Profesor Butrym - Jerzy Żuławski (czytanie książek TXT) 📖
Tytułowy profesor Butrym oraz jego żona Zośka to postaci z kręgu znajomych Romana Turskiego i księżnej Heleny, głównych bohaterów I części dylogii, Powrotu. Butrymowie są małżeństwem od kilku lat i uchodzą za jedną z najczęśliwszych par wśród towarzyskiej śmietanki Krakowa I połowy XX wieku. W domowym zaciszu jednak do głosu dochodzą wzajemne żale, niespełnione oczekiwania i głębokie niezrozumienie. Czy kryzys w małżeństwie Butrymów zostanie zażegnany? Jaki udział w ich historii będzie mieć podniesiona niemal do rangi legendy historia miłosna Turskiego i księżnej?
Żuławski, kreśląc swoje postaci, dopuszcza do głosu różne poglądy przedstawione w zmyślnie karykaturalny sposób: Weinigerowską mizoginię, zatwardziały tradycjonalizm, a także feminizm i postępowość. Powieść współczesna, druga część niedokończonego cyklu Laus feminae nie odniosła takiego sukcesu jak Trylogia księżycowa autora. Jest jednak ciekawym obrazem stosunków towarzyskich mijającej epoki.
- Autor: Jerzy Żuławski
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Profesor Butrym - Jerzy Żuławski (czytanie książek TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jerzy Żuławski
Potężna fala życia, bijąca w dziecinnym organizmie, zwycięska zawsze i radosna, wzięła nad wszystkim górę. Oto mu się śnią, jak zwykle, wyprawy przez morza i puszcze, oto już rwie za sobą w kraj swojej jak dzwon huczącej fantazji to chłopię jasnowłose, którego słucha jak wyroczni.
Butrym uśmiechnął się.
— Zawarli przyjaźń na śmierć i życie, przysięgli sobie braterstwo...
Tak, tak... Jeno że ten młody, ten jego, będzie miał brata naprawdę! Rodzonego brata. Mniej więcej taka będzie różnica wieku jak między tymi dwoma. I za kilka lat dwaj bracia rodzeni będą się może tak bawili i Jacek wtedy będzie temu, dziś jeszcze nienarodzonemu, dyktował z powagą, gdzie jest puszcza, gdzie morze, gdzie góry.
A może będzie córka? Dziewczynka jasnowłosa z niebieskimi oczkami, której brat starszy jak królewnie będzie służył...
Uczuł dotknięcie czyjejś ręki na ramieniu. Odwrócił się. Poza nim stał Turski.
— Przepraszam, że aż tu pana szukam, ale powiedziano mi...
— Proszę, proszę. Oczekiwałem pana właśnie...
Butrym był zakłopotany i nie wiedział sam, dlaczego. Zdawało mu się, że Turski złapał go na jakiejś myśli tajemnej, która nie była przystojna wobec zaszłej niedawno śmierci i wobec warunków, w jakich ten drugi chłopiec znalazł się w jego domu. Zamknął pośpiesznie drzwi od dziecinnego pokoju i poprowadził gościa do bawialni. Przez drogę, nie umiejąc jakoś znaleźć właściwego rozpoczęcia rozmowy, począł go wypytywać żywo, czy bardzo jest drogą zmęczony i czy nie napiłby się szklanki herbaty? Turski podziękował krótko.
— Przybyłem przed chwilą. Zaszedłem zaraz do pana, aby się upewnić...
Głos mu się urwał.
— Dziękuję panu za zajęcie się chłopcem — wtrącił.
Butrym skłonił głowę w milczeniu.
— Obecnie muszę zaraz iść — mówił Turski dalej — i co trzeba... i co się da, pozałatwiać.
— Jeżeli mogę panu być w czym użytecznym...
— Na razie nic nie wiem oprócz tego, com w liście pańskim, do Wiednia wysłanym, wyczytał. Gdy zajdzie potrzeba, skorzystam z pańskiej pomocy. Wszak pozwoli mi pan przyjść tutaj wieczorem?
— Proszę pana.
— Dziękuję. Rozejrzawszy się w sprawie, wypytam pana jeszcze o różne rzeczy...
Wyszedł szybko, prawie bez pożegnania. Pani Zośka, wchodząc za chwilę do salonu, już go nie zastała.
— Czy mi się zdawało, że słyszałam głos Turskiego? — spytała, rozglądając się.
— Owszem, był.
— Wyszedł już?
— Tak.
— Co mówił?
— Hm, mówił, że przyjechał przed chwilą..
— Ale o wypadku, o księżnej?
— Nic nie mówił.
Pani Zośka poruszyła wzgardliwie głową.
— Ostatecznie on jest winien wszystkiemu...
— Nie rozumiem — rzekł Butrym z istotnym zdziwieniem.
— Naturalnie. Gdyby mu się nie było zachciało żenić z nią...
Urwała w środku zdania i zmarszczyła brwi.
— Co ci jest? — spytał profesor zaniepokojony. Usunęła mu rękę, którą chciał ująć.
— Nic, nic. Wszystkiemu i zawsze wy winni jesteście.
Butrym patrzył za nią jak wychodziła; jakiś ciężar niepokojący kładł mu się na sercu.
Siedzieli obaj w gabinecie profesora. Turski podparł głowę na ręku i patrzył uporczywie na jakiś nóż kościany do rozcinania papieru, jakby ta rzecz w tej chwili całą uwagę jego pochłonęła. Butrym przyglądał się mu nieznacznie z boku.
Ta sama twarz smagła, wygolona, jakby z brązu odlana z lekko siwiejącymi na skroniach włosami, twarz spokojna i zastygła, z której niepodobna wyczytać, co się wewnątrz dzieje. Od paru godzin ten człowiek tu już bawił, załatwił szereg smutnych formalności, zdążył już zdać sobie ogólnikowo sprawę ze stanu interesów zmarłej, którymi zajął się w imieniu pozostałego chłopca, mówił o wszystkim z równym pokojem bez drgnienia ust ani powiek, i tylko Butrym zauważył, że chwilami występują mu na czoło duże, perliste krople potu... Ocierał je rychło i jakby z niechęcią, że walkę jego wewnętrzną zdradzają i pytał znowu albo wydawał rozporządzenia wedle potrzeby.
O sobie samym, o tym, co się w nim dzieje, nie odezwał się ani słowa.
Po kilkugodzinnym wirze zajęć, w który rzucił się natychmiast po przybyciu, teraz wieczorem dopiero usiadł, aby odpocząć.
Milczeli przez jakiś czas, aż Turski naraz wzniósł głowę.
— Panie Mieczysławie, co się dzieje... z Borzyckim?
— Jest w szpitalu więziennym. Znaleziono go zupełnie nieprzytomnym ze wstrząśnienia przy zwłokach. Będzie odpowiadał przed sądem przysięgłych.
— Chcę go uratować!
— Pan?
— Tak. Znam go. To człowiek, którego szkoda, aby miał ginąć w więzieniu z powodu... zbrodni... młodzieńczej.
— Zgadzam się z panem najzupełniej, ale nie widzę sposobu, jak by to zrobić?
— Pieniądz wiele może. Dopóki jest w szpitalu, może jakoś uda się przemycić go stamtąd. Poświęcę na to chociażby milion. Niech pod obcym nazwiskiem wyjeżdża w świat...
— Pomysł dobry rzeczywiście, jeno nie mam pojęcia, jakimi drogami taką rzecz można by przeprowadzić?
— Pomyślę, poszukam, popytam się, może się co znajdzie. Zresztą... przyznam się panu, że nie tylko o niego samego mi chodzi.
— Rozumiem.
— Tak jest. To była... tak, to była jedyna kobieta, którą w życiu kochałem i to jest matka Iwonka. Jeżeli już nie ze względu na siebie, to ze względu na dziecko muszę za wszelką cenę uniknąć tego, co by pamięć jej sponiewierało... do reszty i dało wszystkim wiedzieć... Spodziewam się, że po usunięciu Borzyckiego proces się nie odbędzie wobec braku winowajcy.
— I ja tak myślę.
— Więc trzeba dążyć do tego. Syna zabiorę i wywiozę ze sobą...
— To będzie trudno107. Iwo musi mieć naturalnych opiekunów z rodziny matki lub zmarłego księcia Hazarapeliana, którym w tym względzie prawo wszelką władzą przyjmuje.
— Myślałem już o tym. Dziecko będę adoptował108 i to jak się tylko da najprędzej. Nie spodziewam się, abym napotkał w tym na jakieś poważne przeszkody109.
Zamilkł i zamyślił się znowu.
— Widzi pan — rzekł po chwili z melancholijnym, do skrzywienia bólu raczej podobnym uśmiechem — oto mój szczyt, o którym panu w liście pisałem. Gnębiło mnie już wtedy nieodparte przeczucie, że stanie się coś złego...
Butrymowi przyszło do głowy, że dla niego może właściwie lepiej, że się stało tak, jak jest, ale nie wypowiedział tej okrutnej myśli. Turski mówił dalej:
— Nie przypuszczałem jednak nigdy, żeby mógł być taki koniec. To jest po prostu coś potwornego...
Przerwał nagle i zwrócił na profesora pytające, niespokojne spojrzenie:
— Proszę pana, czy... czy pan nie wie, czy nie spotkano przy zmarłej albo na pogrzebie niejakiej pani Ireny, byłej przyjaciółki księżnej?
Butrym począł szukać w pamięci.
— Tak, tak... Gdy zwłoki po oględzinach lekarskich i sądowych przeniesiono do domu (byłem tam właśnie, aby dziecko usunąć), przyszła jakaś wymalowana... ruda...
— Tak jest. Ta sama.
— Mówiła, że jest bliską przyjaciółką czy krewną. Prosiła, żeby ją wpuścić, że chce się pożegnać...
— I wpuszczono ją?
— Tak. Obejrzała głowę, jak pan wie strzałem roztrzaskaną, i dostała ataku histerycznego śmiechu, który się zakończył spazmami.. Przypominam sobie dokładnie, bo ją musiano przemocą usuwać.
Turski milczał posępnie.
— Dlaczego pan o to pytał?
— Ach, tak tylko... Nie... Zresztą powiem prawdę: Ta kobieta przepowiedziała, że księżna... tak skończy. Czekała jej śmierci. Podobno... Nie, nie! Nie mówmy już o tym. To są rzeczy zbyt straszne. Może los naprawdę się mści.
Zatrząsł się cały i powstawszy, zaczął chodzić po pokoju.
— I to dziwne tak niepojęcie... Właśnie w tym samym pokoju, w którym mieszkał niegdyś Poleski i gdzie listy jej do mnie dawne były przez dziesięć lat w przechowaniu, gdy ja po Azji wędrowałem! W tym pokoju spaliłem te listy i tegoż dnia Poleski się zastrzelił. Nie powinienem był wracać z Azji, nie, nie! Mój powrót w złą godzinę winien wszystkiemu.
Butrym wodził za chodzącym oczyma i dziwił się. Dziwił się, że ten człowiek nie dał niczym poznać po sobie, że odczuwa własną, potworną krzywdę. Przecież zabita była jego narzeczoną i za kilka już dni żoną miała już się stać. A zginęła z ręki kochanka, z którym snać nie przerwała stosunku...
Naraz Turski zatrzymał się. Zdawało się, jakoby odczuł myśli profesora.
— Panie Mieczysławie — zaczął z naciskiem, patrząc mu prosto w oczy — wśród dawnych znajomych księżnej jest człowiek jeden, zupełnie zmarnowany, niejaki Rogocki, którego pan, zdaje się, zna.
Butrym przyświadczył skinieniem głowy.
— Kochał umarłą przed dawnymi laty, odepchnięty stracił wszystko, stał się ruiną człowieka. Widziałem go dzisiaj. I wie pan, co mi powiedział? Powiedział mi tak: „Księżna Helena nie była kochanką Borzyckiego, choć się przypadkowo na swe nieszczęście znalazła w jego mieszkaniu, a kto będzie mówił inaczej, tego ubiję jak psa!”. Rozumie pan?
— Rozumiem.
— Tak. Nie bądźmyż my gorsi od Rogockiego.
Rozmowę przerwało wejście pani Zośki.
— Chłopcy idą już spać — rzekła, zwracając się do Turskiego. — Może pan zechce zobaczyć Iwonka?
— Jeżeli wolno...
— Ależ proszę.
Przeszli wszyscy troje do dziecinnego pokoju, gdzie naprzeciw łóżeczka Jacka pod drugą ścianą przygotowano posłanie dla Iwonka. Chłopcy obaj w serdecznej zgodzie zajęci byli układaniem w pudełkach klocków, z których przed chwilą wspólnie jakiś pałac stawiali.
Turski zawołał Iwona cichym, niepewnym, jakby dławiącym się w krtani głosem.
Chłopak rzucił zabawki i zbliżył się ku niemu. Spoważniał w jednej chwili, zdawało się, że to nie ten sam dzieciak, który niedawno jeszcze z młodszym o parę lat towarzyszem urojone podróże przez morza i pustynie odbywał. Rysy mu się ściągnęły, szare oczy patrzyły smutno i twardo, snać widok Turskiego przypomniał mu tę niespodziewaną stratę, której pojąć dotąd ani zrozumieć nie umiał.
Turski w milczeniu przycisnął jego głowę do piersi i gorąco ucałował. Chłopcu drgnęły wargi i oczy napełniły się łzami, znać było, że walczy ze sobą całą mocą, aby się nie rozpłakać wobec obcych ludzi.
Butrym z żoną usunęli się nieznacznie do drugiego pokoju.
— Iwo — szeptał Turski — nie płacz, nie płacz! Zaciśnij zęby. Tak trzeba.
— Wiem.
— To dobrze. Mój jesteś. Będziemy odtąd zawsze razem.
— Tak, proszę pana.
— Nie mów mi: panie. Mów mi... tak jest, miałem być mężem twojej matki, więc mów mi odtąd: ojcze...
— Ojcze — powtórzył chłopak i nagle wybuchnął przez zagryzione wargi płaczem, niedającym się dłużej powstrzymać.
— Czy wiesz, o czym myślałem — mówił Butrym do żony — patrząc na tych chłopców, bawiących się razem?
Drgnęła, jakby ze snu zbudzona.
— A, tak? Nie wiem. O czym myślałeś? — spytała obojętnie.
Przyciągnął ją ku sobie.
— Namyśl się, może zgadniesz sama! — rzekł żartobliwie.
— Skądże mogę wiedzieć. Zresztą tak jestem zmęczona, że naprawdę trudno mi teraz zagadki rozwiązywać.
— Zosik...
— Co?
— A gdy tak jak Iwo teraz z Jackiem będzie kiedyś Jacek z młodszym bratem swoim w tym pokoju się bawił?...
Chmura przebiegła jej po czole.
— Zośka, nic nie odpowiesz? — prosił cicho i tkliwie.
— Cóż mam odpowiedzieć? Robisz fantastyczne przypuszczenia.
— Czyż tak bardzo fantastyczne?
— Zapewne. Nie wie się w ogóle, co nas jutro może spotkać.
— To prawda, ale człowiek zawsze musi się liczyć z naturalnym biegiem wypadków. Inaczej życie byłoby niemożliwe.
— I tak nie bardzo jest możliwe.
Udał, że nie słyszy tej uwagi.
— A może ja naprawdę robię fantastyczne przypuszczenie? — mówił znów z uśmiechem. — Może to nie będzie syn tylko córka? Zośka, powiedz, chciałabyś, żebyśmy mieli córkę, taką malutką dziewczynkę, do ciebie podobną, która potem będzie rosła i biegała za tobą, i szczebiotała...
Patrzyła na niego badawczo i uważnie. Zmieszał go trochę jej wzrok.
— A może wolisz, aby w ogóle o tym nie mówić? W takim razie dajmy pokój.
— Nie. Owszem, mówić można, tylko... czyś się ty zapytał, czy ja w ogóle chcę mieć dziecko?
— Jak to?
— Naturalnie! Takie pytanie nawet do głowy ci nie przyszło. Przecież ja jestem na to, abym, gdy ty zechcesz, wydawała twoje potomstwo na świat!
— Nie sądziłem, abyś mogła zająć takie stanowisko. Ale ostatecznie musisz się zgodzić z dokonanym faktem...
— Więc?
— Wyciągnij sam z tego konsekwencje.
Kłopotliwy uśmiech przebiegł mu po wargach.
— Widzę, że niepotrzebnie i niezręcznie zacząłem dzisiaj tę rozmowę. Daruj mi. W złym jesteś humorze.
— Nie, nie! Ty mnie nie zbywaj tym, w jakim ja jestem humorze. Rozmowę tę trzeba było zacząć, a im wcześniej, tym lepiej. Dzisiaj musimy ją doprowadzić do końca.
Zaniepokojenie odbiło się na jego twarzy. Czuł jakiś zbliżający się cios, ale nie umiał zdać sobie sprawy, skąd by mógł uderzyć. Postanowił sobie być spokojnym i łagodnym.
— Dobrze, Zośka. Tylko nie wiem, do jakiego końca moglibyśmy dojść.
— Ja za to wiem i niewątpliwie.
— Słucham cię.
Brutalnie, nielitościwie padło z jej ust straszne słowo.
Zerwał się na równe nogi. Tego nie spodziewał się nigdy. Czuł, jak wszystka krew ucieka mu do serca.
— Nie, Zośka — zaczął jakimś niby nieswoim głosem — to niemożliwe. Ja się na to nigdy nie zgodzę.
— Musisz.
— Nie. Nie pozwolę, choćbym miał...
— A cóż ty tu masz do pozwalania lub nie? Czyż to nie jest wyłącznie moja sprawa?
— Dziecko jest moje.
— W istocie tak, ale ostatecznie jaki masz na to dowód? Równie dobrze mogłoby być kogo innego, a zawsze należeć do mnie i dlatego ja tylko mam tu prawo rozstrzygać...
— Zosik, pomówmy spokojnie. Przecież to wszystko nie ma sensu.
Uwagi (0)