Profesor Butrym - Jerzy Żuławski (czytanie książek TXT) 📖
Tytułowy profesor Butrym oraz jego żona Zośka to postaci z kręgu znajomych Romana Turskiego i księżnej Heleny, głównych bohaterów I części dylogii, Powrotu. Butrymowie są małżeństwem od kilku lat i uchodzą za jedną z najczęśliwszych par wśród towarzyskiej śmietanki Krakowa I połowy XX wieku. W domowym zaciszu jednak do głosu dochodzą wzajemne żale, niespełnione oczekiwania i głębokie niezrozumienie. Czy kryzys w małżeństwie Butrymów zostanie zażegnany? Jaki udział w ich historii będzie mieć podniesiona niemal do rangi legendy historia miłosna Turskiego i księżnej?
Żuławski, kreśląc swoje postaci, dopuszcza do głosu różne poglądy przedstawione w zmyślnie karykaturalny sposób: Weinigerowską mizoginię, zatwardziały tradycjonalizm, a także feminizm i postępowość. Powieść współczesna, druga część niedokończonego cyklu Laus feminae nie odniosła takiego sukcesu jak Trylogia księżycowa autora. Jest jednak ciekawym obrazem stosunków towarzyskich mijającej epoki.
- Autor: Jerzy Żuławski
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Profesor Butrym - Jerzy Żuławski (czytanie książek TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jerzy Żuławski
— Byłem trochę niezdrów — rzekł Butrym wymijająco.
Doktór ujął go pod ramię i zawrócił przez ulicę Szczepańską ku plantom.
— Ale moje złoto — zaczął przyciszonym głosem, gdy wyszli z tłumu przechodniów — pani twoja u mnie nie była... Wszystko przygotowałem...
— A nie, to się już inaczej zrobiło.
— Chwała Bogu! Więc wybiła to sobie nareszcie sama z głowy?
Pierwszym odruchem chciał Butrym utwierdzić go w tym przekonaniu, ale dość wcześnie przyszła mu na myśl bezcelowość tego kłamstwa, które aż nazbyt rychło by się wydało. Spuścił oczy, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Wstyd go objął nieznośny.
Krasołucki zauważył jego pomieszanie i dorozumiał się, jak rzeczy właściwie stoją. Uśmiechnął się dyskretnie i bąknął bez nacisku:
— Ach, więc ustąpiłeś...
Znać było, że nie poruszy więcej tego tematu, ale Butrymowi zdało się teraz, że musi koniecznie coś powiedzieć. Wtajemniczył tego człowieka w całą historię i to nareszcie — jak się okazało — niepotrzebnie, zapragnął więc teraz salwować jakoś opinię swej żony.
— Wiesz, pokazało się — zaczął — że to jednak istotnie było ze względu na jej zdrowie wskazane...
Krasołucki popatrzył nań badawczo i przenikliwie.
— Aha. Było wskazane. I któż ci to powiedział?
— Doktór Podkiecki — wymienił nazwisko odruchowo i niebacznie.
— Hm, doktór Podkiecki...
Szli znowu jakiś czas w milczeniu. Dopiero na plantach Krasołucki zwrócił się do profesora:
— Rozumiem cię, że nie chcesz ze mną o tym mówić, ale... to niedobrze się stało, niedobrze!
— Ja wiem, że niedobrze — szepnął Butrym, niezdolny w tej chwili do dalszej komedii.
— Nie mogłeś zapobiec?
W milczeniu potrząsł głową przecząco.
Krasołucki mówił znowu:
— Powinieneś był jednak wystąpić stanowczo, tak jak od początku radziłem. Przede wszystkim ze względu na zdrowie. Jeden taki figiel lub dwa mogą kobietę na całe życie zrujnować. Ja ci to mówię jako lekarz. A potem... i to także ważne...
Zamilkł i patrzył przed siebie, jakby niepewny, czy ma myśl swoją wypowiedzieć.
— Potem... niepotrzebnie okazałeś się słabym — dokończył wreszcie. — To się mści.
— Było wskazane — próbował Butrym jeszcze kłamać.
— Faramuszki, moje złoto! Przecież ty wiesz równie dobrze jak ja, że to nieprawda. Pani była może bardzo zdenerwowana, ale to zwykły objaw. Po pewnym czasie nastąpiłby spokój. Ja sam początkowo z tego tragedii nie robiłem, ale teraz mi cię żal, gdy patrzę na ciebie. Wskazane! Wskazane! Znam ja Podkieckiego. Bardzo szlachetny i uczynny człowiek. Ma zasady. Pomaga kobietom i to bezinteresownie. Nikt mu nic zarzucić nie może. Człowiek uczynny i szlachetny. Wiem, jak to urządza: wszystko otwarcie i „legalnie”!
