Darmowe ebooki » Powieść » Profesor Butrym - Jerzy Żuławski (czytanie książek TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Profesor Butrym - Jerzy Żuławski (czytanie książek TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Jerzy Żuławski



1 ... 18 19 20 21 22 23 24 25 26 ... 32
Idź do strony:
class="anchor" href="annotations.xhtml#annotation-100" id="anchor-100">100, lecz raczej odczuwał, że treść słów zapomnianych odnosiła się wprost do jego osobistego życia. I na tym koniec. Dalej ani kroku postąpić nie zdołał.

Nie zauważył nawet, jak poczekalnia się opróżniła. Mrok już padał, kiedy wreszcie Krasołucki stanął na progu.

— O, cóż ty tak siedzisz po ciemku! — zawołał. — Mówię temu bałwanowi służącemu, żeby lampy zapalał, ale gdzie jemu co w głowie! To jest straszne po prostu, że ja połowę czasu poświęcać muszę na walkę z tym bydlęciem, który nie może zrozumieć takiej prostej rzeczy, że cały świat został na to stworzony, aby mnie było na nim wygodnie i on się do tego stosować powinien!

Był to zwykły i ulubiony zwrot doktora, któremu jednak kłam zadawało całe jego życie, gdyż sam częściej postępował tak, aby innym było raczej wygodnie, a nie jemu samemu.

I teraz, nie wołając służącego, zabrał się sam do zapalenia światła, a gdy zobaczył, że przewód elektryczny jest zepsuty, pomruczawszy jeszcze trochę, potoczył się ku konsoli, na której stały stare, ciężkie, brązowe kandelabry około grającego kuranty zegara z osiemnastego wieku i zaczął je zaświecać.

— Daj pokój — mówił Butrym — wpadłem na krótką chwilkę tylko i to właściwie bez określonego celu.

— Niechże cię Pan Bóg broni, abyś do mnie z określonym celem przychodził, zwłaszcza w godzinach, kiedy się cyrulictwem param — zaśmiał się doktór.

— Na to się nie zanosi, jestem zdrów po prostu uporczywie i nieprzyzwoicie jak na dzisiejsze czasy!

Krasołucki siedział już przy nim na mahoniowym krzesełku, trzeszczącym pod jego ciężarem.

— Napijesz się ze mną herbaty? Co? To moja godzina. Mój władca, bo ja teraz tak mego służącego tytułuję, powinien ją przynieść za chwilę. O, idzie nareszcie. Drugą filiżankę podaj.

Służący zamruczał coś niechętnie i wyszedł z pokoju.

— Czemuż ty tak milczysz? — pytał Krasołucki Butryma. — Może ci jednak naprawdę co brakuje?

Badawczym i życzliwym wzrokiem jął patrzeć na profesora.

— To nic, ale... rozstałem się ostatecznie z Firdussim i to mnie tak jakoś poruszyło...

Wstydził się przyznać do tajemniczej okoliczności temu rozstaniu towarzyszącej. Krasołucki spoważniał.

— Wiesz, kpiliśmy sobie nieraz przy kieliszku wina z tego człowieka, a jednak w nim jest coś dziwnego — rzekł. — Zdaje mi się, że poza tym wszystkim nadzwyczajnym, co my o nim wiemy, on ma jeszcze w sobie jakąś inną i niedocieczoną tajemnicę...

Butrym nie chciał dzisiaj o tym rozmawiać i z umysłu, aby zmienić temat, począł mówić o niespodziewanej śmierci księżnej Heleny. Doktór ruszył ramionami.

— Moje złoto, księżna Helenka sama sobie winna. Miała metodą wypróbowaną i pewną i zachciało jej się czego innego. Nie przełamuje się bezkarnie raz ustalonego porządku.

— Jak to?

— Rzecz prosta. Dotąd zawsze każdego nowego przyjaciela wprowadzała niemal oficjalnie w koło dawnych i tak jakoś to było składnie i... familijnie, że tak powiem. Teraz po raz pierwszy ta cała historia z tym chłopcem była trzymana w tajemnicy, nikt się tego nie domyślał, a zdaje się, że i on nie wiedział nic o swoich poprzednikach... To był pierwszy i niebezpieczny wyłom w dotychczasowych zwyczajach. Po wtóre: ten pomysł małżeństwa z Turskim! Że on jest osioł, to wszystko w porządku, bo od tego my mężczyźni jesteśmy, żebyśmy byli osłami wobec „ziemskich aniołów”, ale ona! Na cóż jej to było? Po co? Dla jakiego celu?

— Hm, Turski, mimo że się szarpnął na ów teatr, i tak jest jeszcze po prostu bajecznie bogaty!

— To i cóż z tego? Ona miała dość po nieboszczyku Hazarapelianie, który ją tak przyjemnie i w porę owdowił, a zresztą i bez małżeństwa mogła z Turskim i z wszystkim, co on posiada, robić, co jej by się podobało. A jeśli jej chodziło o syna...

— Tak, myślę, że o syna jej chodziło. Wszak ona sama pozwalała się domyślać, że to dziecię Turskiego...

— Ha, w takim razie...!

Urwał i począł w zamyśleniu mieszać herbatę łyżeczką.

Butrym zaczął po chwili:

— Ale nie rozumiem, co jej zamiar małżeństwa może mieć do czynienia z jej tragiczną śmiercią?

— Moje złoto, mógł być związek bezpośredni: oszalały chłopak dowiedział się po prostu o tym... Ale mogło też być co innego. Są związki ukryte i głębokie. Los czasem pozwala na pewien tylko sposób życia, gdy się człowiek z niego wyłamie, to się mści szybko i straszliwie.

— Znów metafizyka! — szepnął Butrym niechętnie.

Zapanowało na chwilę milczenie.

— Byłeś przy sekcji? — spytał wreszcie profesor.

— Tj... co tu było sekcjonować? Powód śmierci niewątpliwy. Kula trafiła w kość policzkową, wysadziła oko i utkwiła w potylicy, przeszywszy mózg. Strasznie wyglądała. Usta w przerażeniu otwarte. Strzelił do niej z lichego rewolweru: straszna rana.

— Jego mi żal...

— Turskiego?

— Więcej tego chłopca. Znałem go. Zdolny, pełen życia i tężyzny.

— Ano, skończyło się.

— Będzie odpowiadał za morderstwo?

— Naturalnie. Jak tylko przyjdzie do przytomności. Nie wiadomo, co tam zaszło, ale zastano go w zupełnym obłędzie. Leży dotąd w gorączce i majaczy.

— Wszystko to jest takie smutne, takie smutne, że straszno o tym myśleć. Turskiego oczekują już lada godzina...

— C’est la vie!101 To jest ten gatunek kobiet, które niszczą ludzi, nawet umierając. A zresztą — machnął ręką — wszystkie to robią, jedne prędzej i widoczniej, inne wolniej i nieznacznie, ale ostatecznie na jedno wychodzi. I nie będzie inaczej, dopóki dzięki przesadzonemu dżentelmeństwu będziemy kobietę uważali za podobnego nam człowieka.

— Więc cóż?

— Moje złoto, lux ex oriente102... Założyć haremiki, przy drzwiach tęgi rzezaniec z dobrym bykowcem w ręku, a we wnętrzu śliczny ołtarz, na którym pani będzie wśród hołdów królowała. Tylko niech na świat nie wychodzi, na ten świat, który do nas wyłącznie powinien należeć, bo myśmy go stworzyli, myśmy wymyślili wiedzę i sztukę, i religię, i moralność, której kobieta nigdy w istocie nie ma...

— Tego nie można powiedzieć! — zaoponował dość słabo Butrym.

— Owszem, to się powiedzieć musi. Każdy mężczyzna, gdy popełni łajdactwo lub zbrodnię, wie, że to zrobił, to jest, że wyłamał się z obowiązujących praw i na karę zasłużył. Kobieta tego nigdy nie czuje. Ona zawsze „ma słuszność” i tylko świat wobec niej jest „niesprawiedliwy”. Dużo by o tym można mówić. No tak, na dzisiaj dosyć. Może ci zagrać co teraz? Mam jeszcze godzinę czasu.

— Godzinę, a potem?

— Ha, potem! Dzisiaj jest sobota, więc schodzimy się u Hawełki na obowiązkowego „szekspira”...

— Szekspir? Cóż to jest? Literackie posiedzenie?

— Ale gdzież tam! To tylko w krakowskim dialekcie tak wygląda; powinno brzmieć właściwie: sechs Bier103...

Przeszedł wraz z gościem do „biblioteki” i usiadłszy przy fortepianie, zaczął znowu grać swe ulubione gawoty Bacha.

