Serce - Edmondo de Amicis (baza książek online TXT) 📖
Jest pierwszy dzień nauki i Henryk, trzecioklasista z Turynu niechętnie wraca do szkoły. Notuje to w swoim pamiętniku.
W barwny sposób opisuje tam kolegów, rodziców, szkołę, wrażenia, cały swój świat. Przepisuje też wyczekiwane przez uczniów z niecierpliwością tzw. opowiadania miesięczne. Bohaterami tych, rozdawanych przez nauczyciela, historyjek są chłopcy w ich wieku i ich niezwykłe wyczyny. Dzieci poznają między innymi losy małego dobosza z Sardynii, Julka, pisarczyka z Florencji i Marka, chłopca, który w poszukiwaniu mamy dotarł aż do Argentyny.
Czy perypetie szkolne małego chłopca w XIX wieku są podobne do losów dzisiejszych trzecioklasistów? Przekonajcie się sami. Jedno jest pewne, choć Serce powstało w 1886, do dzisiaj potrafi wzruszyć.
W Polsce Serce było wydawane także we fragmentach. Najlepiej znanym jest opowiadanie Od Apeninów do Andów. Powieść w całości przetłumaczyła Maria Konopnicka.
- Autor: Edmondo de Amicis
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Serce - Edmondo de Amicis (baza książek online TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Edmondo de Amicis
Widzisz, to tak: ludzie należący do klas wyższych są jakby oficerami, a robotnicy jakby żołnierzami wielkiej narodowej armii. Ale tak samo w społeczeństwie, jak i w wojsku żołnierz nie jest mniej godnym niżeli oficer; bo godność w pracy leży, a nie w zapłacie, i leży w wartości, a nie w stopniu. Owszem, jest prawie że coś godniejszego tak w żołnierzu, jak i w robotniku, którzy, ciężej pracując, mniejszy zysk odnoszą.
Kochaj więc ich nad innych swych kolegów, szanuj synów wielkiej armii pracowników, uczcij w nich trudy i ciężką dolę ich rodziców; wzgardź różnicami klas i stanów, podług których nikczemni tylko stopniują grzeczność swoją i uczucia swoje; pamiętaj, że ta krew błogosławiona, która ci odrodziła ojczyznę, wypłynęła wszystka niemal z żył robotników pracujących w polach i przy warsztatach. Kochaj Garronego, kochaj Precossiego, kochaj małego Corettiego, kochaj twojego Mularczyka, bo oni w swoich piersiach małych robotników mają książęce serca, przysięgnij sam sobie, że żadna odmiana losu nie wydrze ci z duszy tych świętych dziecięcych przyjaźni.
Przysięgnij, że jeśli po latach czterdziestu przechodząc kolo jakiejś stacji kolei żelaznej poznasz w bluzie maszynisty swojego dawnego Garronego, z czarną od dymu twarzą... Ach, nie wymagam, żebyś przysięgał! Jestem pewny, że skoczysz na maszynę i zarzucisz mu ręce na szyję, choćbyś też był senatorem państwa.
Twój ojciec.
28. piątek
Ledwiem powrócił do szkoły, zaraz smutna wiadomość. Od kilku dni Garrone nie przychodził, bo matka jego była bardzo chora. W sobotę wieczór umarła. Wczoraj rano wszedłszy do klasy nauczyciel powiedział:
— Biednego Garronego spotkało największe nieszczęście, jakie dziecko spotkać może. Stracił matkę. Jutro powraca do szkoły. Proszę was, chłopcy, uszanujcie tę straszną boleść, która mu duszę rozrywa.
Gdy wejdzie, powitajcie go serdecznie a z powagą, żadnych żartów, żadnych śmieszków, bardzo was o to proszę!
I oto dziś z rana, trochę później niż inni, wszedł biedny Garrone. Jakby mi serce kto przebił, jakem na niego spojrzał.
Twarz wybladła, oczy zaczerwienione, cały aż chwiał się na nogach. Można by myśleć, że z miesiąc chorował. Prawie nie do poznania się zmienił i w dodatku był czarno ubrany. Litość brała patrzeć. Żaden z nas nie pisnął; patrzyliśmy na niego ze smutkiem. Gdy wszedł i zobaczył tę klasę, gdzie matka prawie co dzień przychodziła po niego, tę ławkę, nad którą tyle razy pochylała się w dzień egzaminu dając mu ostatnie polecenia i na której siedząc tyle razy myślał o matce, niecierpliwie czekając wyjścia, aby pobiec do niej, kiedy tak spojrzał na to wszystko, wybuchnął rozpaczliwym płaczem.
Nauczyciel przyciągnął go do siebie, przytulił do piersi i rzekł:
— Płacz, płacz, biedny chłopcze, a tym się pocieszaj, że choć twojej matki nie ma, patrzy ona przecież na ciebie, kocha cię po dawnemu, żyje blisko ciebie i że przyjdzie dzień, w którym ją zobaczysz, bo masz, jak ona, duszę czystą i prawą. Odwagi, dziecko!
Powiedziawszy to poprowadził go sam do ławki i przy mnie posadził. Nie śmiałem spojrzeć na niego. Wydostał swoje książki i kajety nie ruszane od wielu dni, a otworzywszy czytania w tym miejscu, gdzie jest winieta, która przedstawia matkę idącą z synem za rękę, znowu płaczem wybuchnął i głowę pochylił na ramię.
Nauczyciel dał nam znak, żeby go tak zostawić, i rozpoczął lekcję.
Pragnąłem koniecznie coś przemówić do Garronego, ale nie śmiałem. Wsunąłem mu tylko rękę pod ramię i szepnąłem do ucha: — Nie płacz, Garrone! — Nie odpowiedział i nie podnosząc głowy znad ławki włożył swoją rękę w moją i tak ją przez chwilę trzymał.
Przy wyjściu było okropnie cicho, bo nikt nic nie mówił i wszyscy obchodzili Garronego z daleka, z szacunkiem i w milczeniu.
Zobaczyłem, że mama czeka na mnie, i pobiegłem ją uściskać; ale ona odsunęła mnie od siebie, patrząc na Garronego. Z początku nie zrozumiałem tego, ale spostrzegłem się, że Garrone stoi sam na stronie i pogląda na mnie niewypowiedzianie smutnym wzrokiem, jak gdyby chciał mówić: „Ty całujesz swoją matkę, a ja mojej nigdy już nie ucałuję! Ty masz jeszcze swoją matkę, a moja już nie żyje!” — Więc zrozumiałem, dlaczego mama odsunęła mnie od siebie, i wyszedłem nie trzymając jej ręki.
29. sobota
I dzisiaj też Garrone przyszedł bardzo blady, z oczami zapuchniętymi od płaczu i ledwie spojrzał na małe podarunki, któreśmy mu położyli na ławce, żeby go pocieszyć. Ale nauczyciel przyniósł z sobą książkę i dał mu do czytania, żeby go rozerwać.
Wpierw jednak zapowiedział nam, że pójdziemy jutro w samo południe do ratusza, gdzie chłopcu, który uratował tonące dziecko, mają dać medal za „odwagę cywilną”, i że w poniedziałek podyktuje nam opis tej uroczystości zamiast miesięcznego opowiadania. Potem zwrócił się do Garronego, który stał z głową spuszczoną, i rzekł:
— Garrone, przezwycięż się i pisz także, co będę dyktował.
Wszyscy wzięliśmy pióra. Nauczyciel dyktować zaczął:
—...Józef Mazzini urodził się w Genui 1805 roku, umarł w Pizie 1872 roku. Wielka dusza patrioty, wielki geniusz pisarstwa, pierwszy apostoł i twórca rewolucji włoskiej, który dla150 miłości ojczyzny żył przez czterdzieści lat w biedzie na wygnaniu, prześladowany w tułactwie, a bohatersko niewzruszony w swoich słowach i zasadach. Józef Mazzini, który uwielbiał matkę swoją, a odziedziczył po niej wszystko, co miał najwyższego i najszlachetniejszego w duszy, pisał do wiernego przyjaciela, aby go pocieszyć w najsroższym z nieszczęść tymi prawie słowy:
„Przyjacielu, nie zobaczysz już nigdy matki twej na tej ziemi. To jest straszna i okrutna prawda. Nie spieszę cię odwiedzić, bo twoja boleść jest jedną z tych boleści uroczystych i świętych, które człowiek sam przecierpieć i sam przezwyciężyć musi. Rozumiesz dobrze, co chcę powiedzieć, gdy mówię, że boleść zwyciężyć trzeba? Bo tu chodzi o zwyciężenie tego, co w boleści jest mniej świętym, mniej oczyszczającym, tego, co zamiast ducha wznosić i umacniać, osłabia go i poniża. Ale ta druga część boleści, jej część szlachetna, od której dusza rośnie i dostaje skrzydeł, ta powinna z tobą pozostać i nie opuścić cię nigdy.
Tu, na ziemi, nic nie zastąpi dobrej, kochającej matki. Czy życie przyniesie ci smutki, czy cię obdarzy pociechą, nigdy jej nie zapomnisz i będziesz o niej myślał z utęsknieniem.
Ale musisz ją wspominać, kochać i smucić się jej śmiercią w sposób jej godny. O przyjacielu, posłuchaj mnie: Śmierć nie istnieje. Śmierci nie ma zgoła. Trudno pojąć, a jednak to pewne. Życie jest życiem, a prawem jego jest postęp. Wczoraj miałeś matkę na ziemi, a dziś masz anioła — w niebie.
Wszystko, co dobre, co święte — przerasta życie ziemskie, idzie wyżej. Tu też należy miłość twojej matki. Miłuje cię ona teraz więcej niżli kiedyś. A ty bardziej niż wpierw odpowiedzialny jesteś przed nią za czyny swoje. Od ciebie, od twych czynów zależy spotkać ją i zobaczyć w nowym, wyższym istnieniu.
Trzeba ci więc przez miłość i cześć dla niej być coraz lepszym i duszę jej radować sobą. Trzeba ci odtąd przy każdym postępku zapytać samego siebie: „Co by też powiedziała na to moja matka?”
To przemienienie, jakie się w niej dopełniło z ujściem ziemskiego żywota — zrodziło dla ciebie anioła stróża, któremu powinieneś powierzać wszystkie twoje sprawy. Bądź silny i dobry; przezwycięż boleść rozpaczliwą, ludziom pospolitą; miej spokój wielkich bólów milczących w wielkich sercach. Tego chce ona”.
Skończył, a po chwili rzekł:
— Garrone, bądź silny i spokojny. Tego chce ona. Rozumiesz?
Kiwnął głową Garrone na znak, że rozumie, a łzy wielkie, rzęsiste zaczęły mu lecieć z oczu na ręce, na kajet, na ławkę.
Punkt o dwunastej stanęliśmy z nauczycielem naszym przed ratuszowym gmachem, gdzie miano dawać medal chłopcu, który uratował towarzysza od utonięcia w Po.
Na frontowym tarasie powiewała wielka trójkolorowa chorągiew. Weszliśmy dwójkami na dziedziniec. Pełno już się tam tłoczyło ludzi.
W głębi stół czerwonym dywanem przykryty, na stole papiery, a za stołem rząd wyzłacanych foteli dla pana syndyka i dla panów radnych. Szwajcarzy151 municypalni w niebieskich koletach152 i białych spodniach otaczali tę przestrzeń, pilnując porządku. Po prawej stronie dziedzińca stali miejscy gwardziści, każdy z medalami na piersiach, a przy nich straż celna; z drugiej strony pompierzy153 w paradnych mundurach i dużo luźno stojących żołnierzy, którzy przyszli patrzeć: kawalerzyści, bersalierzy, artylerzyści.
A dookoła panie, panowie, robotnicy, kilku urzędników, proste kobiety, dzieci, a wszystko to jedno drugiemu patrzące przez głowę.
Wcisnęliśmy się w kąt, gdzie już było dużo uczniów z innych szkolnych sekcji z nauczycielami swoimi; a tuż przy nas stała spora kupka wyrostków, tak pomiędzy dziesiątym a osiemnastym rokiem, którzy śmiali się i mówili głośno, i znać było, że wszyscy są z przedmieścia nadrzecznego, znajomi i towarzysze chłopca, który miał dostać medal. A dookoła dziedzińca wszystkie okna zapchane głowami urzędników municypalnych. Nawet loża nad biblioteką miejską pełna była ludzi, którzy się do balustrady cisnęli; w loży zaś przeciwległej, tej nad bramą wchodową154, cisnęły się uczennice szkół publicznych i „Córki żołnierzy”, w pięknych swoich niebieskich welonach.
Cały dziedziniec wyglądał zupełnie jak teatr.
Wszyscy rozmawiali wesoło, co chwila poglądając ku czerwonemu stołowi, czy nikt się nie pojawił jeszcze. W głębi portyku orkiestra poczynała grać z cicha. Wysokie mury stały w jasnym słońcu. Było pięknie.
Naraz wszyscy zaczęli klaskać. W dziedzińcu, w lożach, w oknach. Wspiąłem się na końce palców, żeby coś zobaczyć. Tłum, który się cisnął poza czerwonym stołem, poruszył się nagle, a z tłumu wystąpili naprzód jakiś mężczyzna i jakaś kobieta. Mężczyzna trzymał za rękę chłopca. To był ten chłopiec, który ocalił kolegę. Mężczyzna zaś to był ojciec chłopca, mularz, w odświętnym ubraniu. Matka zaś chłopca to była ta kobieta niska, drobna, z włosami jasnymi i w czarnej sukni. Chłopiec, także blondynek i drobny, ubrany był w szarą kurteczkę. I stanęli tak wszystko troje patrząc na te tłumy ludzi, ogłuszeni tą burzą oklasków, onieśmieleni, nie wiedząc, co z sobą zrobić i jak się poruszyć. Szwajcar municypalny posunął ich z lekka ku stołowi, w prawo.