Butryma nużyła niesłychanie ta rozmowa, bezprzedmiotowa już w tej chwili, a nie wiedział, jak ją przerwać. Tedy milczał. Krasołucki tymczasem mówił dalej, jak gdyby do siebie samego:
— Tak, tak, istnieje na tym kochanym światku przedziwny rodzaj sprawiedliwości. Biedną sażfamkę115, która się złakomiła na parę setek i okazała... zbyt wiele uczynności, zamyka się do kryminału, pokątnemu lekarzowi, co sobie w ten, nie bardzo dozwolony sposób łata nadwątloną praktykę, odbiera się prawo pisania recept, ale za to...
Machnął ręką.
— O, Boże! Rozejrzeć się tylko dookoła! Ile to rządów i państw, którym zależy na liczbie obywateli, zamiast prześladować prywatnych i przygodnych fabrykantów aniołków obojej płci, powinno by raczej przyjrzeć się dokładnie temu, co się dzieje pod pokrywą najzupełniejszej legalności w ich własnych szpitalach, klinikach i szkołach położniczych! Naturalnie Francja idzie tu, jak zawsze, na pierwszym miejscu. My Polacy lubimy małpować Francuzów.
Splunął, a potem roześmiał się grubo i sprośnie.
— Zresztą to wszystko jest w najzupełniejszym porządku. Społeczeństwo się demokratyzuje, co ja sobie na swój język przekładam: hołocieje. I to doskonały sposób: pod grozą kary więzienia mnożyć się musi tylko hołota, „państwo” znają sposoby uniknięcia... przykrej konsekwencji, a gdy te przypadkowo zawiodą, to przecie znajdzie się jeszcze jakiś Alfons Podkiecki, który dopomoże i wyratuje zgoła bezinteresownie, jedynie dla zasady, dla uznania w kobiecie „równego mężczyźnie człowieka”. Och, ślicznie będzie nasze społeczeństwo za kilkadziesiąt lat wyglądało. Te charłaki i te ciemięgi... Bóg strzegł, że tego nie dożyję, choć umierać to zawsze głupia rzecz...
Butrym nie mógł słuchać dalej. Spojrzał na zegarek i zaczął się żegnać.
— Ot, moje złoto, twoje „tatwami”! — rzucił mu jeszcze Krasołucki na odchodnym. — Miałeś za sobą i słuszność, i prawo, i siłę, a jednak słaba kobieta postawiła na swoim. Ta kobieta, o której Dumas fils116 pisał głupstwa, że wtedy tylko pożąda miłości, kiedy pragnie zostać... matką! Ha, ha, ha! Dobrzem ci radził od początku: nie możesz wprost przeszkodzić, machnij raczej ręką na wszystko...
Rozstawszy się z grubym lekarzem, Butrym szedł dalej z wolna plantami. W pewnym miejscu wyrwał nagle z kieszeni zegarek, na który przy Krasołuckim patrzył, nie widząc godziny. Dochodziła teraz trzecia, około czwartej miał odwiedzić żonę, która w południe udała się do lecznicy. Była jeszcze godzina czasu. Przypomniał sobie, że tego dnia nie jadł jeszcze nic, zaszedł więc do jakiejś restauracji, choć nie czuł wcale głodu. Jadło jednak nie chciało mu przejść przez ściśnione i suche gardło. Żuł długo jakiś kęs mięsa i przełknął go wreszcie przemocą, potem odsunął talerz z resztą potrawy. Wypił tylko parę kieliszków wódki i siedział osowiały w ciemnym kącie pustej o tej porze sali.
Nie myślał po prostu nic. W głowie czuł jeno ciężką, aż bolesną tępość, która w pewnych momentach jakimś dziwnym prawem kontrastu przechodziła w stan niemal błogiej nieświadomości.
— Wszystko jedno, już wszystko jedno — powtarzał w kółko, nie zdając sobie nawet jasno sprawy ze znaczenia tych wyrazów.
Zbliżyła się wreszcie czwarta. Wstał mechanicznie, bez pośpiechu i zapłaciwszy rachunek, wyszedł na dwór. Uderzyło nań światłem i ciepłem przepojone niemalże wiosenne już powietrze. W zmrużonych przed blaskiem oczach zaroiły mu się tłumy przechodniów, wesołe, uśmiechnięte, gwarne, dążące gdzieś, dokądś, po coś... Jakaś uliczna przekupka zbliżyła się doń z koszem niepachnących, cieplarnianych czy też z południa sprowadzonych fiołków. Nie wiedząc nawet co robi, wziął jedną wiązankę.
Przypomniała mu się naraz wenecka kwiaciarka i purpurowe gwoździki. Obejrzał się mimowolnym ruchem, jakby się spodziewał dojrzeć gdzieś w tłumie Zośkę...
Uśmiechnął się gorzko i fiołki wgniótł niedbale do kieszeni płaszcza.
Zaczął iść, zrazu wolno, potem coraz śpieszniej, aż w końcu spostrzegł, że biegnie prawie, roztrącając zdumionych przechodniów. Umiarkował krok.
— Nie mam się przecież po co śpieszyć — szepnął do siebie.
Było nieco po czwartej, gdy zadzwonił do zamkniętej bramy lecznicy. Wymienił nazwisko żony, wskazano mu numer pokoju na pierwszym piętrze. Szedł już prawie bez wzruszenia, nie zawahał się nawet, naciskając klamkę drzwi.
Leżała w łóżku na wznak, biała jak płótno.
Uczuł nagłe zdławienie w gardle i ckliwość około serca, nogi pod nim osłabły jak galareta. Zrozumiał: było już „po wszystkim”. Z trudem zbliżył się do łóżka.
Nie poruszając głowy, uśmiechnęła się doń jasno i przyjaźnie pobladłymi wargami.
— Dobrze, żeś przyszedł. Nie mogę ci nawet ręki podać na powitanie. — Poruszyła lekko dłonią, leżącą na kołdrze. — Lekarz kazał mi leżeć tak bez ruchu co najmniej do jutra.
— Jak się czujesz? — bąknął, aby cośkolwiek powiedzieć.
— Dobrze, tylko jestem strasznie osłabiona. Tak się cieszę, że się to już odbyło i to tak od razu.
Usiadł na krześle przy łóżku i patrzył na jej białe ręce, które w przeciągu paru godzin aż przejrzyste się stały. Doznawał dziwnego uczucia: przejmowała go głęboka, aż z bólem granicząca litość dla tej ukochanej kobiety, a równocześnie wstręt tak niepokonany, że nie mógł się przemóc, aby pocałować bodaj dłoń jej biedną, na kołdrze bezwładnie leżącą... Nie nienawiść, nie złość, nie oburzenie nawet ani niechęć, tylko wstręt. Po prostu fizyczny. Wstręt wobec pogwałcenia życia, które się w niej i z wolą jej oto dokonało, wobec jakiegoś brudnego, nieludzkiego, przeciwnego naturze targnięcia się na los i prawa przyrody, brutalnego zdeptania jego uczuć i nadziei, zniszczenia w zarodku tego kwiatu, który wszelką miłość oczyszcza i rozgrzesza.
Wczoraj już obawiał się niejasno, że podobne uczucie może nim owładnąć, ale teraz, gdy pojawiło się tak nadspodziewanie potężne i gryzące, przeraził się i aż zawstydził.
Przyszło mu na myśl, jak inaczej byłby patrzył na tę kobietę, bezsilną i bladą, gdyby obok niej w tej chwili kwiliło dziecię, dar jej miłosny i łaskawy dla jego umęczonego serca, nowy węzeł zadzierzgnięty między ich duszami, ich krwią, życiem ich całym. Nic z tego. Stała się rzecz nieodwołalna i niepowrotna, i tak bezbrzeżnie głupia, i taka potworna. Targnęła nim rozpacz tak gwałtowna i obłędna, że całą siłą woli musiał się powstrzymać, aby nie wyć jak zranione zwierzę leśne i rąk własnych nie kąsać. I żal, żal zalewający wszystko czarnym, cichym morzem.
Stało się.
I naraz w pewnym momencie doznał wrażenia, jakby ta istota przed nim leżąca i do niedawna tak mu droga, była dlań najzupełniej obca. Aż się zadziwił. Podniósł na jej twarz wzrok chłodny, badawczy.
Zauważyła to i coś jakby cień niepokoju przemknął po jej licu.
— Nie gniewasz się? — szepnęła.
— Nie — odparł z roztargnieniem.
— I uspokoiłeś się już?
— Najzupełniej.
— Kochasz?
Zawahał się z odpowiedzią. Wyraz tak często i z głębi duszy do niej mówiony, wydał mu się w tej chwili czymś zupełnie bez znaczenia.
— Owszem, kocham — rzekł nieswoim głosem.
— Pocałuj. Taka jestem biedna...
Uniósł się, aby musnąć ustami jej czoło i usiadł znowu. Głowę miał schyloną, widział tylko jej białe ręce na kołdrze złożone.
Zamajaczyło mu coś w oczach. Jakiś daleki, daleki dzień... Obszerny, niski pokój w weneckiej oberży. Białe dłonie z zaróżowionymi paznokciami, które chłonął w niesytych, rozkochanych pocałunkach...
Jakaś powrotna fala odpływającej już miłości uderzyła nań i gwałtownym spazmem ścisnęła mu pierś. Omal że nie krzyknął i nie padł czołem i ustami na te ręce bezwładnie, na szpitalnej kołdrze cicho bielejące...
Przypomniały mu się naraz własne słowa, bodajże do Turskiego przed laty wypowiedziane:
„Kobieta potrafi być tylko naszą nałożnicą, albo matką naszych dzieci...”
Zatrząsł się cały. Znowu uczucie wstrętu jak góra piasku na ostatnią falę się osuwająca...
Spuścił głowę jeszcze niżej i milczał. Czuł, że sytuacja jest nad wyraz głupia i nużąca. Było zbyt wcześnie, nie wypadało mu wstać i odejść. Zaczął szukać w myśli jakiego tematu, choćby najobojętniejszego, aby zacząć rozmowę, i absolutnie nic nie mógł wynaleźć. Nareszcie zauważył, że ona cicho płacze.
Podrażniło go to w pierwszej chwili, a potem naraz jakiś cień smutnej, rozpaczliwie ostatniej nadziei... Jak gdyby z rozbitego okrętu, którego skarby poszły na dno wyłowiona jedna, cenna perła, co może się stać zadatkiem nowego bogactwa...
— O co płaczesz? — spytał miękcej i zbliżył się ku niej. — Czy żal ci może w tej chwili tego, co się stało?
— Och, nie! Z tego jestem, bardzo, bardzo rada. Tak mi się ulżyło, jakby jakiś ciężar straszny ze mnie spadł. Ale widzę, że ty nie opamiętałeś się jeszcze zupełnie, gdy wrócę do domu, czekają mnie znowu wyrzuty, przykrości...
Uśmiechnął się przykrym skrzywieniem zmrożonej naraz twarzy.
— Będę się starał nie robić ci przykrości.
Rad był prawie, gdy za chwilę weszła Bergerowa.
Wdówka przywitała się z nim swobodnie, jeno w kącikach ust zamigotał jej lekceważąco-zjadliwy uśmiech. Zbliżyła się do chorej. Butrym ustąpiwszy jej miejsca, usiadł opodal i słuchał obojętnie, jak rozmawiają z ożywieniem, jak pani Wanda wypytuje się Zośki o szczegóły, a potem rozpowiada jej różne miejskie plotki. Chwilami uderzył go śmiech srebrzysty jednej lub drugiej i znów troskliwa uwaga Bergerowej:
— Moja droga, tylko się nie ruszaj, bo to główna rzecz...
Duszno mu było.
Powstał i zabierał się już do wyjścia, gdy naraz doktór Podkiecki wszedł do pokoju.
Butrym mimo woli spojrzał na żonę: uśmiechnęła się z serdeczną wdzięcznością, patrząc na lekarza.
— Czy może przeszkadzam? — spytał trochę niezręcznie.
Podkiecki zwrócił się uprzejmie ku niemu.
— O, nie, bynajmniej! Teraz pani badać nie będę, chciałem tylko zobaczyć, jak się miewa...
Ujął za puls i rzucił okiem na tablicę, na której pielęgniarka zapisała mierzoną niedawno temperaturę.
— Doskonale! Jeśli tak dalej pójdzie, za pięć lub sześć dni będzie pani mogła wrócić do domu.
— Ależ to pysznie się składa! — wykrzyknęła Bergerowa. — Na sam koniec karnawału.
Zwróciła się do profesora:
— Po tym, co żona pańska przeszła i wycierpiała, należy jej się jakieś zadośćuczynienie. Musi jej pan sprawić piękną suknię balową, a potem wysłać ją gdzie nad morze dla odzyskania sił.
— Wyjazd nad morze bardzo by się pani przydał w istocie — wtrącił doktór Podkiecki.
— Tak, tak — przyświadczał Butrym z bezmyślnym uśmiechem.
Pani Zośka zauważyła, że mąż jej nie przywitał się dotąd właściwie z lekarzem.
— Och, panie doktorze — zaczęła — tacy panu wdzięczni jesteśmy oboje! Mietek czekał właśnie aż pan przyjdzie, aby podziękować za tyle dobroci mnie okazanej. Nie wiem czym panu odpłacimy...
Podkiecki zwrócił się w stronę profesora z uśmiechem i lekkim ukłonem.
— Drobnostka — rzekł — bardzo chętnie to dla państwa zrobiłem.
Wyciągnął rękę.
Butrym dotknął podanej dłoni i bąknął coś niezrozumiałego.
— Pan o każdej porze może tu żonę odwiedzać, wydam polecenie, ale proszę uważać, aby się pani teraz nie denerwowała — mówił Podkiecki.
— Tak. Będę uważał.
Pożegnał się i wyszedł.
Na korytarzu, kładąc ręce do kieszeni płaszcza, trafił na zmięty bukiet fiołków. Wyjął go i rzucił obojętnie gdzieś poza siebie.
Zaczął zstępować ze schodów. Miał wrażenie, że za każdym krokiem wiodącym
Uwagi (0)