Przerywał jednak często muzykę i odwracał się z ruchomym taboretem ku Butrymowi, rzucając jakąś uwagę lub pytanie. Profesor odpowiadał rzadko i krótko, czuł ciężki opar, leżący mu na mózgu, którego pozbyć się nie mógł. Muzyka Krasołuckiego nie uspokajała go, zwłaszcza, że doktór — nie bardzo snać w usposobieniu — zaczynał różne rzeczy i nie kończył, przerzucał się z poważnych w błahostki, aż wreszcie opuściwszy jedną dłoń, palcami drugiej począł brząkać jakiegoś dziwnego siekańca...

Butrym wziął w rękę jakąś książkę i przerzucał jej kartki, nie widząc zgoła liter.

— Co czytasz? — rzucił mu przez ramię doktór i zamknąwszy fortepian, zbliżył się do stołu.

— A, Les fruits verts104, śliczna pornografijka, z talentem napisana, ale właściwie to tak samo nudne jak wszystko inne.

Wziął w rękę odłożoną przez Butryma książkę i rzucił w kąt szerokiej sofy.

— Dziwię się czasem, że cię to bawi — szepnął profesor.

— Ach, bawi! — wzruszył ramionami. — Szukam czegoś, co by mnie zajęło, nawet w tych śmieciach, gdy dosyć mam tak zwanej nauki, niezdolnej w istocie niczego wyjaśnić, nikogo uszczęśliwić i dosyć literatury, aż nazbyt często tak pustej... i fałszywej do tego. Bo zważ tylko, moje serce, że w tych wszystkich okropnie idealnych i tytuł do nieśmiertelności stanowiących powieściach, w dziewięćdziesięciu wypadkach na sto o nic innego nie chodzi jak o ukrytą pornografię, o podrażnienie zmysłów czytelnika...

— Niesłusznie obwiniasz — zaczął Butrym.

— Naprzód: nie obwiniam — przerwał Krasołucki — bo nie formułuję tego jako zarzut. Trudno, moje złoto, są pewne rzeczy, około których świat się obraca, choćby to się nie wiedzieć jak moralistom nie podobało i nie podobna ich z życia, a co zatem idzie, ze sztuki usunąć. A następnie: słuszność mam, gdyż idę z tobą o zakład, że w każdej powieści — te najnudniejsze wyłączywszy — znajdziesz gdzieś jakąś scenę, tak sobie między kartkami ukrytą, która zdanie moje potwierdzi. Dla czytelnika są to zawsze rodzynki w wielkanocnej babce. I nie o to mi też chodzi, ale o tę hipokryzję, z jaką się te sceny przemyca, ostatecznie dla poczytności dzieła i pokupności książki. Tutaj, w tych anonimowych drukach paryskich czy brukselskich, autor przynajmniej nie gra ze mną w ślepą babkę, ale od razu wyjeżdża z tym, o co idzie właściwie. A że mimo to nie zajmuje nikogo, oprócz niedojrzałych młokosów chyba, to już nie jego wina, jeno tego, że i w tym kierunku od wielu tysięcy lat nie wynaleziono nic nowego. Ani w opisach, ani w rzeczy samej. W końcu wszystko jest świństwo i to śmieszne w dodatku.

— Smutny masz światopogląd.

— Nudzę się — szepnął Krasołucki, a potem naraz roześmiał się głośno.

— Z czego się śmiejesz? — zapytał Butrym zdziwiony.

— Przypomniała mi się Tourbillonka, ha, ha! Ta, której po nocach grywałem...

— Cóż w tym uciesznego? Biedaczka...

— A tak, tylko wyobraź sobie, że ta biedaczka obełgiwłfa mnie, starego idiotę, jak najęta. Chciałem... coś tam dla niej zrobić, dowiadywałem się, i co powiesz? Pokazało się105, że ta cała jej romantyczna historia jest z palca po prostu wyssana od początku do końca! Córki nawet nigdy nie miała...

— Niepodobna! A ten paraliż?

Doktór machnął ręką.

— Dawna choroba, niezupełnie rtęcią z organizmu wywabiona. Nie poznałem się z początku...

Splunął w kąt, powstał i zaczął wołać na służącego, aby mu podał płaszcz i kapelusz.

— Daruj — zwrócił się do Butryma — ale godzina, „szekspira” się zbliża. Pójdziesz może ze mną? Nie? Czy? Ha, to trudno, pójdę sam. Ale przyznaj, że „szekspir” to jedyne lekarstwo na tę podłą ohydę życia. Tak się ślicznie i słodko głupieje, wszystko się człowiekowi wydaje wtedy w najzupełniejszym porządku na tym milutkim świecie. A w końcu i tak będzie trzeba umrzeć.

Wróciwszy do domu, posłyszał Butrym gwar w dziecinnym pokoju. Przeszedł w tamtą stronę i stanął cicho w uchylonych drzwiach.

Jacek i starszy od niego o parę lat Iwo stali na środku z podniesionymi drewnianymi szablami, zagrażającymi poważnie wiszącej u sufitu lampie. Jacek z rozchylonymi nieco usteczkami i szeroko rozwartymi oczyma wpatrywał się nabożnie w towarzysza, który mówił poważnym głosem, jakby wydawał rozkazy:

— Uważaj! Teraz na koniach naszych wiatropławach przepłynęliśmy morze i jesteśmy na kraju wielkiej pustyni! Musimy ją przebyć, ażeby wroga dosięgnąć. Czy widzisz w oddali tę grupę palm daktylowych?

— Tak — przyświadczył malec poważnie. — Czy będziemy jeść daktyle?

— Wcale nie! To są tylko miraże pustynnej fata morgana106, które znikną, gdy się przybliżymy. Ale niech cię to nie przeraża!

— O, ja się nic a nic nie boję!

— To dobrze. Więc ruszaj za mną. Teraz spotkamy zgłodniałego lwa...

— Ja go zabiję! — zakrzyknął Jacuś mężnie wywijając szablą.

— Nie, ja! On mój!

Jacek, nie czekając, rzucił się ku najbliższemu krzesłu i zadał mu dwa straszliwe i niewątpliwie śmiertelne cięcia.

— Już go zabiłem — oświadczył z dumą.

— Ale gdzież tam! Przecież to była skała, a nie lew.

Malec stropił się.

— Tak? A gdzież lew?

— Uciekł przed nami, o tam! Pod kanapę!

Młody Butrym, zionąc pragnieniem walki i zwycięstwa, był już przy kanapie i leżąc na brzuchu zadawał w mroczną pod nią czeluść na oślep pchnięcia bohaterskie.

— Uważaj! — krzyknął Iwo. — Lew teraz wyskakuje!

Jacek poczerwieniał i drgnął z mimowolnej trwogi rzeczywistej, ale wytrwał na stanowisku. Pomógł mu w zaciętej walce towarzysz i za chwilę stojąc naprzeciw siebie, patrzyli obaj z dumą na miejsce na podłodze u swych stóp, gdzie miało niby leżeć bezwładne, pokrwawione cielsko ubitego zwierza.

— Wyszliśmy cało z niebezpieczeństwa — mówił Iwo — więc teraz, nim dalej ruszymy, podajmy sobie ręce i zawrzyjmy przyjaźń na śmierć i na życie. Czy chcesz?

— Dobrze! — zawołał Jacek z rozpłonioną twarzą. — Na śmierć i na życie!

Wstrząsnęli sobie dłonie zupełnie uroczyście.

— Tak. A teraz jedziemy dalej przez tę ogromną pustynię, której końca wcale nie widać. I nie wiemy, co nas tam czeka.

— Może tam jest znowu morze?

— Albo wysokie góry, na które będziemy się musieli wdzierać!

— Albo las, pełen białych niedźwiedzi?

— Białe niedźwiedzie nie żyją w lesie, tylko na lodach — poprawił Iwo.

— Ja wiem, ale tak sobie tylko powiedziałem, bo biały niedźwiedź jest najstraszniejszy.

— Zresztą tam może być także miasto, którego szukamy.

— Jakże! Przecież mieliśmy gonić wrogów, a nie szukać miasta?

— Wrogowie już pomarli na puszczy z pragnienia. Teraz szukamy miasta o dwunastu wieżach i złotej bramie...

Butrym, niezauważony przez zajętych sobą chłopców, stał we drzwiach i słuchał.

Jeden z nich — ten starszy — dziedzic mnogich majątków, był w tej chwili bezdomnym sierotą. Przed paru dniami zaledwie stracił matkę w sposób tragiczny i potworny. Nie wiedział nawet, jak się to stało. Powiedziano mu tylko, że matka nie żyje i przyprowadzono tutaj. Początkowo chciał koniecznie choć zwłoki widzieć,

1 ... 18 19 20 21 22 23 24 25 26 ... 32
Idź do strony:

Darmowe książki «Profesor Butrym - Jerzy Żuławski (czytanie książek TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz