Profesor Butrym - Jerzy Żuławski (czytanie książek TXT) 📖
Tytułowy profesor Butrym oraz jego żona Zośka to postaci z kręgu znajomych Romana Turskiego i księżnej Heleny, głównych bohaterów I części dylogii, Powrotu. Butrymowie są małżeństwem od kilku lat i uchodzą za jedną z najczęśliwszych par wśród towarzyskiej śmietanki Krakowa I połowy XX wieku. W domowym zaciszu jednak do głosu dochodzą wzajemne żale, niespełnione oczekiwania i głębokie niezrozumienie. Czy kryzys w małżeństwie Butrymów zostanie zażegnany? Jaki udział w ich historii będzie mieć podniesiona niemal do rangi legendy historia miłosna Turskiego i księżnej?
Żuławski, kreśląc swoje postaci, dopuszcza do głosu różne poglądy przedstawione w zmyślnie karykaturalny sposób: Weinigerowską mizoginię, zatwardziały tradycjonalizm, a także feminizm i postępowość. Powieść współczesna, druga część niedokończonego cyklu Laus feminae nie odniosła takiego sukcesu jak Trylogia księżycowa autora. Jest jednak ciekawym obrazem stosunków towarzyskich mijającej epoki.
- Autor: Jerzy Żuławski
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Profesor Butrym - Jerzy Żuławski (czytanie książek TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jerzy Żuławski
— Więc ja mam podlegać przypadkowi? Po co? Na co? Dlaczego? Ani myślę! Będzie tak, jak powiedziałam.
— Zbrodnia!
— Głupi wymysł! Tragiczny frazes z lichej komedii! Przecież to nawet żywe jeszcze nie jest...
— Nie mów tak. To po prostu okropne.
— A! Okropne! A to nie jest okropne, to nie jest zbrodnią, gdy moje życie się marnuje, gdy moje zdrowie na szwank się naraża? Czyż ja nie jestem ważniejsza w tym wypadku? Wszak nawet wasze mądre prawa, gdy trzeba wybór zrobić, każą ratować raczej życie matki.
— Wszak o tym nie ma tu mowy.
— Owszem, bo ja nie czuję w sobie sił ani zdrowia na tyle, nie potrafię, nie zniosę, nie chcę!
Wybuchnęła płaczem.
Chodził po pokoju, odwilżając językiem spiekłe w nagłej gorączce podniebienie i wargi. Był oszołomiony, a czuł, że musi się zdobyć na zupełną przytomność umysłu, bo oto ostatnia, rozstrzygająca bitwa w tych długich, lata całe trwających, zapasach.
— Pomyśl — zaczął znowu — że to, czego ty żądasz, jest daleko niebezpieczniejszym niż naturalny porządek rzeczy...
— Naturalny porządek! Oczywiście, w stanie moim nie ma nic nienaturalnego, to nie jest choroba, to zwykły bieg rzeczy! Wszakże wedle was, my kobiety stworzone jesteśmy na to... Och, jakiś ty podły! Jakiś ty podły!
— Za co mnie znieważasz?
— Boś podły! Samolubny! Zły! Zły! Chcesz mnie zniszczyć, zabić, życie moje zmarnować! A ty, triumfator, będziesz się cieszył „licznym potomstwem”, bo to przecie chluba wasza!
Wyraz strasznej, obłąkanej nienawiści zabłysnął jej w oczach.
Butrym drgnął. Miał wrażenie, że pękło w nim coś i rozłamało się. Więc ona tak myśli? Tak czuje? Po siedmiu latach... I za co? Za co? Uczuł nagłe dławienie w krtani. Nie, nie! Tego nie można brać tak dosłownie. Ona jest nieprzytomna, zdenerwowana, to przejdzie, przejdzie, przejdzie, wszystko się ułoży, byle tylko zyskać na czasie.
— Uspokój się, Zośka — szepnął bezdźwięcznie.
Patrzyła na niego teraz nieco przytomniej.
— A zgodzisz się?
Potrząsnął głową.
— Nie mogę.
Wstała i zbliżyła się ku niemu z rozpłomienionymi oczyma.
— Słuchaj, więc ja ci teraz powiem... Zgodzić się musisz. I nie tylko, że się zgodzisz, ale pójdziesz — zaraz jutro, sam — do lekarza i wytłumaczysz mu, że ze względu na moje zdrowie, operacja jest konieczna... poprosisz o konsylium i muszą... Twoja rzecz w tym, aby ci nie odmówili. Rozumiesz?
