Darmowe ebooki » Powieść » Serce - Edmondo de Amicis (baza książek online TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Serce - Edmondo de Amicis (baza książek online TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Edmondo de Amicis



1 ... 25 26 27 28 29 30 31 32 33 ... 42
Idź do strony:
odbity.

Syndyk wziął ze stołu medal i przypiął go chłopcu na piersiach, potem go objął i ucałował serdecznie.

Matka chłopczyny zasłoniła ręką oczy, ojciec stał ze spuszczoną głową.

Syndyk uścisnął rękę obojgu, a wręczywszy dekret królewski, dotyczący medalu tego i związany wstążką, podał go matce.

Zwrócił się potem raz jeszcze do chłopca i rzekł:

— Niechaj wspomnienie dnia tego, który cię w oczach współobywateli chlubą okrywa, a jest dniem szczęścia dla ojca twego i dla matki twojej, niech to wspomnienie utrzymuje cię przez całe życie na drodze prawości i honoru!

Bądź zdrów, bohaterze mały!

Oddalił się syndyk, muzyka zabrzmiała i wszystko zdawało się skończone, kiedy spoza oddziału pompierów chłopczyna lat ośmiu lub dziewięciu może, popchnięty przez kobietę, która zaraz cofnęła się sama, rzucił się do udekorowanego i padł mu w ramiona.

Nowy grzmot oklasków wstrząsnął murami dziedzińca.

Wszyscy zrozumieli od razu, że to uratowany dziękuje wybawcy swemu. Wycałowali się, uściskali, po czym ten mniejszy wziął chłopca z medalem za rękę i tak, oni dwaj najpierw, a za nimi ojciec i matka skierowali się ku wyjściu, torując sobie drogę wśród straży, gwardzistów, dzieci, kobiet, żołnierzy, pań i panów, którzy się rozstąpili przed nimi w dwa skrzydła, niemniej się pchając i wspinając jedni przez drugich, żeby tylko chłopca z medalem zobaczyć. Ci, co byli najbliżej, ściskali mu ręce. Kiedy przechodził koło uczniów szkół, wszystkie czapki wiewały w powietrzu. Ale ci z przedmieścia Po to już sami nie wiedzieli, co robić. Ciągnęli go za kurtkę, chwytali za ramiona, wrzeszcząc jak opętani:

— Pin!... Brawo, Pin! Brawo nasz Pino!

Ja go też widziałem z bliska, jak przechodził. Miał twarz rozpaloną, znać było, że szczęśliwy. Przy medalu widniała wstążeczka biała, czerwona i zielona.

Matka śmiała się i płakała razem155, ojciec pomuskiwał wąsa, a ręka tak mu drżała, jak gdyby miał febrę.

A z góry, z okien, z balkonów leciały okrzyki i oklaski. Naraz, kiedy już mieli wejść pod portyk, spadł z loży „Córek żołnierzy” prawdziwy deszcz kwiatów, fiołków, stokrotek na głowę chłopca, na głowy ojca, matki i usłał im jakby dywan pod nogi.

Rzuciło się wielu zbierać, podawać matce. A muzyka tam w głębi grała prześliczną pieśń, zupełnie jakby tysiące srebrzystych głosów śpiewało oddalając się z wolna z szumem wielkiej rzeki.

Maj
Rachityczne156 dzieci

5. piątek

Dziś miałem wolny dzień, bo nie bardzo jakoś zdrów byłem, więc matka wzięła mnie z sobą do zakładu rachitycznych dzieci, gdzie chciała polecić córeczkę odźwiernej, ale nie pozwoliła mi wejść tam do ich szkoły.

*

... Czyś nie zrozumiał, Henryku, dlaczegom ci wejść nie pozwoliła? Dlatego, widzisz, żeby im nie stawiać na oczy, tym nieszczęśliwym dzieciom, i to jeszcze w szkole, jakby dla popisu, zdrowego i silnego chłopca, bo oni i tak mają aż nadto sposobności do bolesnych dla siebie porównań. Jakaż to smutna, smutna rzecz, takie zbiorowisko upośledzonych od natury dzieci!

Płakać mi się chce, kiedy tam wchodzę. Sześćdziesiąt ich było, chłopców i dziewczynek. Biedne, wymęczone kostki! Biedne ręce, biedne nóżki powykręcane, nieforemne, słabe. Biedne ciałka ułomne, bezkształtne. Widziałam twarze wdzięczne, spojrzenia pełne inteligencji i uczucia, to znów jakąś twarzyczkę dziewczynki z nosem wydłużonym i spiczastą brodą, która się wydawała twarzą podeszłej staruszki, a miała uśmiech niebiańskiej słodyczy.

Niektóre z dzieci, widziane z przodu, są śliczne i nie widać w nich żadnej ułomności; ale niech no się które obróci, serce ściska patrzeć. Był właśnie doktor i oglądał je. Stawiał je na ławce, podnosił ubranka, żeby opukać ich wzdęte brzuszyny, ich zgrubiałe wiązania kostne; a one, biedne, wcale się nie wstydziły; przywykły już widać, żeby je tak rozbierano, oglądano, obracano na wszystkie strony. I pomyśleć tylko, że to już jednak okres polepszenia w ich chorobie; że prawie wcale nie cierpią.

Ale któż obliczy, ile wycierpiały od pierwszego pojawienia się ich ułomności, kiedy w miarę rozwoju choroby widziały się z dnia na dzień coraz mniej kochane, kiedy były zostawiane godzinami gdzieś w kącie izby albo podwórza, źle żywione, a nieraz wyśmiane albo miesiącami całymi torturowane jakimiś bandażami albo ortopedycznymi przyrządami, które im nie miały nic pomóc! Teraz przynajmniej dzięki staraniom rozumnym, dobremu pożywieniu, gimnastyce wiele z nich ma się znacznie lepiej. Odbywała z nimi nauczycielka niektóre ćwiczenia gimnastyczne. Przykro było patrzeć, jak te biedactwa wyciągały pod ławkami nogi. Ściśnięte w łupkach157, węzłowate, niekształtne, kalekie nogi małych Łazarzy158, które by się okryć chciało pocałunkami litości. Niektóre z dzieci nie mogły podnieść się z ławki, siedziały więc z główkami przechylonymi na ramię głaszcząc swoje szczudła. Innym, kiedy im przyszło wyciągnąć prosto ramię, zaczynało braknąć oddechu, tak że opadały na ławkę blade, ale uśmiechające się, żeby pokryć ten ciężki wysiłek.

Ach, Henryku, jak wy też nie umiecie cenić zdrowia i jaką małą rzeczą wydaje wam się być zdrowym!

Więc kiedym pomyślała o tych silnych i kwitnących dzieciach, które matki jak w triumfie obnoszą dokoła, dumne z ich piękności, miałam ochotę wszystkie te biedne głowiny przycisnąć do serca z rozpaczą, za ich los, za ich dolę! I mówiłam sobie, gdybym była sama na świecie, nie wyszłabym już stąd i oddała życie, aby im służyć, aby je pocieszać, aby im być matką aż do ostatniej godziny mojej.

A one tymczasem śpiewały. A były to głosy wątłe, słodkie, smutne, które wprost do duszy szły. Pochwaliła je nauczycielka, więc były uszczęśliwione i przechodzącą pomiędzy ławkami całowały w ręce, bo są ogromnie wdzięczne za dobroć dla siebie i niezmiernie uczuciowe. I zdolności okazują duże, i uczą się dobrze — mówiła nauczycielka.

Miła, młoda nauczycielka, która na dobrotliwej twarzy ma jakiś wyraz troski, jakby odbicie tej niedoli, którą koi, pielęgnuje i pociesza.

Drogie, serdeczne dziewczę! Między istotami ludzkimi, które pracą zarabiają na życie, nie ma chyba ani jednej, która by zarabiała na nie święciej i ofiarniej!

Twoja matka.

Poświęcenie

9. wtorek

Jaka też moja mama dobra! A Sylwia — zupełnie tak samo! Tak samo ma wielkie szlachetne serce!

Właśniem przepisywał wczoraj wieczór moją część miesięcznego opowiadania: „Od Apeninów do Andów”, które nauczyciel podzielił między nas do skopiowania, takie jest długie, gdy Sylwia weszła na palcach pośpiesznie a z cicha:

— Pójdź ze mną do mamy! Słyszałam, jak ojciec z mamą rozmawiał dziś z rana. Ojcu źle poszła jakaś sprawa i bardzo był zmartwiony, mama go pocieszała. Jesteśmy w ciężkim położeniu, rozumiesz. Nie mamy już pieniędzy. Ojciec mówił, że trzeba będzie wyrzec się niejednego, żeby koniec z końcem związać. Więc i nam trzeba ograniczyć się, uczynić jakąś ofiarę, nieprawdaż? Czyś gotów to zrobić? Dobrze! Ja będę mówiła z mamą, a ty mi przytakuj tylko i na twój honor przyrzeknij sobie, że wszystko, co powiem — uczynisz!

Powiedziawszy to wzięła mnie za rękę i poszliśmy do mamy, która szyła coś, pogrążona w myślach. Siadłem na sofie z jednej strony przy mamie, Sylwia siadła z drugiej i zaraz zaczęła:

— Mamo! Ja chcę z mamą pomówić o czymś. Oboje chcemy z mamą pomówić.

Mama spojrzała zdziwiona, a Sylwia:

— Ojciec nie ma pieniędzy, prawda?

— Co ty mówisz? — rzekła mama zaczerwieniwszy się lekko — To nieprawda! Skądże ty to wiesz? Kto ci to powiedział?

— Już ja wiem! — odrzekła rezolutnie Sylwia. — Więc niech tylko mama posłucha! Myśmy także powinni uczynić jakąś ofiarę z siebie. Chcemy bardzo! Mama mi obiecała kupić wachlarz w końcu maja, a Henryk też miał dostać szkatułkę z farbami. Ale teraz my nic nie chcemy! Nie chcemy, żeby rodzice wydawali pieniądze. I tak będziemy kontenci159. Jeszcze bardziej. Wie mama?

Matka nasza chciała coś mówić, ale Sylwia rzekła:

— Nie, mamo! Tak musi być. Tak będzie. I póki tata nie będzie miał pieniędzy, nie chcemy ani owoców, ani żadnych dobrych rzeczy, nic. Wystarczy nam zupa na obiad, a na śniadanie i na kolację będziemy tylko chleb jedli. Tym sposobem wyda się mniej na życie; bo teraz to się za dużo wydaje, a my przyrzekamy mamie, że będziemy tak samo kontenci i jeszcze bardziej! Nieprawdaż, Henryku!

Kiwnąłem głową z zapałem.

— Zawsze jednako będziemy kontenci — powtórzyła Sylwia zasłaniając mamie usta ręką. — A jeśli można zrobić jakąś ofiarę czy to w ubraniu, czy w czym innym, to też zrobimy ją najchętniej! I posprzedajemy także wszystkie nasze podarunki. Ja wszystko oddam, co mam, i będę mamie posługiwała sama, i nie będziemy oddawali nic do roboty z domu, bo ja z mamą będę pracowała cały dzień, będę wszystko robiła, co mama zechce, gotowa jestem — na wszystko! Na wszystko! — zawołała głośniej zarzucając ręce na szyję mamy. — Żeby tylko tata i mama nie mieli kłopotów i żebym znowu widziała, że są spokojni, weseli, jak przedtem, i radzi ze swoich dzieci, które was bardzo, bardzo kochają! Tak kochają, żeby oddały życie za was!

Nigdym jeszcze chyba nie widział mamy tak szczęśliwej, jak kiedy słów tych słuchała; nigdy nie całowała Sylwii z taką czułością, płacząc i śmiejąc się razem i wcale przemówić nie mogąc.

Uspokoiła się wreszcie i zapewniła Sylwię, że tak źle nie jest, że nie jesteśmy przyprowadzeni do takiego niedostatku bynajmniej, i dziękowała jej, i przez resztę dnia była wesoła, a kiedy ojciec wrócił, wszystko mu opowiedziała. A biedny ojciec ust nie otworzył nawet.

Ale nazajutrz w południe siadając do stołu uczułem radość i smutek zarazem. Pod moją serwetą była szkatułka z farbami, a Sylwia znalazła pod swoją serwetą — wachlarz.

Pożar160

11. czwartek

Skończyłem dziś rano przepisywać moją część opowiadania: „Od Apeninów do Andów”, i obmyślałem właśnie, o czym by tu napisać wypracowanie dowolne, które nam nauczyciel zadał, kiedym usłyszał jakiś niezwykły hałas na schodach, a zaraz potem weszli do naszego mieszkania dwaj pompierzy161 ze straży ogniowej i powiedzieli memu ojcu, że muszą zbadać piece i kominki, bo się sadze palą w domu, a nie wiadomo, skąd ogień pochodzi.

Ojciec rzekł:

— Owszem, proszę! — I chociaż u nas nigdzie ogień się nie palił, zaczęli chodzić po pokojach i przykładać ucho do ścian nasłuchując, czy w przewodach kominowych wiodących na wyższe piętra nie huczy gdzie pożar.

A kiedy tak chodzili, rzekł mi ojciec:

— No i masz, chłopcze, temat do wypracowania: „Straż ogniowa”. Spróbuj opisać to, co ci opowiem:

Widziałem ich przy robocie przed dwoma laty, późną już nocą, wyszedłszy z teatru Balbi. Dochodziłem właśnie do ulicy Roma, kiedym ujrzał jakieś niezwykłe światło i tłum biegnących ludzi. Palił się dom. Języki ognia i chmury dymu wydobywały się z okien jego i z dachu, mężczyźni i kobiety ukazywali się wśród nich i znikali zaraz, wydając okrzyki rozpaczy, przed bramą tłoczył się tłum wołając:

— Ratunku! Żywcem się palą! Ratunku! Pompierzy! Pompierzy!

W tej chwili stanął przed bramą wóz, czterech strażaków, jacy byli na razie w ratuszu, skoczyło z niego i rzuciło się do płonącego domu.

Ledwo tam weszli, kiedy okropny widok krew nam w żyłach zmroził. Jakaś kobieta z nieludzkim rykiem podbiegła do okna trzeciego piętra, chwyciła za rynnę i przerzuciwszy się na zewnątrz muru zawisła w próżni, smagana dymem i ogniem, które za nią oknem buchnęły.

Tłum krzyknął ze zgrozy. Strażacy zatrzymani na drugim piętrze przez wystraszonych mieszkańców już ścianę tam rozbijać zaczęli, kiedy tysiączne głosy buchnęły z ulicy:

— Na trzecie! Na trzecie piętro! Na trzecie!...

Skoczyli na trzecie. Całe piekło ognia! Gorejące belki dachu przebijały sufity, korytarze w płomieniach i w duszącym dymie.

Żeby się dostać do mieszkań zamkniętych, nie było innej drogi jak przez dach. Rzucili się więc na strychy, a w chwilę później ujrzeliśmy jakby czarne widmo skaczące skroś dymu i płonących belek. Był to kapral, który dobiegł pierwszy.

Ale żeby się od strony dachu dostać do zamkniętego mieszkanka, trzeba było przejść przez niezmiernie wąską przestrzeń między wylotem strychowego okienka a kominem. Nie było innej drogi, gdyż pożar wszystko już objął, tę zaś jedyną, po spadzistości dachu wiodącą, pokrywał w owej porze śnieg i lód, a uchwycić się nie było czego.

Nie przejdzie! Niepodobna162! — wołał tłum z ulicy.

Kapral posunął się aż na brzeg dachu, a dosięgnąwszy punktu, na którym mógł wesprzeć nogę, zaczął gwałtownie rozbijać belki, krokwie, rynny, żeby sobie otwór do wnętrza uczynić. A kobieta ciągle wisiała za oknem, a ogień huczał nad jej głową, a dym owijał ją jak w całun śmiertelny. Chwila jeszcze, a upadnie na bruk ulicy. Ale otwór już wybity został, kapral sparł się na haku i zesunął do wewnątrz. Inni nadbiegli tymczasem i skoczyli za nim.

W tymże momencie ustawiono olbrzymią drabinę, przywiezioną właśnie, oparłszy ją pod oknami, z których buchały płomienie i krzyki szaleństwa. Wszyscy jednak myśleli, że to już za późno.

— Nie uratujecie aikogo! — krzyczał tłum w ulicy.

— Popalą się, poduszą nawet i strażacy!

— Skończone!

— Daremne!

Nagle w okienku nad rynną ukazała się czarna postać kaprala, oświetlona jaskrawym płomieniem. Schylił się, kobieta chwyciła go za szyję, ujął ją oburącz wpół i wciągnął do wnętrza. Okrzyk tysiąca głosów zagłuszył na chwilę huk ognia.

Ale inni.

Jak zejdą? Drabina, oparta o dach pod innym oknem, oddalona była jednakże od niego dość znacznie. Jakże się jej uczepią?

Lecz kiedy tak pytano z bijącym trwogą sercem, jeden ze strażaków stanął na gzymsie jedną nogą, drugą na drabinie i tak wyprostowany w powietrzu brał w ramiona jednego po drugim mieszkańców płonącego domu, których

1 ... 25 26 27 28 29 30 31 32 33 ... 42
Idź do strony:

Darmowe książki «Serce - Edmondo de Amicis (baza książek online TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz