Powrót - Jerzy Żuławski (czytaj książki za darmo .txt) 📖
Kraków, początek XX wieku. Do miasta z dalekiej podróży powraca Roman Turski, niegdyś znany literat, obecnie bogaty biznesmen. Jego powrót wzbudza ogromne zainteresowanie śmietanki towarzyskiej Krakowa, zwłaszcza księżnej Heleny Hazarapelianowej, pięknej kobiety, łamaczki serc otoczonej wiankiem adoratorów. Turski, który wyjechał ze względu na nieudaną relację z nią, wierzy, że ten etap jest już zakończony i przystępuje do planowania biznesu w Zakopanem.
Powrót to pierwsza część dylogii (planowanej trylogii, niezrealizowanej ze wzgędu na przedwczesną śmierć autora) Laus feminae Jerzego Żuławskiego. Powieść ukazała się w 1914 roku. Wykorzystująca wiele schematów pojawiających się na przełomie wieków (środowisko artystyczno-intelektualne, motywy tatrzańskie, obezwładniająca kobiecość wobec męskości) oraz odwołująca się do najpopularniejszych ówcześnie myśli filozoficznych (Weininger, Nietzsche) nie zapisała się wyraźnie na kartach historii literatury. Analizowana po latach zwykle w kontekście walki płci jest ciekawą i niejednoznaczną summą swoich czasów.
- Autor: Jerzy Żuławski
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Powrót - Jerzy Żuławski (czytaj książki za darmo .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jerzy Żuławski
Mówił tak do siebie, ale myśli jego innym szły torem. Przypomniał sobie dawną rozmowę z Wierzbicem, kiedy go to przekonywał, że w księżnej Helenie nie ma zgoła nic demonicznego, lecz że tylko umie się ona stosować przedziwnie do okoliczności, jakie wokoło niej stworzono. Ale skąd właściwie powstała ta cała atmosfera i dlaczego kolo niej właśnie? Znalazł był wówczas jakąś formułę.... ach, tak! Prawda: geniusz płci! Głupie słowo, ale — może — naprawdę tak jest? Na czymże jednak w takim razie ów „geniusz płci” polega? Wszakże ona nie uwodzi, lecz jest raczej wciąż uwodzona, nie zakuwa w kajdany, a ludzie sami okute ręce pod nogi jej kładą — wtedy nawet, gdy im się zdaje, że nad nią panują... Gdyby tak ten wyraz „geniusz płci” na odwrót przeczytać, czy nie wynikłoby z tego: „męskie niedołęstwo”?
A może nawet zgoła co innego? Jak to profesor Butrym powiedział?
„Kobieta może być naszą nałożnicą, albo matką naszych dzieci...”
Ha, ha! Śmieszny jest ten Butrym ze swoją mądrością, zapożyczoną od dwudziestokilkoletniego samobójcy-mizogina166! Udaje sceptyka i filozofa, a przecież sam patrzy w oczy swej żony, szukając w nich duszy, bliskiej sobie, przyjaznej, duszę jego dopełniającej.
Gdyby on — Turski — przed laty więcej był miał167 energii i zamiast dokonywać „bohaterskiego” czynu ucieczki tam, gdzie pieprz rośnie, zerwał był ten łańcuszek, ukochaną kobietę krępujący, rozwiał kłamstwo, otaczające ją jak mgła?... Gdyby był umiał stać się nie tylko jej kochankiem, lecz przyjacielem, opiekunem, mężem? Nie! On umiał tylko u nóg jej leżeć i żebrać u niej miłosnej rozkoszy, albo w brutalnych wybuchach zazdrości czysto zwierzęcej ranić w niej to wszystko, co jest człowiecze... A może przecież i w niej „śpi jak lilia zamknięta w hebanowej skrzyni czystość jeszcze dziewicza dotychczas i świeża?”.
Tkliwość niewypowiedzialna i tęskna owładnęła nim naraz, a z nią razem jakieś wewnętrzne kajanie się, jakaś żądza ekspiacji i pokuty, jeśli już nie naprawienia tego wszystkiego zła, co się stało.
— Czyż nie ja jeden jestem winien temu wszystkiemu kłamstwu i poniżeniu? — szeptał do siebie. — Śmiałem się, gdy niegdyś w oczy mi to zarzuciła, a przecież tak jest, tak jest! Nie wiem, co trzeba było zrobić, nie umiem dokładnie powiedzieć, w którym punkcie wina moja leży, ale wiem, żem winny. Duszę trzeba było w niej znaleźć, tę lilię śpiącą w hebanowej skrzyni...
Przelotnie błysnęła mu w myśli postać Poleskiego, ze starą inkrustowaną krucicą u skroni, który zginął przez to jedno, że wierzył w duszę tej kobiety — ale rychło natrętny i niepożądany obraz od siebie odegnał.
— Dziś już za późno — myślał — aby przeszłość odwracać, ale pozostał syn. Jej syn i mój. Temu dziecku muszę wynagrodzić krzywdę, matce wyrządzoną. Wszystkie siły moje, całe życie i to, co mam... Nie cofnę się przed niczym, wszystko zniosę, choćby śmieszność i upokorzenie, aby się opiekować, aby czuwać nad nim... i nad nią...
— Jak Rogocki — szepnął mu jakiś zły głos do ucha.
Szmer przeszedł po widowni. Na scenę wchodziła księżna.
Turski, w myślach zatopiony, nie zauważył był nawet, jak po skończonym prologu scena się rozjaśniła blaskiem wieczornych latarni, przed studencką gospodą drezdeńską zapalonych — nie słyszał gwaru-zebranych burszów, powitań przybywającego Samuela, ani rozmowy smutnego do śmierci, wieczystego miłośnika księżniczki Elen, kawalera de Rosenthal z zazdrosną oń aż do zbrodni panią de Wahlburg.
Teraz dopiero, więcej przeczuciem zbliżenia się księżnej niż powstającym na sali szmerem tknięty, podniósł głowę i spojrzał na scenę...
Malowany nocny krajobraz łączył się przedziwnie z perspektywą rzeczywistego, widną przez rozsuniętą w głębi ścianę. Drezno, przed którego rogatkami autor francuski akcję dramatu swego umieścił, stało się jakimś dziwnym grodem z bajki, u stóp śnieżnych gór leżącym. Długa, prosto wyciągnięta aleja smrekowa szła w dal, hen poza mury teatru, w stronę błyszczącego rozświetlonymi oknami pałacu księżniczki Eleny, który wzniesiono na jeden wieczór na przeciwległym teatrowi wzgórzu.
Na pierwszym planie sceny czysty jak łza Samuel spał na ławce darniowej...
W długiej alei wionął czarny cień...
Turskiemu żywiej serce zabiło.
Oto zbliża się ona. Księżniczka Elen — księżna Helena... Miał wrażenie, że teraz, w teatralnym złudzeniu, spośród udanych, za autorem powtórzonych słów, objawi mu się jakaś prawda, jeszcze mu nieznana a duszy tej kobiety dotycząca...
„Duszę się!”
Czy to jej głos? Czy to jej ruch, którym nagle białymi rękoma rozdarła płaszcz z czarnych koronek pod szyją i maskę z twarzy odrzuciła, rozsypując jednocześnie lśniącą, kruczą falę włosów po barkach strzelistych?
„Och! Jakież to wszystko nudne i poniżające! Jeden wir walca i już mnie kochają, to obrzydliwe. Żal mi ubogiego domku mych rodziców... To było zaiste nieszczęście, żem się urodziła...”
Zwykłe, pospolite w romansach i dramatach słowa. Turski szeroko rozwarł oczy, w słowach tych drżał przedziwny, z głębi duszy dobyty ton, jakaś szczerość ogromna, w teatrze po prostu niesłychana.
„To było zaiste nieszczęście, żem się urodziła...”
Kto się tak skarży? Księżniczka Elen? Księżna Helena?
Oto ujrzała śpiącego na ławce Samuela. Spojrzenie obojętne, trochę wzgardliwe słowa, szeptane do siebie z roztargnionym rzutem oczu w stronę oświetlonych okien pałacu, z którego była uciekła168. A jednak śpiący człowiek ją zajmuje, nie może się oderwać od niego.
„Chciałabym go obudzić — i nie śmiem. Ach! Zapewne zechce mnie pocałować, gdy go obudzę!”
Zniecierpliwienie. Tupie nogą. Ten cudowny młodzieniec, śpiący tak spokojnie w jej obecności, gniewa ją. Chwila milczenia, a potem nagły ruch tygrysicy. Nachyla się nad uśpionym. Oczy jej, te oczy qui font mouris les enfants169, szeroko rozwarte patrzą na młodą, spokojną we śnie twarz... Usta jej zadrgały kurczowo, niby stygnącym uśmiechem, niby spazmem przeczuwanej zbrodniczej rozkoszy.
„Tak, to myśl cudowna! Właśnie to! Kochać go będę przez trzy dni tak, aby nie znał mego imienia, będę go kochać po prostu, tego cudownego młodzianka, a potem odejdę sobie i on zostanie sam z moim wspomnieniem. W ten sposób pozostanę na zawsze czysta i uczczona w jednej przynajmniej duszy na ziemi...”
Usta jej palące przywarły się do ust śpiącego.
Samuel — czysty jak łza — rozwiera oczy.
— „Och! Jakaś ty piękna!”
— „Czy chcesz, panie mój, iść ze mną?”
— „Jaka ty piękna jesteś! Cud...”
— „Pójdź, pójdź...”
Zasłona się zwinęła, zabłysły światła w widowni. Turski mechanicznie powstał i wąskim, specjalnie dla jego loży urobionym przejściem poszedł na scenę. Bezmyślnym okiem patrzył na gwałtowny ruch antraktowy, składano dekoracje, rozstawiano nowe, wśród robotników kręcił się, krótkie wydając rozkazy, Wierzbic, wedle którego planów to wszystko malowano. Turski zauważył, że ma ceglaste rumieńce na twarzy i co chwila językiem spiekłe wargi odwilża. Zeszedł mu z drogi, nie chcąc przeszkadzać. Zresztą nie był usposobiony do rozmowy. Mignęła mu jeszcze w oczach pyzata gęba Płażyńskiego w stroju Goetza, zdawało mu się, że aktor zdąża w stronę ubieralni księżnej Heleny.
Zawahał się na chwilę, czy nie iść tam i nie powinszować jej tego pierwszego, krótkiego zjawienia się na scenie, które nadspodziewanie wielkie wrażenie wywarło, ale ogarnął go strach, że może w garderobie zastać Płażyńskiego albo Rogockiego, któremu na prośbę księżnej, jako nieodzownie potrzebnemu adlatusowi170, udzielił osobnego pozwolenia znajdowania się za kulisami. Gdy tak stał, niepewny co począć, dostrzegł go Zaremba i powitał.
— Szukam pana za kulisami — zaczął — aby panu powinszować. Pierwszy akt poszedł oczywiście nadzwyczajnie. Jeśli i drugi tak pójdzie...
— Drugi pójdzie bez porównania lepiej — rzekł Turski i zmieszał się, posłyszawszy treść własnych słów, niespodziewanie rzuconych.
Stary pan zrozumiał. Spojrzał nań z uśmiechem w kącikach zwiędłych ust.
— A tak, liczy pan na księżną. Tutaj się dopiero pojawiła. Tak, tak. Zdaje mi się, że to będzie z czasem niepospolita artystka. Jeśli jej tylko teatr, rozumie pan? Teatr nie uwiedzie i nie zrobi z niej komediantki...
Rozstali się jakoś chłodno, chłodniej niż zazwyczaj. Turski wrócił do swojej loży, gdyż właśnie drugi akt miał się rozpoczynać.
Gdy siadł na swym miejscu, światła na sali były już pogaszone, na scenie rozmawiała właśnie księżniczka Elen z panią de Wahlburg, co przyszła, aby jej przynieść śmierć. Patrzył na wszystko i słuchał jak we śnie. Chwilami miał wrażenie, jak gdyby nie dramat kłamany i romantyczny przed nim na teatralnych deskach się rozgrywał, lecz dziwna jakaś rzeczywistość mu się objawiała w formach, niby to skądś już znanych, prawie że banalnych, a przecież wyrazistych i jedynie właściwych.
— Skrót całego życia — myślał — symbol każdej miłości, znak duszy kobiecej...
Nie próbował nawet zastanawiać się, czy dobrze grają tam na scenie; nie pamiętał w ogóle, że grają. W scenie z Samuelem widział okropną, rozpaczliwą, z pustej duszy wychodzącą nudę księżniczki, udającej jeszcze miłość, z litości, nawet nie nad tym, już nie kochanym, lecz raczej nad sobą samą, wiecznie i zawsze przez każdą chwilę życia oszukiwaną, które, na pozór pełne, obiecywało wiele, a niczego dać nie umiało. Ogarnęło go głębokie, aż bolesne, smutku pełne współczucie. I nie wiedział, kogo właściwie żałuje: wymyślonej przez poetę postaci, czy tej żywej kobiety, która ją oto przed oczyma jego wcielała. Jak czasem w przykrym śnie gdzieś na dnie świadomości budzi się mysi, że to przecież wkrótce i dobrze się skończy, tak on teraz z przedziwną ulgą przypomniał sobie, że księżniczka Elen umrze za chwilę, zdradzieckimi kwiatami pani de Wahlburg otruta.
I naraz zbudziło się w nim uporczywe, całą istotę jego pochłaniające oczekiwanie. Czekał tej chwili ostatecznego wyzwolenia w dramacie, zupełnie jak jakiś młody czeladnik, co raz na miesiąc w niedzielę przyszedł na straszliwą tragedię do teatru i drży z niecierpliwości, gdy się przybliża chwila rozwiązania. Krytyczna myśl nasunęła mu na jeden moment to porównanie, ale uśmiechnął się jeno pobłażliwie i odepchnął je szybko.
Oto uczta ostatnia tych dwojga ludzi — na balkonie pod gwiazdami. Zdradziecki paź nalewa wino w kryształowe kielichy. Na rozkaz Eleny sypie opium do pucharu Samuela...
— Już, już za chwilę umrze i ona, za chwilę będzie wolna — myśli Turski uporczywie...
Pożegnała go chłodnym, smutnym jak śmierć pocałunkiem w czoło i uśpionego każe wynieść tam na ową ławkę darniową, gdzie go zbudziła pocałunkiem na trzy dni miłości...
Turski widzi, jak księżna wznosi do ust zatruty bukiet nieśmiertelników171. Odrzuciła w tył głowę, spojrzała naokół z błyskiem dziwnego przerażenia w szeroko rozwartych oczach...
„Och! Cóż za kwiaty straszliwe! Ich zapach mnie mdli”...
Nie czas myśleć o tym! Otwierają się podwoje dalszych sal — po trzydniowej przerwie zwykła conocna zabawa: goście, maski, damy i panowie...
Księżniczka Elen uśmiecha się pobladłymi, martwiejącemi ustami.
„Piękni panowie i piękne panie”...
Zachwiała się. Turskiemu zamarł oddech w piersi. Miał wrażenie, że księżna Helena pobladła rzeczywiście i jeno nadludzkim wysiłkiem woli utrzymuje się na drętwiejących nogach.