Mówiła to przez zaciśnięte szczęki, trzęsąc się na całym ciele.
Profesor w pierwszej chwili odruchowo chciał odmówić. Zmarszczył już brwi i usta otworzył, gdy naraz przyszło mu na myśl, że lepiej, gdy całą sprawę będzie miał w ręku. Może znajdzie jeszcze jaki wybieg, jaki sposób wyjścia. Znał ją, wiedział, że jeśli on teraz odmówi, ona się tym nie zadowoli, lecz z tym większym uporem będzie poza jego plecami dążyła do wykonania swego planu. A w takim razie wszelki wpływ jego byłby z góry udaremniony, nie mówiąc już o tym, że, sama sobie zostawiona, gotowa by szukać pokątnej porady, mogącej naprawdę grozić jej zdrowiu i życiu.
Wszystko to przebiegło mu przez myśl z błyskawiczną szybkością. Pochylił głowę ruchem przyzwalającym.
— Dobrze. Jeżeli tedy chcesz koniecznie...
Pochwyciła go nerwowo za rękę.
— Koniecznie. Muszę. Przecież ja sama... przecie to i dla mnie takie ohydne, ale — powtarzam — nie mam sił wytrwać, nie mogę, obłędu bym dostała! Odebrałabym sobie życie...
Usiadł i przyciągnął ją ku sobie.
— Pomyśl jednak, że to naprawdę jest rzecz straszna i — pomijając wszelkie kodeksy — zbrodnia większa, aniżeli zabójstwo dorosłego człowieka.
Ruszyła niechętnie ramionami.
— Nie rozumiem tego. Przecież to nic nie jest jeszcze.
— Owszem, to jest życie, które się staje. Zabójstwo człowieka dorosłego jest czynem dającym się określić ze względu na swoją wartość ujemną: wiemy, co społeczeństwo czy rodzina, czy kraj tracą w owym człowieku. Ale przerywanie życia w zaczątku wyrasta do jakiegoś potwornego wdzierania się w zarządzenia losu, bo nie wiadomo nigdy, co ginie w tym życiu, jakie możliwości przyszłego rozwoju, jakiemu przeznaczeniu tama się kładzie. Pomyśl, że każdy z geniuszów ludzkości był niegdyś takiem „niczym” i tak samo matka mogła o nim powiedzieć...
— Wieczne deklamacje i tragizowania. Skąd wiesz, że byłby to geniusz? Może właśnie wprost przeciwnie, zbrodniarz jaki, niedołęga, kaleka, wyrzutek, a wtedy lepiej, że nie będzie żył. Obie możliwości można zarówno przypuścić, z tym tylko jeszcze dodatkiem, że na świecie jest więcej ludzi złych, głupich i nieszczęśliwych, aniżeli geniuszów, a więc to właśnie prawdopodobniejsze...
— Tak, ale...
— Zresztą nie ma o czym mówić — przerwała mu. — Zgodziłeś się już i rzecz jest postanowiona.
— Zapewne, ale ja ciągle jeszcze przypuszczam, że się rozmyślisz.
— Nie łudź się co do tego.
— Zośka, a czy tobie nie przychodziło na myśl, że to jest moje dziecko? Moje?
Potrząsnęła głową powoli i stanowczo.
— Nie. O tym nie myślę wcale.
— Dlaczego? Dlaczego?
— Ach, Boże... Udział mężczyzny jest taki śmieszny i nic nieznaczący.
Nachylił się ku niej, panując nad sobą całym wysiłkiem woli.
— Przecież to ten dzień w Wenecji — zaczął szeptać błagalnie — ten dzień jasny, kiedy nam tak dobrze było ze sobą... kiedyś mnie kochała, Zośka!
— Nie myślałam wtenczas wcale o tobie.
— Jak to?
— To takie proste. Byłam nie wiadomo dlaczego w usposobieniu... romantycznym... ty przyjechałeś...
— A gdybym ja nie był przyjechał?
— Toby nic nie było. Wstręt mam do wszystkich mężczyzn. Do ciebie się już przyzwyczaiłam. Ale po cóż kłamać, żem myślała o tobie albo ciebie pragnęłam? Owszem, wyobrażałam sobie, zupełnie dziecinnie, że to jakaś bajka, że jakiś zaklęty królewicz... bo ja wiem zresztą co?
Zakryła naraz oczy rękoma.
— Ach! I z tego teraz taka ohyda! Taka ohyda...
Butrym siedział blady, na zagryzionej kurczowo wardze pojawiły mu się krople krwi...
