Serce - Edmondo de Amicis (baza książek online TXT) 📖
Jest pierwszy dzień nauki i Henryk, trzecioklasista z Turynu niechętnie wraca do szkoły. Notuje to w swoim pamiętniku.
W barwny sposób opisuje tam kolegów, rodziców, szkołę, wrażenia, cały swój świat. Przepisuje też wyczekiwane przez uczniów z niecierpliwością tzw. opowiadania miesięczne. Bohaterami tych, rozdawanych przez nauczyciela, historyjek są chłopcy w ich wieku i ich niezwykłe wyczyny. Dzieci poznają między innymi losy małego dobosza z Sardynii, Julka, pisarczyka z Florencji i Marka, chłopca, który w poszukiwaniu mamy dotarł aż do Argentyny.
Czy perypetie szkolne małego chłopca w XIX wieku są podobne do losów dzisiejszych trzecioklasistów? Przekonajcie się sami. Jedno jest pewne, choć Serce powstało w 1886, do dzisiaj potrafi wzruszyć.
W Polsce Serce było wydawane także we fragmentach. Najlepiej znanym jest opowiadanie Od Apeninów do Andów. Powieść w całości przetłumaczyła Maria Konopnicka.
- Autor: Edmondo de Amicis
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Serce - Edmondo de Amicis (baza książek online TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Edmondo de Amicis
Miasta niepodobna było objąć wzrokiem. Zdawało mu się, że mógłby tak całymi dniami, całymi tygodniami iść a iść, nie widząc nic innego, tylko takie proste przecinające się ulice, jak te, które spostrzegł, i że cała Ameryka musi być nimi pokryta.
Uważnie przecież bardzo czytał na wszystkich rogach nazwy ulic; były mu one, te nazwy, całkiem obce i wyczytywał je z trudem. Przy każdym rogu serce zaczynało mu bić silniej na myśl, że to tu już może. Bacznie też patrzył na przechodzące kobiety, nabiwszy sobie głowę, że mógłby matkę wprost spotkać. Zdarzyło się, że zobaczył dość daleko przed sobą idącą kobietę, która mu się wzrostem dość podobna wydała. Krew uderzyła mu do głowy. Dobiegł jej i ujrzał, że była to Murzynka. Szedł więc a szedł, przyspieszając coraz kroku. Nareszcie na którymś rozstaju uciekającej w prawo i w lewo ulicy zaczął czytać i stanął, jak gdyby wrósł w ziemię. Była to ulica jego. Ulica Los Artes.
Odwrócił się i zobaczył nr 117. Sklep krewniaka zaś znajdować się miał pod 175. Zaczął iść teraz tak śpiesznie, że prawie biegiem. Przed nr 171 musiał stanąć, żeby tchu nabrać. I mówił sobie: „O matko moja! Matko moja! Czyż to prawda, że ja cię zaraz zobaczę?...”
Pobiegł dalej, spostrzegł mały sklepik z wiktuałami167. Ten sam. Wszedł. W sklepiku siedziała kobieta w okularach, z siwymi włosami.
— A czego to, chłopcze? — spytała po hiszpańsku.
— Czy to nie tu — rzekł chłopiec usiłując głos dobyć z ściśnionego gardła — czy to nie tu sklep Franciszka Merelli?
— Franciszek Merelli umarł! — odrzekła kobieta po włosku.
Chłopiec zachwiał się jakby uderzony w piersi.
— Kiedy umarł?
— Eh, kawałek już czasu, moje dziecko! — odpowiedziała kobieta. — Kilka miesięcy temu. Nie wiodło mu się. Przedał. Wyprowadził się. Słyszałam, że daleko stąd, aż do Bahii, gdzie zaraz też podobno miał umrzeć. Sklepik teraz mój.
Chłopiec zbladł.
Przezwyciężył się jednak i rzekł szybko:
— Merelli znał moją matkę. Moja matka służyła tutaj u państwa Mequinez. On sam tylko mógłby mi powiedzieć, gdzie mam jej szukać. Bo ja przyjechałem do Ameryki po to, żeby odszukać moją matkę. Merelli posyłał jej listy nasze. Ja przecież muszę znaleźć moją matkę.
— Biedny chłopiec! — westchnęła kobieta. — Ja nie wiem. Mogę się zapytać stróża. On znał chłopaka, który Merelliemu posyłki załatwiał. Może być, że wie cokolwiek.
I zaraz poszła w głąb sklepu wołając przez drzwi stróża.
Przybiegł natychmiast.
— Powiedz mi — rzekła sklepikarka — czy pamiętasz, żeby ten chłopak od Merelliego nosił listy do kobiety służącej u jednych tu, wiesz, tutejszych...
— U państwa Mequinez! — odpowiedział stróż. — Tak, proszę pani, nosił czasem. Tam dalej, w tej samej ulicy.
— Ach, dziękuję pani! — zawołał Marek. — Proszę mi tylko powiedzieć numer... Nie wiecie? Niech pani każe mnie zaprowadzić! Zaprowadźcie mnie, stróżu! Mam jeszcze pieniądze...
Mówił tak żarliwie, że stróż, nie czekając na to, co powie sklepikarka, rzekł:
— To idźmy! — I wyszedł pierwszy prędkim krokiem.
Biegnąc niemal i bez słowa doszli w głąb tej nadzwyczaj długiej ulicy, przeszli korytarz wiodący wskroś małego białego domku i zatrzymali się przed piękną kratą, przez którą widać było dziedzińczyk umeblowany i pełen gazonów168 z kwiatów. Marek pociągnął za dzwonek. Ukazała się młoda panna.
— Czy tu mieszkają państwo Mequinez? — zapytał chłopiec trwożliwie.
— Mieszkali — odpowiedziała panna po włosku, ale akcentem hiszpańskim. — Teraz my tu mieszkamy, Zeballoz.
— A gdzie się wyprowadzili państwo Mequinez? — zapytał Marek z bijącym sercem.
— Wyjechali do Kordowy.
— Kordowa? — wykrzyknął Marek. — Gdzież to Kordowa?... A ta służąca, która u nich była? Ta kobieta? Moja matka? Ich służąca była moją matką... Czy zabrali także matkę moją z sobą?
Panna spojrzała na niego i rzekła:
— Nie wiem. Może mój ojciec będzie wiedział, bo znał się z nimi, zanim wyjechali. Proszę poczekać chwilę.
Odeszła, a za chwilę powróciła z ojcem, wysokim panem z siwą brodą. Pan popatrzył chwilę na sympatyczną postać małego genueńskiego marynarza, z noskiem orlim i jasnymi włosami, po czym zapytał nietęgą włoszczyzną:
— Twoja matka była z Genui?
— Z Genui, panie!
— No to ta służąca z Genui wyjechała razem z państwem. Wiem o tym na pewno.
— A gdzie wyjechali?
— Do Kordowy... Do takiego miasta.
Westchnął ciężko chłopczyna, a potem z rezygnacją odrzekł:
— Kiedy tak, to ja muszę także udać się do Kordowy.
— Ach, biedny malcze! — zawołał pan patrząc na niego litośnie. — Ależ to przecie o jakie sto mil stąd!
Marek zbladł jak trup i oparł się ręką o kratę.
— Zobaczymy, zobaczymy — mówił pan, tknięty współczuciem, i otwierając drzwi dodał:
— Wejdź na chwilę, zobaczymy, czy ci w czym pomóc można.
Kazał mu usiąść i opowiedzieć rzecz całą, a wysłuchawszy z wielką uwagą namyślał się czas jakiś, po czym rzekł szybko:
— Nie masz pieniędzy, nieprawdaż?
— Mam jeszcze... trochę — odpowiedział Marek.
Pan znów myślał przez parę minut, potem siadł do stolika, napisał list i podając go chłopcu rzekł:
— Słuchaj, mały Włoszku! Idź z tym listem do Boca. Jest to miasteczko przez pół169 genueńskie o dwie godziny drogi stąd. Każdy ci pokaże drogę. Idź tam i wyszukaj tego pana, którego nazwisko masz tu na adresie. Znają go wszyscy. Zanieś mu ten list. Ten pan wyprawi cię jutro do Rosario i poleci komuś, kto się postara ułatwić ci dalszą drogę aż do Kordowy, gdzie znajdziesz państwa Mequinez i matkę twoją. Tymczasem, masz tu oto — włożył mu kilka lirów do ręki — idź śmiało, nie bój się! Wszędzie tu znajdziesz Włochów, wszędzie się rozmówisz i nie będziesz opuszczony! Adios170!
Chłopiec rzekł tylko: — Dziękuję!... — Nie mógł znaleźć innych słów, wyszedł ze swoją torbą i pożegnawszy przewodnika, zaczął iść z wolna ku onemu Boca, pełen smutku i zdumienia, przez to duże, hałaśliwe, tętniące przyśpieszonym ruchem miasto.
*
Wszystko, co mu się od chwili tej aż do wieczora następnego dnia zdarzyło, zostało mu w pamięci zmącone, niejasne, podobne do gorączkowych majaczeń w chorobie, tak był znużony, stroskany, upadły na duchu.
Dopiero kiedy drugiego dnia wieczorem przespawszy noc w jakiejś komórce obok tragarza portowego w Boca i przesiedziawszy dzień cały prawie na stosie belek, wpółsennym wzrokiem wpatrzony w tysiące łodzi, statków parowych i okrętów, znalazł się wreszcie na dużej, żaglowej, naładowanej owocami barce, uczyniło mu się jakoś rzeźwiej w duszy.
Barkę prowadziło trzech silnych, na brąz spalonych słońcem genueńskich żeglarzy, których głos i ten miły mu, znajomy od dzieciństwa akcent ich wymowy, dodawały biedakowi otuchy, odwagi.
Ruszyli.
Podróż trwała trzy dni i cztery noce, a była jednym wielkim zdumieniem dla naszego małego wędrowca. Trzy dni i cztery noce spędził na tej olbrzymiej, pełnej zadziwiających widoków rzece Paranie, wobec której nasza Po — też przecie duża rzeka — drobnym jest strumyczkiem zaledwie, a której długość przewyższa długość Włoch cztery razy wziętą.
Barka posuwała się z wolna, płynąc mozolnie pod falę tych wód niezmiernych. To mijała podłużne wyspy, niegdyś tygrysów i wężów siedliska, teraz uprawne, pokryte plantacjami pomarańcz gaje; to przesuwała się przez kanały tak wąskie, iż zdawało się niepodobieństwem, aby z nich wyjść mogła; to wypływała na szerokie wodne roztocze mające pozór171 wielkich, cichych jezior. A potem znów inne wyspy i znowu kręte kanały skroś archipelagu, wpośród ogromnych gąszczów dzikiej roślinności. Te brzegi, te wody samotne szeroko rozlane, czyniły niekiedy wrażenie jakichś nowych światów, na które ta uboga barka przedzierała się pierwsza od stworzenia ziemi. A im się posuwali dalej, tym ta potworna rzeka straszniejszą się zdawała biednemu Markowi.
Wyobraził sobie, że matka jego jest gdzieś u jej źródeł i że będzie tak płynął do niej lata, lata.
Dwa razy dziennie spożywał nieco chleba i solonego mięsa razem z wioślarzami, którzy widząc go smutnym, przestali się do niego odzywać. Nocą sypiał na pokładzie, budząc się wszakże co chwila, zdumiony nadzwyczajnym blaskiem księżyca, który wysrebrzał niezmierne wody i dalekie brzegi, a wtedy ściskało mu się serce.
— Kordowa! — Tak powtarzał to słowo „Kordowa”, jakby to była nazwa tajemniczego miasta, o którym gdzieś, kiedyś, w bajce jakiejś słyszał.
I zaraz poddawał się myślom słodkim i cieszącym.
„Mama tędy płynęła także... Mama także patrzyła na te wyspy, na te brzegi”.
A wtedy miejsca i widoki utracały dla niego coś z obcości swojej i nie zdawały mu się tak samotne, bo przecież zostało w nich coś ze spojrzenia matki jego.
Nocą, żeby nie usnąć, jeden z wioślarzy śpiewał. Jakże mu śpiew ten przypominał słodkie pieśni, którymi usypiała go matka.
Ostatniej nocy, słuchając owego śpiewania, zapłakał głośno. Wioślarz przerwał piosenkę, chwilę milczał, a potem zawołał:
— A nie bądźże babą, chłopcze! Cóż u licha! Genueńczyk — i beczy, że mu dom daleko... A nie wiesz to, że Genueńczycy świat opłynęli dokoła w sławie i w triumfie?
Więc biedak zwyciężył się jakoś, poczuł krew genueńską w żyłach i podniósł mężnie czoło uderzając pięścią w rudel172 dla nadania sobie bardziej męskiej miny.
„A więc dobrze! — myślał. — I ja tak będę! I ja muszę opłynąć cały świat dokoła, i będę płynął lata, lata całe, a potem będę szedł pieszo setki, setki mil, będę szedł ciągle, póki nie znajdę mamy! Choćbym miał dojść umierający i paść u nóg jej nieżywy! Niech tam, bylebym ją raz zobaczył! Będę odważny. Będę odważny! Będę mężny! Będę!”...
I z tak umocnioną duszą przybył o chłodnym, wczesnym brzasku dnia czwartego do miasta Rosario, które leżało na wysokim brzegu Parany, tam gdzie tysiące powiewających chorągwiami masztów przeglądało się w uciszonych jej wodach.
*
Zaraz po wylądowaniu udał się Marek do miasta z swoją torbą w ręku, aby odszukać owego Argentyńczyka, do którego protektor z Boca dał mu na wizytowym bilecie kilka słów polecających.
Kiedy wszedł do Rosario, zdawało mu się, że wchodzi do miasta już znanego. Były to te same nieskończenie długie i proste ulice, zabudowane niskimi, białymi domami, zasnute ponad dachami niezmierną siecią telefonicznych i telegraficznych drutów, które wisiały niby pajęczyna olbrzymia, a na brukach tętent koni, huk wozów, wrzawa ludzi. W głowie mu się mieszało. Chwilami takie miał wrażenie, że oto przybył do Buenos Aires i ma szukać owego krewniaka raz jeszcze.
Chodził tak z godzinę może, zawracając to tu, to tam, wśród ogłuszającej jednostajności widoków, zupełnie jakby ciągle się kręcił w tej samej ulicy, aż, dopytując się usilnie, znalazł dom nowego protektora swego. Zadzwonił. We drzwiach ukazał się jakiś grubas z jasnymi włosami, z twarzą niemiłą, wyglądający na rządcę domu, który go opryskliwie i cudzoziemską wymową zapytał:
— Czego chcesz?
Chłopiec wymienił nazwisko pana domu.
— Pan — odpowiedział rządca — wyjechał wczoraj wieczór do Buenos Aires z całą rodziną.
Chłopiec oniemiał. Potem rzekł zmieszany:
— Ale ja... Ja tu nie mam nikogo... jestem sam. — I podał ów polecający bilet.
Rządca go wziął, odczytał i rzekł niechętnym głosem:
— Ja tam nic nie wiem. Dam panu za miesiąc, jak wróci.
— Ale ja, ja tu sam... Mnie koniecznie trzeba! — zawołał błagalnie chłopczyna.
— Eh, ruszaj sobie! — odpowiedział grubas. — Mało to jeszcze mamy tych obieżyświatów z twego kraju! Idź do Włoch żebrać, do Włoch!
I zamknął mu drzwi przed nosem. Chłopiec stał jak skamieniały.
Wziął wreszcie torbę swoją i odszedł z wolna, z sercem jakby przebitym i zamętem w głowie.
Co czynić? Gdzie iść?
Z Rosario do Kordowy był jeszcze dzień jazdy koleją. Ale Marek miał już tylko parę lirów. Odjąwszy to, co musi dziś jeszcze wydać — cóż mu zostanie? Skąd wziąć pieniędzy, żeby kupić bilet do Kordowy. Mógłby zarobić... Ale gdzie, kogo prosić o zajęcie jakie, o pracę? Żebrać? Ach nie! Te odmowy, obelgi, upokorzenia, jak tego świeżo doznał... Nigdy, nigdy! Sto razy lepiej najpierw umrzeć...
Kiedy tak rozmyślając spojrzał w tę nieskończenie długą ulicę, która ginęła gdzieś daleko, na niezmiernej, nie objętej okiem płaszczyźnie, poczuł, że cała odwaga z serca mu uchodzi... Rzucił więc torbę na chodnik, siadł na niej, oparł się o mur plecami i ukrywszy twarz w rękach, bez jednej łzy nawet, pozostał tak nieruchomy jak obraz rozpaczy.
Przechodnie potrącali go nogami: ulica drżała od turkotu ładownych wozów; kilku chłopców zatrzymało się i patrzyło na niego.
Jak długo to trwało, sam nie czuł. Nagle zbudził go jakiś głos, mówiący wpół po włosku, a wpół po lombardzku:
— A co ci to, dziecko?
Podniósł twarz na te słowa i spojrzawszy skoczył z okrzykiem zdziwienia:
— Wy tutaj?...
Przed nim stał ów wieśniak, Lombardczyk, z którym się zaprzyjaźnił przepływając morze.
Ale i stary wieśniak nie mniej był od chłopca zdziwiony. Marek wszakże w nagłym podnieceniu nie dał mu nawet czasu na pytania, tylko sam zaczął opowiadać pośpiesznie wszystko, co go od owego czasu spotkało.
— A teraz — kończył — nie mam już pieniędzy i trzeba mi koniecznie na drogę zarobić. Zmiłujcie się, znajdźcie mi jaką robotę, żebym mógł uciułać kilka lirów! Każdą robotę chętnie podejmę... Mogę nosić pakunki, mogę zamiatać ulicę, mogę biegać za posyłkami, mogę także na wsi pracować. Niechbym czarnym suchym chlebem żył, bylebym mógł jak najprędzej jechać i odnaleźć
Uwagi (0)