„Witam was i dziękuję”...
Siła woli już nie wystarcza — uginają się pod nią kolana; na ziemię się osuwa... z tłumu masek ktoś wybiegł, rękoma padającą podtrzymuje... Zrozumiała.
„Och! Czarna dama”...
Spojrzała na bukiet zdradzieckich kwiatów, na uśmiechniętego, pięknego jak sen pazia...
„Padam jak królowa w pośrodku swego dworu! Dla dzisiejszej pięknej nocy przebaczam wszystkim, co mnie zdradzili. Szczęśliwi, którzy się kochają!”
Dźwignęła się jeszcze, uśmiech ostatni po ustach jej przemknął:
„Bawcie się, państwo!”
Kawaler de Rosenthal, miłośnik zapamiętały i wierny choć odepchnięty, tulił dłonią jej już ścichające serce.
Szarpnęła się raz jeszcze i uderzyła bezwładnie piękną głową o kamienną posadzkę.
Turskiemu zdało się, że na widowni usłyszał krótki, prawie radosny krzyk, który mu przypomniał panią Irenę...
I coś jakby gwałtowne, stłumione łkanie Rogockiego.
Nie miał czasu myśleć o tym. Rozległa się burza oklasków — zwykła owacja: wieńce, kwiaty, szarfy, okrzyki, wywoływania...
Wyszedł z teatru. Nie miał ochoty patrzeć już na akt trzeci i być świadkiem potwornej sceny, jak Samuel leżącej w trumnie księżniczce rzuca kiesę złota na zapłatę trzech dni miłości i upojenia... Ścieżką wzdłuż łąki wiodącą zeszedł ze stoku wzgórza, a osiągnąwszy dolinę, począł bez myśli na następne wzgórze wstępować. Był bez kapelusza; nocny, zrywający się od gór wiatr chłodził mu czoło. Nad szczytami zbierały się chmury skłębione i nieruchome...
— Będzie halny — pomyślał.
Jakoż gdy tylko wszedł nieco wyżej, poczuł gwałtowne, gorące, krótkie uderzenie wichru, zapowiadające zbliżanie się burzy. Rzadkie smreki zajęczały dokoła niego — jakaś sucha gałąź wiatrem odłamana padła na jesienną twardą ziemię.
— Stary idzie! — posłyszał stłumiony głos w pobliżu.
Obejrzał się raźno — zdziwiony. Tuż nieopodal robotnicy przy świetle pochodni rozbierali dekoracyjną budowlę, przedstawiającą pałac księżniczki Eleny, na którą jeszcze niedawno, wszystkimi oknami rozjarzoną, patrzyli widzowie teatralni po przez otwartą tylną ścianę sceny. Teraz usuwano właśnie podpory, podtrzymujące wyniosłą ścianę z desek, ściągano sznury i odpinano żelazne spięcia.
Starszy maszynista podszedł ku niemu.
— Spieszymy się, proszę pana dyrektora — rzekł, zdejmując czapkę — bo za pół godzinki to wiatr by to już sam za nas sprzątnął!
Jakoż w tymże momencie — nie czekając nawet zapowiedzianej „półgodzinki” — nowe gwałtowne uderzenie wiatru wyręczyło robotników. Osłabiona przez zdjęcie podpór ściana znikła nagle z przed oczu Turskiego, posłyszał tylko łomot drzewa, rzuconego gdzieś w dół, aż do wąskiego potoczku, co oba wzgórza rozdzielał.
Turski doznał wrażenia jak gdyby ulgi. Zdawało mu się, że tak właśnie powinno się było stać: wiatr, prawdziwy wiatr musiał rozwiać i zniszczyć ten śmieszny gmach z malowanych desek, co przez godzinę pałac księżniczki udawał.
Nie spojrzawszy nawet na zakłopotanych i —
Uwagi (0)