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
— Otóż przychodzę nareszcie do ciebie jako do lekarza, abyś mi poradził — mówił Butrym do Krasołuckiego, siląc się na swobodny ton.
— O! Cóż takiego?
Profesor zarumienił się.
— Rzecz jest właściwie trochę drażliwa...
— Czyżbyś sobie przypomniał... kawalerskie czasy wraz ze złymi skutkami? — zaśmiał się Krasołucki. — No, no, nie martw się. Będziemy jakoś radzić.
— O nic podobnego nie idzie.
Doktór spojrzał mu w twarz i spoważniał w jednej chwili.
— Czego ci brakuje? — spytał krótko.
— Mnie nic...
— Żonie...
— Nie... to jest... Owszem, w domu wszyscy zdrowi.
Krasołucki ujął go za rękę i poprowadził do fotelu. Usiadł naprzeciw i wpatrzył mu się w oczy dobrym, rozumnym wzrokiem.
— Widzę jednak — rzekł po chwili — że jest naprawdę coś poważnego. Jeśli ci tylko mogę być pomocnym.
Butrym spuścił głowę.
— Tak mi głupio mówić o tym...
— Uspokój się przede wszystkim. Ja jako lekarz różne, różne rzeczy słyszę. Może kieliszeczek koniaku?
Podziękował ruchem dłoni.
— Tak, potrzebuję twojej pomocy i to bardzo. W dobrej sprawie, w dobrej sprawie, choć tak krzywą drogą muszę do niej dążyć.
— Bywa.
— Słuchaj, ja... to jest moja żona — wykrztusił przez ściśnięte gardło — moja żona... spodziewa się... dziecięcia.
Krasołucki skinął głową.
— Aha. Rozumiem. A ty, moje złoto, uważasz, że ten nowy obywatel wcale światu nie jest potrzebny i chcesz zatem... Ja wprawdzie nie zajmuję się takimi rzeczami, ale z przyjaźni mogę ci wyszukać jaką szuję, co nie siedzi dotąd w kryminale...
Butrym stał już i usiłował przerwać lekarzowi.
— Nie, nie, nie! Wcale nie o to chodzi! Raczej wprost przeciwnie!
— Jak to?
— Ja chcę właśnie, aby dziecko żyło!
— Bój się Boga! Więc po cóż do mnie przychodzisz? — wykrzyknął Krasołucki z zupełnie szczerym zdziwieniem.
Butrym zmieszał się i poczerwieniał znowu. W milczeniu przeszedł kilka razy po pokoju, a potem usiadł znów w fotelu i objął skronie rękoma, zakrywając równocześnie — niby mimo woli — oczy przed wzrokiem lekarza.
— To długa historia. Muszę ci wszystko opowiedzieć — rzekł po chwili.
I zaczął opowiadać. W miarę, jak mówił, Krasołucki, który siedział naprzeciw niego z dłońmi opartymi na rozstawionych kolanach, otwierał coraz szerzej oczy i usta. Bezmierne zdumienie malowało się w jego twarzy.
— Ależ w takim razie — rzekł wreszcie, gdy Butrym skończył — możesz przecież wprost pani twojej powiedzieć, że nie chcesz, że się nie zgadzasz czy nie pozwalasz...
— Mogłaby szukać porady poza moimi plecami — szepnął.
— Racja. Dzisiaj za pieniądze wszystkiego dostanie. Jednak to już twoja rzecz, żebyś dopilnował i nie dopuścił do żadnych operacji. Jeśli tylko stanowczo wystąpisz...
— Nie mogę wystąpić stanowczo.
— Dlaczegóż to?
Butrym się zawahał. Krwawy rumieniec wystąpił mu znowu na czoło. Krasołucki to zauważył.
— Jeśli ci nieprzyjemnie mówić...
— Nie. Kiedy zacząłem, muszę ci powiedzieć wszystko, zwłaszcza, że twojej pomocy potrzebuję. Widzisz... między nami nie jest zupełnie tak dobrze jak ludzie sądzą. W szczegóły nie będę się wdawał. Wiele się rwie, a ja nie mogę dopuścić do ostatecznego rozdarcia, bo... bo... ta kobieta nie jest mi obojętna... Ja ją muszę zatrzymać przy sobie, rozumiesz mnie? Nie tylko fizycznie, ale i duchowo. Gdybym teraz wystąpił stanowczo i oparł się, ona by mi tego nigdy nie darowała.
— Tchórzysz?
— Tchórzę.
Krasołucki pokiwał głową.
— Rozumiem, niestety, rozumiem i to. Ale w takim razie nie pozostaje ci nic innego, jak zgodzić się.
— Nie chcę. Nie mogę. Władku, nie pytaj mnie o wszystko, bo o wszystkim trudno mi mówić, ale to wiedz, że — poza innymi względami — ja w tym dziecku widzę ostatni ratunek dla siebie, dla nas obojga. Zbyt daleko odeszliśmy od siebie, może nas to znów połączy...
— Ano, niechże ci będzie. Byleś się tylko nie łudził. Powiedzże mi jednak, moje złoto, w czym ja ci tu mogę być pomocnym? Nie żądasz chyba, abym ja poszedł do twojej pani i namawiał ją, aby zamiast francuskim zdrożnościom hołdować, raczej tak, jak Pan Bóg przykazał i matki nasze robiły...
— A, nie! To nie doprowadziłoby do niczego.
— Naturalnie. A więc?
Butrym ożywił się.
— A więc ułożyłem taki plan: Przyprowadzę żonę do ciebie. Powiem, że ty z przyjaźni dla mnie, na moje prośby zgodziłeś się... i wyszukasz specjalistę... Uspokoi się wtedy, nie będzie szukała na własną rękę a my zyskamy trochę czasu. Twoja głowa w tym żeby jakoś zwłóczyć. Może ona sama się tymczasem rozmyśli, a jeśli nie to wezwiesz wreszcie ginekologa na konsylium — uprzedzimy go naturalnie. Powiecie że już za późno, czy że jej organizm słaby i nie zniósłby... czy też wymyślicie co innego, byle tylko zapobiec, uchronić, nie dopuścić, nie dopuścić, na miłosierdzie boskie! Do takiej strasznej rzeczy, przed którą — wszystko już pomijając — wstręt mam tak niesłychany!
Zaległo na jakiś czas milczenie. Krasołucki chodził teraz po pokoju krokami tak wielkimi, jak tylko na to pozwalały krótkie jego nogi. Zaplótł ręce końcami palców na krzyżach i pokręcał co pewien czas głową.
— Kręte drogi wybierasz, moje złoto. Bo ja wiem, bo ja wiem, czy to będzie dobrze? Wedle mojego rozumienia to najlepiej by było tak po chłopsku czy po szlachecku: siedź aśćka w domu i głupstwa sobie wybij z głowy, na to Pan Bóg stworzył kobietę!
— Gdybym to mógł... — szepnął Butrym.
— A tak, serce, ja cię rozumiem. Gdybyś ty mógł! Ale nie możesz, więc budujesz gmach filigranowy, do diabła! Strasznie filigranowy, który pod lada ciężarem może się rozpaść. A czy pomyślałeś, co będzie wtedy, jeśli przez jakiś przypadek żona twoja dowie się o wszystkim, że ty, niby wolę jej czyniąc, w istocie robiłeś, co tylko mogłeś, żeby stanąć w poprzek jej życzeniom? Pomyśl, moje złoto, że kobiety są uparte i mściwe?
Butrym siedział z twarzą schowaną w obu dłoniach.
— Trudno, nie mam nic do stracenia — rzekł głucho. — Gorzej być nie może, niż jest.
— Mylisz się. Z kobietą często nie może być lepiej, ale gorzej zawsze jeszcze może być. Miej się na baczności.
Po chwili milczenia profesor wzniósł głowę.
— Więc odmawiasz? — spytał powstając.
— Ale gdzież tam, moje złoto, zgadzam się. Możesz panią od razu jutro do mnie przyprowadzić. Cieszę się u niej tak paskudną opinią, że uwierzy na pewno, iż ja się wszystkiego podjąłem...
— Co do opinii...
— Tak, tak, ma mnie za szubrawca jak większość kobiet, zwłaszcza żon. Mniejsza o to. O specjalistę wystaram się łatwo, bo przecież w końcu o dobrą rzecz tutaj idzie.
— Dziękuję ci.
— Nie ma za co. Oby tylko wszystko...
Urwał naraz i wpatrzył się w profesora.
— Słuchaj no, a gdyby tak niespodziewanie po zbadaniu pani okazało się, że... taki zabieg jeśli już nie konieczny, to jednak jest wskazany?
Butrym rozłożył ręce.
— Rzecz prosta, że wtedy muszę ustąpić. Przegrałem walkę z losem.
— No, no, nie bierz rzeczy tak tragicznie. O ile znam konstytucję twojej pani, sądzę, że nie ma obawy o to. Kobieta
Uwagi (0)