Darmowe ebooki » Powieść » Profesor Butrym - Jerzy Żuławski (czytanie książek TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Profesor Butrym - Jerzy Żuławski (czytanie książek TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Jerzy Żuławski



1 ... 17 18 19 20 21 22 23 24 25 ... 32
Idź do strony:
class="paragraph">Przypadł ustami do jej kolan i zaczął chłonąć w obłędnych pocałunkach jej ciało.

— Widzisz, mówiłeś, że będziemy siedzieć cichutko, a czyż ty to potrafisz? Znowu całujesz.

— Boś jest słodka! Boś upojna! Rozkosznaś jest cała! Ale teraz zobaczysz, już będę spokojny, tylko małą, małą godzinkę jeszcze...

— Słońce już zaszło.

— To nic. Zapuszczę firanki, rozpalę ogień na kominku. To takie dobre, poczciwe mieszkanie w starej kamienicy, co ma głębokie wnęki u okna i kominki w ścianie.

Księżna uśmiechnęła się.

— A wiesz, że ja ten pokój znałam przedtem jeszcze, nim ty go zająłeś?

Ciemna chmura przemknęła błyskawicznie po czole chłopca.

— Byłaś tu? — spytał spokojnie.

— Tak jest, byłam raz — odrzekła z jasnym uśmiechem.

— U kogo?

— U doktora Poleskiego.

— U tego garbusa?

— Tak. W godzinę po tym, kiedy się zastrzelił. Leżał tutaj, o, około okna, właśnie w tym miejscu, gdzie ty klęczysz.

— Znałaś go?

— Tak. Ale to smutna historia. Nie mówmy już o tym.

— Ja chcę wiedzieć!

— Cicho!

Przyciągnęła znów jego głowę ku piersi i całowała go po oczach, po ustach, po skroni.

— Tak się dziwnie składa... Czyż ja wówczas mogłam była pomyśleć, że będę tu kiedy z tobą, przy tobie... Nie znałam cię nawet jeszcze. Ale to szczególne, że ty właśnie to mieszkanie wynająłeś.

— Nie opowiadałaś mi nigdy o tamtej historii...

— Po co? Cóż nas obchodzi to wszystko, co było czy mogło być? Czyż nie tak?

— Tak, tak!

— Ale gdyś mi dał adres i gdy tu pierwszy raz do ciebie wchodziłam, wtenczas w jesieni, tak mi było dziwnie, tak dziwnie...

— Widzisz, teraz ty się zadumałaś. Płaczesz?

Usunęła go lekko dłonią.

— Tyle mi się różnych rzeczy przypomina — szepnęła, mrużąc nieco załzawione oczy.

Objął ją ramionami jak dziecko.

— Nie myśl, nie myśl! Przecież jesteśmy razem ze sobą i żadnego wczorajszego dnia nie było!

— Tak, nie było...! Dla ciebie.

— Wiesz, że dla mnie rzeczywiście nie było. Zacząłem naprawdę żyć dopiero, kiedy ciebie poznałem. Ale i jutro ja nie chcę innej. Naprawdę ty jesteś pierwszą kobietą, którą kocham i która... która... jest moja.

Zarumienił się jak panienka.

— Pierwsza? Pierwsza jestem? — uśmiechnęła się, wysuwając usta ku niemu.

— Tak. I będziesz ostatnia. Jedyna.

— Och, ty dzieciaku!

— Cóż jest śmiesznego w tym, co powiedziałem?

— Jakże ty nic znasz jeszcze życia. Ale kocham cię za to, za to właśnie!

— Życie moje jest w tobie! Nie umiem sobie już nawet wyobrazić, jak mógłbym istnieć, oddychać bez ciebie.

— A jednak...

— Co?

— Trzeba nam się będzie rozstać.

— Zaśmiał się.

— To niemożliwe.

— Możliwe, możliwe i nawet konieczne.

— Nie rozumiem — rzekł zaniepokojony.

Wstała powoli. Przygładziła upięte już włosy, wrzuciła bluzkę na siebie i oglądała się za żakietem zimowego kostiumu. Nim się weń ubrała, zwróciła się jeszcze ku Borzyckiemu, patrzącemu na nią wciąż z niemym i niespokojnym zdumieniem.

