczać nad Morelem za pośrednictwem agentów, był tak mało dyskretny, iż lokaje myśleli że to ich śledzą, a jedna z pokojówek umierała ze strachu, nie śmiała się wychylić na ulicę, myśląc że wciąż agent depce jej po piętach. „Ależ niech sobie robi co się jej podoba! Właśnie byśmy tracili czas i pieniądze na to aby ją śledzić! Jakby jej prowadzenie się mogło nas w czemkolwiek obchodzić! wykrzykiwał ironicznie stary sługa, tak namiętnie przywiązany do pana, że nie podzielając bynajmniej gustów barona, obsługiwał je żarliwie, i w końcu mówił o nich tak jakby to były jego własne gusty. „To uosobiona zacność”, mówił o tym starym słudze Charlus, bo nikogo się nie ceni tak, jak tych, którzy ze swemi wielkiemi cnotami łączą cnotę oddawania ich na usługi naszych przywar. Zresztą, co się tyczy Morela, p. de Charlus zdolny był do zazdrości jedynie o mężczyzn. O kobiety nie troszczył się wcale. Jest to zresztą niemal ogólne prawidło Charlusów. Miłość kochanego przez nich mężczyzny do kobiety jest czemś innem, czemś co się dzieje w innym gatunku zwierząt (lew zostawia tygrysy w spokoju), czemś co im nie przeszkadza i raczej ich uspokaja. Czasem, to prawda, tych co czynią z inwersji kapłaństwo, brzydzi taka miłość. Mają wówczas żal do przyjaciela że się jej oddawał; żal nie o zdradę, ale o upadek. Jakiś inny Charlus, odmienny od barona, oburzyłby się wiadomością że Morel żyje z kobietą, tak jakby się oburzył, widząc na afiszu, że on, odtwórca Bacha i Haendla, ma grać Pucciniego! Dla tego właśnie młodzi ludzie, którzy dla interesu poddają się miłości Charlusów, wmawiają w nich, że mają do kobiet zdecydowany wstręt, tak jak powiedzieliby lekarzowi, że nigdy nie używają alkoholu i lubią jedynie źródlaną wodę. Ale p. de Charlus odbiegał nieco w tym punkcie od powszechnej reguły. Tak dalece podziwiał w Morelu wszystko, że jego powodzenia u kobiet nie gniewały go; sprawiały mu tę samą radość co sukcesy skrzypka na koncercie lub w partyjce écarté. „Ależ, drogi panie, pan wie, kobiety lecą na niego! powiadał tonem rewelacji, zgorszenia, może zawiści, zwłaszcza podziwu. „On jest nadzwyczajny — dodawał. Wszędzie najsławniejsze ździry sypią do niego oko. Wypatrują się na niego wszędzie, w metro czy w teatrze. To się robi aż nudne! nie mogę z nim iść do restauracji, żeby garson nie przyniósł mu bilecików od trzech kobiet. A zawsze od ładnych. Trudno się zresztą dziwić. Przyglądałem mu się wczoraj i rozumiem to; zrobił się bajecznie piękny, wygląda na jakiegoś Bronzino, jest doprawdy wspaniały”. Ale o ile p. de Charlus lubił okazywać że kocha Morela, lubił też przekonywać innych, może i siebie, że posiada jego wzajemność. Miał tę ambicję aby go ciągle mieć przy sobie, mimo szkody, jaką ten młody człowiek mógł przynieść światowej sytuacji barona. Często zdarza się u ludzi dobrze sytuowanych a snobów, że przez próżność zrywają wszystkie stosunki, poto aby ich wszędzie widziano z kochanką z półświatka lub jakąś wybrakowaną damą, której nikt nie przyjmuje, a której fawory wydają się im czemś pochlebnem. Bo baron doszedł do tego punktu, gdzie próżność sili się wytrwale niszczyć cele które osiągnęła, czy że pod wpływem miłości znajdujemy niewidzialny dla innych urok w ostentacyjnych stosunkach z kochaną istotą, czy że urzeczywistnione światowe ambicje słabną, rosną zaś skłonności do pokątnych miłostek, tem bardziej absorbujących iż są platoniczne. I z czasem u barona nowe te upodobania nietylko osiągnęły ale przekroczyły poziom, na którym z trudem utrzymywały się dawne.
Co się tyczy innych młodych ludzi, p. de Charlus uważał, że istnienie Morela nie jest przeszkodą wobec nich i że nawet sława Morela jako pianisty8, lub jego poczynający się rozgłos jako kompozytora i dziennikarza, mogłyby w pewnych razach posłużyć mu jako przynęta. Kiedy baronowi przedstawiono jakiego młodego kompozytora o miłej powierzchowności, szukał w talentach Morela okazji do uczczenia nowego znajomego: „Powinienby pan — powiadał — przynieść mi swoje kompozycje, Morel zagrałby je na koncercie albo na swojej tournée. Tak mało jest przyjemnej skrzypcowej muzyki, to prawdziwa gratka znaleźć w tym zakresie coś nowego. I cudzoziemcy bardzo to cenią. Nawet na prowincji są kółka muzyczne, w których pielęgnuje się muzykę z cudownym zapałem i inteligencją.
Wszystko to służyło tylko za przynętę, rzadko bowiem zdarzało się, żeby Morel ziścił te obietnice. A gdy Bloch przyznał się, że jest trochę poetą — „w wolnych chwilach”, dodał z sarkastycznym śmiechem, którym podkreślał banalność, kiedy nie umiał znaleźć oryginalnego wyrażenia — p. de Charlus oświadczył mi z równie wątpliwą szczerością:
— Powiedz pan temu młodemu izraelicie, że, skoro pisze wiersze, powinienby mi je przynieść dla Morela. To zawsze wielka trudność dla kompozytora znaleźć coś ładnego pod muzykę. Możnaby nawet pomyśleć o jakiem librecie. To by mogło być interesujące i nabrałoby pewnego znaczenia z powodu sytuacji poety, mojej protekcji, całego splotu okoliczności, wśród których talent Morela zajmuje pierwsze miejsce, bo on wiele teraz komponuje i pisze także, i bardzo ładnie, opowiem to panu. Co do jego geniuszu wykonawcy, wie pan, że pod tym względem jest już prawdziwym mistrzem. Zobaczy pan dziś wieczór, jak ten smarkacz kapitalnie interpretuje Vinteuila; głupieję poprostu; w jego wieku mieć takie zrozumienie, pozostając przytem takim dzieciakiem, takim malcem! Och, dziś jest tylko mała próba. Wielka awantura ma być za kilka dni. Ale dziś będzie o wiele bardziej elegancko. Toteż jesteśmy bardzo radzi, że pan przyszedł rzekł baron, używając owego my prawdopodobnie dlatego, że król powiada: życzymy sobie. Z racji wspaniałego programu poradziłem pani Verdurin, żeby zrobiła dwie uroczystości. Jedna za kilka dni, na której będą wszyscy jej znajomi, dziś druga, w której pryncypałka jest, mówiąc terminem sądowym, wywłaszczona. To ja ułożyłem listę i zebrałem trochę osób z innego świata, osób które mogą być użyteczne dla Charlie, a które Verdurinom miło będzie poznać. Zapewne, to bardzo ładnie produkować najpiękniejsze rzeczy z udziałem największych artystów, ale cały ewenement ginie bez echa, jeśli publiczność składa się ze sklepikarki z przeciwka i kupca korzennego z rogu. Pan wie, co ja sądzę o poziomie intelektualnym światowców; ale oni mogą odegrać pewne dosyć ważne role, między innemi rolę analogiczną do prasy, jako narzędzia reklamy. Rozumie pan, co mam na myśli: zaprosiłem naprzykład moją bratową Orianę; nie jest pewne czy przyjdzie, pewne natomiast jest, że jeżeli przyjdzie, nie zrozumie absolutnie nic. Ale nikt nie żąda od niej żeby rozumiała, to przekracza jej środki duchowe; żąda się żeby gadała, co jest do tych środków wybornie dostosowane i czego też sobie nie odmówi. Skutek: jutro, zamiast milczenia sklepikarki i korzennika, ożywiona rozmowa u Mortemartów, gdzie Oriana opowie, że słyszała cudowne rzeczy, że niejaki Morel etc; nieopisana wściekłość niezaproszonych, którzy powiedzą: „Palamed uznał z pewnością, że jesteśmy niegodni; zresztą co to za ludzie, u których się to działo! — akompanjament równie pożyteczny jak hymny Oriany, w ten sposób nazwisko Morela powtarza się co chwila i odciska się w pamięci niby lekcja odczytana dziesięć razy z rzędu. Wszystko to stwarza splot okoliczności, który może mieć swoją wartość dla artysty, dla pani domu, może posłużyć poniekąd za głośnik dla uroczystości artystycznej udzielonej w ten sposób i dalszej publiczności. Doprawdy że to warte trudu; zobaczy pan, jakie Charlie zrobił postępy. Objawił się w nim zresztą nowy talent, drogi panie: pisze jak anioł. Jak anioł, powiadam panu.
P. de Charlus nie wspomniał nam, że od jakiegoś czasu — jak owi wielcy panowie z XVII wieku, którzy nie raczyli podpisywać, a nawet pisać swoich pamfletów — kazał sporządzać Morelowi plugawe i potwarcze notatki, wymierzone przeciw hrabinie Molé. Notatki te, rażące bezczelnością tych co je czytali, o ileż musiały być dotkliwsze dla młodej kobiety, odnajdującej w nich ustępy z własnych listów, cytowane dosłownie, ale w sensie, który mógł ją przywieźć do szaleństwa jako najokrutniejsza zemsta. Były zresztą tak zręcznie wsunięte, że nikt prócz niej nie mógł tego zgadnąć. Młoda kobieta przypłaciła to życiem. Ale w Paryżu — powiedziałby Balzac — wychodzi co dnia rodzaj mówionego dziennika, okrutniejszego niż inne. Ujrzymy później, że ta sama „mówiona prasa” zniweczyła później potęgę niemodnego już Charlusa, i o wiele ponad niego wzniosła Morela, który nie był wart ani miljonowej cząstki swego dawnego protektora. Przynajmniej ta moda intelektualna jest naiwna i szczerze wierzy w nicość jakiegoś genialnego Charlusa i w niezaprzeczony autorytet głupiego Morela. Baron był mniej niewinny w nieubłaganych zemstach. Stąd z pewnością gorzki skurcz ust, którego fala zdawała się zalewać policzki żółcią, kiedy baron był w gniewie.
— Myślałem niegdyś, podjął p. de Charlus, że pan, który znałeś Bergotte’a, byłbyś mógł, zwracając mu uwagę na próby tego młodego człowieka, współpracować w pewnym sensie ze mną, pomóc mi rozwinąć podwójny talent, muzyka i pisarza, zdolny kiedyś uróść do miary jakiegoś Berlioza. Pan wie, ci Wielcy mają często co innego na głowie, łykają kadzidła, mało czem się interesują poza sobą. Ale Bergotte, który był naprawdę prosty i usłużny, przyrzekł mi umieścić w „Gaulois”, czy nie wiem już gdzie, te felietoniki pół humorysty pół muzyka. To co teraz pisze, jest równie niepospolite, i doprawdy bardzo rad jestem, że Charlie przydaje do swoich skrzypiec ten strzępek pióra Ingres’a. Sam wiem, że kiedy chodzi o niego, łatwo przesadzam, jak wszystkie stare mamy z konserwatorjum. Jakto, mój chłopcze, nie wiedziałeś tego? To chyba mnie nie znasz z tej strony, od strony entuzjazmu. Wyczekuję godzinami u drzwi komisji egzaminacyjnej. Bawię się jak królowa. Co się tyczy prozy Charlie, Bergotte upewniał mnie, że to jest naprawdę bardzo bardzo.
P. de Charlus, który znał Bergotte’a oddawna przez Swanna, był w istocie u niego na kilka dni przed śmiercią pisarza z prośbą aby wyrobił Morelowi rubrykę w dzienniku dla jego wpół-humorystycznych felietoników o muzyce. Idąc, miał p. de Charlus trochę wyrzutów sumienia, bo będąc wielkim wielbicielem Bergotte’a, uprzytomnił sobie, że nigdy nie był tam dla niego samego, ale poto aby, dzięki wpół-intelektualnemu wpół-socjalnemu uznaniu jakiego zażywał w oczach pisarza, wyświadczyć jakąś grzeczność Morelowi lub innemu z przyjaciół. Nie raził pana de Charlus fakt, że się posługuje „światem” już tylko poto. Z Bergottem było mu to trochę przykre, bo czuł, że Bergotte nie jest utylitarystą jak ludzie światowi i wart jest czegoś więcej. Ale życie barona było bardzo wypełnione; jeżeli znajdował czas, to tylko wtedy, kiedy miał wielką ochotę na coś, naprzykład kiedy się to odnosiło do Morela. Co więcej, sam bardzo inteligentny, obojętny był na rozmowę człowieka inteligentnego: zwłaszcza Bergotte był na jego gust zanadto literatem i był z innego klanu, nie wchodził w jego punkt widzenia. Co się tyczy
Uwagi (0)