Ucichło wszystko na chwilę, po czym znowu wybuchły oklaski. Chłopczyna poglądał po oknach, potem zadarłszy jasną główkę patrzył na lożę, w której stały „Córki żołnierzy”, obracał kapelusz w ręku i taką miał minę, jakby nie zdawał sobie sprawy, skąd się tu wziął i gdzie się znajduje. Był jakby troszkę podobny do Corettiego, ale rumieńszy w twarzy. Ojciec jego i matka trzymali oczy w stół utkwione.
Tymczasem wszystkie stojące przy nas wyrostki z nadrzecznego przedmieścia Po, patrzyli się naprzód, kiwali na chłopca i dając znaki, żeby na nich spojrzał, wołali z cicha: — Pin... Pin... Pino!... — póki nie usłyszał.
Odwrócił ku nim głowę, spojrzał i ukrył uśmiech, zakrywszy usta kapeluszem.
A wtem straże stanęły w pozycji. Wszedł syndyk, a z nim wielu panów. Syndyk, zupełnie siwy, z trójkolorową szeroką szarfą, stanął za stołem, panowie zaś nieco za syndykiem po obu jego stronach. Orkiestra przestała grać, syndyk dał znak, zrobiła się cisza.
Wtedy zaczął mówić.
Pierwszych słów nie dosłyszałem dobrze; alem zrozumiał, że opowiadał postępek chłopca.
Potem głos jego wzmógł się i jasnym brzmieniem wypełnił tak dziedziniec cały, że słychać było dobrze każde słówko.
—... Kiedy zobaczył z brzegu kolegę, który walczył z falą, ogarnion już grozą śmierci, zerwał z siebie odzież i nie wahając się ani chwili, na ratunek biegł.
„Utoniesz!” — krzyczano z brzegu. Nie odpowiadał. Chciano go przytrzymać — wyrwał się; wołano na niego po imieniu — był już w wodzie.
Rzeka była wezbrana, pędziła z szumem, straszliwe niebezpieczeństwo groziło nawet dorosłemu człowiekowi w jej wzburzonych falach. On jednak rzucił się przeciw śmierci całą siłą swego drobnego ciała i swego wielkiego serca, pochwycił tonącego, który już pod wodą był, i wyciągnął nieszczęśnika za włosy, walcząc zajadle z falą, która w niego wściekle biła, i z uratowanym, który go się czepiał i ruchy jego tamował. To znikał pod wodą, to z rozpaczliwym wysiłkiem dobywał się na powierzchnię, uparty w dziele swoim nie jak chłopiec chcący uratować drugiego chłopca, ale jak dojrzały mężczyzna, jak ojciec walczący śmiertelnym bojem dla ocalenia dziecka, które jest życiem jego i całą nadzieją.
Na koniec — Bóg nie pozwolił, żeby to męstwo, tak szlachetne, zostało daremnym. Mały pływak wydarł rzece jej drobną ofiarę i oddał ją ziemi, tam jeszcze na brzegu ratując z innymi małego topielca, po czym powrócił do domu sam, spokojny, z prostotą opowiadając rodzicom o całym zdarzeniu.
Panowie! Piękną, czcigodną jest rzeczą heroizm mężczyzny! Ale w dziecku nie znającym jeszcze ambicji ani jakichkolwiek pobudek osobistego interesu, w dziecku, które musi mieć o tyle więcej odwagi, o ile siły jego są słabsze, w dziecku, od którego nie wymagamy nic jeszcze i które do niczego nie jest obowiązane, które nam już dobrym i szlachetnym się wydaje, kiedy rozumie i uznaje poświęcenie innych — heroizm w dziecku takim jest czymś boskim.
Nic więcej nie powiem, panowie!
Nie chcę obniżać pochwałami tej wielkoduszności tak prostej. Oto macie tu przed sobą tego mężnego wybawcę, tę świętą dziecinę!
Żołnierze! Powitajcie go jak brata!
Matki! Błogosławcie go jak syna!
Dzieci! Uczcie się imienia jego, wyryjcie sobie w sercach rysy jego twarzy, żebyście go już nie zapomniały, nigdy, nigdy.
Przybliż się, chłopcze!
W imieniu króla Włoch daję ci medal za cywilną odwagę!
Ogromny okrzyk wznoszonych głosów zatrząsł murami gmachu, tysiącznym echem w nich
Uwagi (0)