Zawahała się na moment. Ten chłopak przerażał ją czasem. Prawie dzieciak jeszcze, był jednak pierwszym z mężczyzn, nad którym w pewnych chwilach traciła swą czarodziejską władzę. Kochający do obłędu i na pozór uległy, każdemu uśmiechowi jej posłuszny, miewał wybuchy, po prostu zatrważające. Przypomniało jej się, jak raz, spotkawszy się z nim, przez kaprys jakiś nie chciała nawet zrzucić kapelusza ani ust mu podać do pocałunku. Prosił długo i cicho, a wreszcie pobladł i wstał z jakimiś strasznymi oczyma, które jej potem długo tkwiły w pamięci. Uczuła wówczas lęk, obezwładniający ją wbrew woli. Aby go pokryć przed sobą samą, rzuciła mu się na piersi i poczęła gwałtownie usta jego całować...

— Co byś był zrobił — mówiła w chwilę potem, kiedy już u nóg jej schylony zachwyconymi oczyma dziecka patrzył jej w twarz, co byś był zrobił, gdybym była odmówiła?

— Zabiłbym cię — szepnął słodko i pokornie...

Przemknęła jej przez pamięć ta chwila. Borzycki stał przed nią, patrząc wciąż niespokojnie i z oczekiwaniem.

A jednak nie mogła się wahać. Wcześniej czy później trzeba mu będzie powiedzieć. Lepiej dzisiaj od razu.

Spojrzała nań smutno i łzawo.

— Wcześniej nie chciałam ci mówić... — Nachyliła twarz ku niemu. Pocałuj mnie, bardzo, bardzo, bo dziś się po raz ostatni widzimy...

— Ależ... zupełnie tego wszystkiego nie rozumiem — mówił chłopak ze szczerą rozpaczą w głosie. — Czyż ja co zawiniłem?

— Nie.

— Więc dlaczego? Dlaczego!

— Posłyszysz... za kilka dni.

Namarszczył nagle brwi.

— Nie! Chcę usłyszeć teraz, zaraz, na miejscu. Inaczej cię stąd nie puszczę...

Spojrzała nań chłodno i z umyślną wyniosłością!

— Mogłabym nie odpowiedzieć i wyjść. Ale jeśli chcesz wiedzieć koniecznie: wychodzę za mąż.

— Co!? — rzekł, mieniąc się na twarzy. — Coś ty powiedziała?

— Czyż w tym jest co dziwnego?

Stali przez chwilę w milczeniu naprzeciw siebie. Wreszcie Borzycki roześmiał się nieco wymuszenie.

— Ach, ty żartujesz ze mnie. Ale, Hela, ja bardzo proszę, nie rób ze mną takich żartów, bo... bo ja sam siebie się boję...

Chciał ją ująć za rękę. Usunęła mu ją.

— Już nie dotykaj. Skończone. Prześnił się sen. Podziękuj mi jeszcze z daleka, że był piękny i myśl o mnie zawsze dobrze i jasno. Bądź zdrów.

Borzycki zrobił się blady jak trup. Usta mu jeno nerwowo zadrgały.

— Więc naprawdę? — zapytał na pozór całkiem spokojnie, głosem stłumionym i z lekka drżącym.

— Nie ciekaw jesteś, za kogo wychodzę?

— Więc naprawdę? — powtórzył.

— Słyszysz przecie.

— I to od dawna postanowione?

— Od kilku tygodni.

— I przez ten czas... bywałaś tutaj — ty, ty...!

— Milcz! Nie obrażaj!

— Ścierko! — syknął przez zęby.

— Dosyć mam tego. Proszę mnie puścić natychmiast.

— Nie puszczę.

— Zawołam oknem na policję, że mnie pan przemocą...

— Za coś ty mnie miała? Coś ty ze mnie zrobiła?

— Teraz widzę, żem pana za więcej miała, niż pan jest w istocie. I to za moją miłość...

— Komediantka!

— To mam za karę, żem się zlitowała nad dzieciakiem? Czy mnie pan puści nareszcie?

Postąpił ku niej krokiem. Takim go jeszcze nigdy nie widziała. Policzki mu naraz zapadły, oczy błyszczały febrycznie.

— Słuchaj, ty za mąż nie wyjdziesz! — rzekł niby to z błaganiem, które jednak grzmiało jak groźba.

— Proszę! Dlaczego?

— Bo nie chcę.

— Także powód! I cóż będę robiła? Mam może i dla twej fantazji wstąpić do klasztoru? Śmieszny jesteś!

— Nie dla fantazji mojej, ale dla miłości. Moją żoną zostaniesz!

Wybuchnęła srebrzystym śmiechem,

— Pomysł nadzwyczajny!

Krwawe wypieki wystąpiły mu na twarz.

— Nie śmiej się, bo...

— Bo co?

— Zabiję cię.

— Ech, dosyć mam błazeństw. Z drogi!

Wyrwał rewolwer z kieszeni i stanął przed nią z oczyma zupełnie obłąkanymi.

— Cóż to ma znaczyć? — Usiłowała słowom swoim nadać wyraz ironiczny i stanowczy.

On szeptał tymczasem, patrząc na nią rozszerzonymi źrenicami:

— Tak, ja ja cię uchronię od tego grzechu, ja cię odkupię, wybawię... Widocznie musiało tak być...

— Co takiego?

Rysy ściągnęły mu się gwałtownym skurczem bólu.

— Miałabyś zostać żoną innego, miałby kto inny twe pocałunki...

Ruszyła ramionami.

— Ja byłam pierwsza dla ciebie, ale tyś dla mnie pierwszy nie był. Dlaczegóż miałbyś być ostatnim? — rzekła z nielitościwym cynizmem, sądząc jeszcze, że go nim ubezwładni.

Zatrząsł się i krzyknął nagle:

— Hela! Ciebie już nikt w życiu nie dotknie! Po mnie nikt cię już dotknąć nie może. Mojaś jest. Zbyt piękna na to, abyś żyła dalej.

Przestraszyła się, ale tylko na jeden moment. Zapanowała znów nad sobą.

— Stefek, nie szalej i nie rób śmiesznej komedii. Przecież ja już naprawdę iść muszę.

Ale on był nieprzytomny. Nie słyszał po prostu tego, co mówiła.

— Byłaś mi szczęściem, byłaś mi życiem, wszystkim mi byłaś...

— No dobrze, ale teraz chcę wyjść.

— Nie wyjdziesz stąd.

Z zaciśniętymi zębami, z oczyma, w których się obłęd żarzył, podniósł broń do góry.

— Precz! — krzyknęła z rzeczywistą irytacją, chwytając go za rękę.

Gruchnął strzał — umyślny czy przypadkowy...

— Hela! — wrzasnął, rzucając się na upadającą bezwładnie na ziemię.

Butrym telegrafował do Turskiego:

„Przyjechać natychmiast. Straszny wypadek. Księżna nie żyje. Syna wziąłem do siebie”.

X

Kiedy Butrym wszedł do mieszkania Firdussiego, zastał go przy składaniu swych skromnych podróżnych tobołków. Ucieszył się mimo woli, gdyż oczywisty a niespodziewany wyjazd Persa uwolnił go niejako od zrywania stosunku, który mu już ciążył. Przyszedł nawet dzisiaj z tą myślą, aby mu to powiedzieć, widząc jednak, że to już zbyteczne, udał jeno99 przykre zdziwienie na widok zapakowanych kufrów.

— Pan wyjeżdża?

Pers uśmiechnął się niewyraźnie, patrząc w nieokreślonym kierunku swymi nadmiernie rozszerzonymi źrenicami.

— Wszakże pan dzisiaj rano postanowił więcej ze mną nie przestawać i przychodzi pan właśnie, aby mi to oświadczyć.

Butrym zdumiał się, choć był już przyzwyczajony do nadzwyczajnych jasnowidzeń dziwnego człowieka.

— Kto to panu mówił? — wtrącił trochę niezręcznie.

— Nie mówił mi nikt. Ale niech się pan nie tłumaczy ani nie usprawiedliwia; zdaje mi się, że ma pan zupełną słuszność. Był to błąd z mojej strony, nie dlatego nawet, żem pana wybrał, ale w ogóle, żem szukał uczonego współpracownika...

— Zamyśla pan teraz samodzielnie odkrywać tajemnice wszechświata.

— Tak.

— I ogłaszać?

— Nie. Zamierzam przede wszystkim pracować wewnętrznie i przyjść z samym sobą do porządku.

— Więc pan wzgardził tym, co wiedza świata daćby panu mogła? — rzekł Butrym z mimowolnym odcieniem urazy w głosie, zapominając, że ta „wiedza” pierwsza w jego osobie odpycha jasnowidza.

— Odpowiem panu na to pytanie, gdy mi pan powie, z jakich powodów pan postanowił ze mną nadal nie pracować.

— Ach, Boże, to takie proste... Pan jest fenomenem, wyjątkiem, zagadką, czymś, co się nie da obliczyć, naprawdę takimi ilościami ogromnie trudno jest w nauce operować i nie narażać się na mimowolne zejście z prawowitej drogi...

— A widzi pan. To samo usłyszę od każdego uczonego, do którego bym się zwrócił. W paru tygodniach obcowania z panem nauczyłem się tej jednej rzeczy, że uczeni ze swego stanowiska najzupełniejszą mają słuszność tak do mnie się odnosić. Na fałszywej byłem drodze, gdyż chciałem, aby ktoś drugi pomógł mi zrozumieć samego siebie i na odwrót, gdy pragnąłem drugiemu człowiekowi oczy otwierać, zamiast patrzeć głęboko własnymi. Pokazuje się, że za mało jeszcze byłem samotny. Zgubię się na pewien czas na największej pustyni, jaka jest na świecie, to jest w którymś z ogromnych miast Europy, gdzie tak cudownie można być samotnym...

— Czy mi pan nie przyśle swego adresu?

— Po co? Za jakiś czas szukałby mnie pan ze szkodą dla siebie i dla mnie.

— Gdy mi pan zginie tak bez śladu, będzie mi się zdawało, że cały pobyt pański tutaj był snem tylko.

— Tak lepiej. Niech mi pan daruje, żem panu na pewien czas zamącił pracę. Mówię to zupełnie szczerze.

Wyciągnął rękę do Butryma.

Profesorowi przebiegło błyskawicą przez myśl, że dziwnym przypadkiem po raz pierwszy ma podać dłoń temu człowiekowi, choć przez kilka tygodni prawie codziennie z nim się spotykał i długie nieraz przepędzał godziny. Z mimowolnym lękiem ujął wyciągniętą rękę.

Chłód go przeszedł przykry, gdy dotknął długich, gładkich palców, obciągniętych skórą jak gdyby martwą i niewrażliwą. Bał się spojrzeć w oczy cudzoziemca.

Gdy za chwilę znalazł się na ulicy, nie mógł sobie absolutnie zdać sprawy z tego, w jaki sposób i kiedy wyszedł z pokoju. Miał tylko niejasne uczucie, że między podaniem ręki a wyjściem jego upłynął jakiś przeciąg czasu i że „człowiek z gwiazd” powiedział mu w tym czasie rzecz niezmiernie ważną i doniosłą, która całą istotą jego wstrząsnęła. A jednak mimo najusilniejszej pracy nie mógł w pamięci odszukać ani śladu tego, co to mogło być i do czego się bodaj odnosiło? Zawahał się na chwilę, jakby chciał zawrócić na górę i prosić dziwnego Persa o powtórzenie mu tej zapomnianej tak nagle tajemnicy, ale zdjął go naprzód lęk, że będzie musiał raz jeszcze spojrzeć na niego, a potem zaczął sobie tłumaczyć, że ostatecznie to wszystko może być tylko złudzeniem i naraziłby się na śmieszność, wracając.

Zaczął więc iść powoli w stronę swojej pracowni uniwersyteckiej. Gdy jednak mijał dom, w którym mieszkał doktór Krasołucki, mimo woli zatrzymał się i pomyślał, że właściwie wcale nie jest w tej chwili usposobiony do pracy i dobrze będzie pogadać raczej z przyjacielem.

Wszedł na schody i zadzwonił. Służący wpuścił go do poczekalni, w której siedziały jakieś dwie starsze panie, doktór nie skończył był jeszcze ordynować, choć minęła już godzina, o której powinien był być wolny. Butrym wziął w rękę jakieś stare czasopismo ilustrowane i przeglądał je bez zajęcia. Na myśl powracało mu ustawicznie rozstanie się z Firdussim i męczył się, usiłując sobie przypomnieć te zagubione ostatnie słowa. Próbował dojść do nich rozmaitymi drogami, szukał w pamięci okoliczności, jakie im mogły towarzyszyć, kombinował sztucznie, do czego by się odnosiły, usiłował odtworzyć sobie głos mówiącego doń Persa, to znów swoje wrażenie — i wszystko na próżno. Miał uczucie, że z życia jego wycięto jakieś kilka czy kilkanaście minut i to z tą świadomością, że były one dlań ważniejsze niż może całe lata... To jedno tylko nie pamiętał

1 ... 17 18 19 20 21 22 23 24 25 ... 32
Idź do strony:

Darmowe książki «Profesor Butrym - Jerzy Żuławski (czytanie książek TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz