Darmowe ebooki » Powieść » Serce - Edmondo de Amicis (baza książek online TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Serce - Edmondo de Amicis (baza książek online TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Edmondo de Amicis



1 ... 21 22 23 24 25 26 27 28 29 ... 42
Idź do strony:
którzy się tłoczyli u wyjścia. Jakoż rozstawiwszy łokcie nie tylko sam się przepchnął, ale i nam miejsce przy sobie zrobił. Ale tłum chwiał się i popychał nas to w tę, to w ową stronę. Coretti zauważył pierwszy słup podjazdu, gdzie straż nikomu stać nie pozwala.

— Chodźcie, dzieci! — zawołał nagle i ciągnąc nas za ręce w dwóch skokach przebył pustą przestrzeń i przy owym słupie, oparty plecami, stanął.

Natychmiast przybył brygadier i rzekł:

— Tu nie wolno stać.

— Jestem z czwartego batalionu czterdziestej dziewiątej dywizji — odpowiedział Coretti dotykając swojego medalu.

Brygadier popatrzył na niego i rzekł:

— Zostańcie.

— A co? Nie mówiłem — zawołał triumfujący Coretti. — To jest zaczarowane słowo, ten czwarty z czterdziestej dziewiątej! Jeszcze czego! Żebym ja nie mógł tu stać i patrzeć wygodnie na mojego jenerała, ja, com był w karabatalionie! Jeślim go wtedy mógł widzieć nos w nos, to i teraz słuszna rzecz, żebym go tak widział! I co ja nawet gadam: jenerał. Przecież był komendantem mego batalionu przez dobre pół godziny, bo jużci on komenderował batalionem, kiedy nas ustawiał, a nie major Ulbrich, do kaduka!

Tymczasem widać było w sali poczekalnej i przed nią ogromny ruch panów i oficerów, a u podjazdu stawały rzędem powozy ze służbą w czerwonej liberii.

Mały Coretti zapytał ojca, czy książę Humbert miał szablę w ręku, kiedy ustawiał karabataliony.

— Naturalnie, że musiał mieć szablę, ażeby odbić lancę, która tak dobrze jego, jak innego dźgnąć mogła! Ach, te łotry, z piekła urwane! Jak ta szarańcza spadli nam na karki. Jakże się nie zaczną uwijać! A my też! To ludzie, armaty, co tylko żyło, tak się w oczach kręciło jak ten młyn diabelski! A w takie otręby szło, jakby ten wicher kola obracał... Wszystko się pomieszało jak groch z kapustą. Szwoleżery z Aleksandrii, ułan z Foggi, bersaliery, kawaleria, diabeł wie nie co, tak że ani komendy zrozumieć nie można było. Aż tu słyszę krzyk: „Książę! Książę!” — I widzę lance jak te błyskawice.

Cel! pal!

Chmura dymu zakryła naraz135 wszystko.

Kiedy opadła, ziemia była pokryta końmi i ułanami, co ich przez pół było martwych, a zaś przez pół rannych. Obejrzę ja się i widzę w pośrodku naszego batalionu stoi Humbert na koniu, spokojnie, i tylko patrzy po nas, jakby chciał zapytać:

„Nie podrapali mi tam moich zuchów?”

Tak my zaraz poczęli krzyczeć: „Wiwat!” Tak prosto w twarz my mu krzyczeli, jak wariaty. To była chwila!... Niech licho porwie, jaka to była chwila!...

A otóż i pociąg...

Muzyka zaczęła grać hymn narodowy; panowie cywilni iwojskowi podbiegli, publiczność wspięła się na palce.

— E, nie wyjdzie jeszcze tak zaraz, bo będą mowy — rzekł jeden ze straży.

Ojciec Coretti nie mógł się powstrzymać w opowiadaniu.

— Hej, kiedy o nim myślę, to jakbym go tam widział... Były przecie i cholery, i trzęsienia ziemi, i licho wie nie co, i tam też wszędzie mężnie stał; ale ja go tak widzę, jakem go widział wtedy w pośrodku naszego karabatalionu z tą spokojną twarzą. I pewny jestem, że on też dobrze naszą czwórkę pamięta, nawet teraz, kiedy już królem jest, i że chciałby nas kiedy tak wszystkich razem przy swoim stole zobaczyć, jak nas wówczas widział. Cóż! Teraz ma jenerałów, szambelanów, dwór. A wtedy miał tylko nas, żołnierzy biedaków... Oj, żebym ja mógł z nim pogadać tak we cztery oczy... Nasz jenerał!... Dwadzieścia dwa lat! Jak świeca! Nasz książę, co naszym bagnetom się powierzył! Piętnaściem lat go nie widział... Nasz Humbert! E!... A jeszcze ta muzyka człowiekowi wątrobę przewraca! Eh!...

Wtem przerwał mu wybuch okrzyków. Tysiące kapeluszy zaczęło powiewać w powietrzu. Czterech panów czarno ubranych wsiadło do pierwszego pojazdu.

— To on! — krzyknął Coretti i wpatrzył się jakby urzeczony.

Potem rzekł cicho:

— Matko Boska! Jak też posiwiał!

Wszyscy trzej odkryliśmy głowy; pojazd odkryty z wolna się ku nam toczył, wśród okrzykującego, machającego kapeluszami tłumu. Spojrzałem na ojca Corettiego. Wydał mi się zupełnie innym. Był jakby wyższy, poważny, trochę bladawy, sztywno okolumnę oparty.

Pojazd zbliżył się tak, że ledwie o dwa kroki był od niego.

— Niech żyje! — krzyczano dokoła.

— Niech żyje! — krzyknął z innymi Coretti.

Król spojrzał mu prosto w twarz i zatrzymał wzrok przez chwilę na jego medalach.

A Coretti całkiem głowę stracił i jakże nie ryknie:

— Czwarty batalion czterdziestej dziewiątej kompanii!

Król, który tymczasem patrzył gdzie indziej, zwrócił się znów nagle w naszą stronę i patrząc bystro w oczy Corettiemu, rękę do niego wyciągnął.

Skoczył Coretti, chwycił ją, uścisnął z całej mocy. Pojazd ruszył, tłum się ruszył, zakołysał i oddzielił nas na chwilę od ojca Corettiego. Aleśmy go zaraz zobaczyli znowu. Zdyszany był, oczy miał wilgotne, i wyciągnąwszy rękę w górę syna po imieniu zawołał. Mały Coretti rzucił się ku ojcu, a ów krzyknął:

— Prędzej, chłopcze! Prędzej, póki ręka ciepła jeszcze... — I powiódł mu ręką dokoła twarzy mówiąc: — To jakby cię król pogłaskał.

I stał jak senny utkwiwszy oczy w dalekim już pojeździe, uśmiechnięty, z zagasłą fajką w ręku, wpośród ciekawego tłumu, który go otoczył dokoła.

— To jeden z karabatalionu czterdziestej dziewiątej! — mówiono.

— To żołnierz, co króła zna...

— To król poznał tego żołnierza...

— Król do niego rękę wyciągnął...

— Suplikę136 królowi dał... — rzekł jeden głośniej.

Wyprostował się na to Coretti i nagle odwrócił.

— Nie! — zawołał. — Nie dałem mu żadnej supliki! Dałem mu zupełnie co innego, jeśli chcecie wiedzieć!

Wszyscy wlepili w niego oczy, a on z prostotą odparł:

— Dałem mu krew moją!

W ochronce

4. wtorek

Zaprowadziła mnie mama wczoraj pod wieczór, tak jak to obiecała, do ochronki137 przy Corso Valdocco, gdzie chciała polecić przełożonej małą siostrzyczkę Precossiego.

Pierwszy raz w życiu widziałem ochronkę. Bardzo mi się podobała! Między dziewczętami i chłopcami było ze dwieście tak małych, że nasze wstępniaki mogły uchodzić w porównaniu z nimi za dorosłych ludzi!

Przyszliśmy w chwili, kiedy się to wszystko pakowało rzędem do refektarza138, gdzie były dwa niskie, ogromne, długie stoły, z mnóstwem okrągłych wgłębień, a w każdym wgłębieniu czarna miseczka, pełna ryżu i fasoli, a przy niej łyżka blaszana. Wiele z tego drobiazgu przewracało się idąc i leżało to jak gruszki na ziemi, póki która z ochroniarek nie przybiegła i nie postawiła tego na nogi. Inne zatrzymywały się przed pierwszą lepszą miseczką i dalej łyżkę do buzi! Krzyknie ochroniarka: „Dalej! Dalej!” — to zrobi parę kroków i znów łap za łyżkę! I tak idzie to „dalej!” — i to pochłeptywanie, że nim miejsc swoich dojdą, w miseczkach — zupy już połowa tylko.

Nareszcie z wielkim mozołem i po wielu wołaniach: „Na miejsca! Na miejsca!” — ustawiono je w jakim takim porządku; zaczął się pacierz. Ale oba te rzędy, które miały się do stołu plecami obrócić i na obraz patrzeć, nie mogły się jakoś z miseczkami rozstać i trzymając głowy w tył na oku miały swoje porcje, żeby im kto nie ujadł. A tak, ręce były złożone, pacierz na ustach, a fasola z ryżem w sercu.

Zaczęło się jedzenie. Co za widowisko! Tu jedno dwiema łyżkami zajada, tu drugie ręką wprost się napycha, tu trzecie wybiera po jednym ziarnku fasoli i do kieszeni kładzie, a inne przez fartuszek zupę cedzi i z pozostałej fasoli ciasto sobie w fartuszku ugniata.

Były i takie, co nie jadły, tylko muchy łapały po stole; i takie, co zakrztusiwszy się rozpryskiwały fontanny ryżu dokoła. Tak wyglądała zupełnie ta sala jak wielki kurnik z kurczętami. Ale bardzo było ładnie patrzeć na nie! Szczególniej te dwa długie, długie rzędy dziewczynek, wszystkie z włosami związanymi w czubek, że tylko się mieniły w oczach te wstążeczki czerwone, niebieskie, zielone.

Wtem pyta ochroniarka jakichś ośmiu rzędem stojących dziewczynek:

— A gdzie ryż rośnie?

A one wszystkie razem z buzią zupełnie zapchaną:

— W kuchni!

A inne poprawiając:

— W wodzie!

Więc ochroniarka znowu:

— Ręce do góry!

Trzeba było widzieć, jak się nagle podniosły te wszystkie ramionka, które niedawno jeszcze były w powijakach, jak się zatrzepotały te wszystkie małe rączki, zupełnie jak motyle białe iróżowe.

Po zupie — wyjście na spacer. Ale przed wyjściem pobrały dzieci swoje koszyczki wiszące nisko na ścianie i rozproszyły się, wyciągając z nich różne przyniesione z domu zapasy: chleb, śliwki suszone, kawałeczek sera, jajko gotowane, małe jabłuszko, garsteczka bobu, skrzydełko kury. W jednej chwili ogród pokrył się okruszynami, jak gdyby kto je posypał dla całej chmary ptactwa. A jadły w najdziwaczniejsze sposoby! Jak króliki, jak myszy, jak koty, przeżuwając, liżąc, wysysając. Jakiś malec przytrzymywał sobie grzankę na piersiach i wecował139 ją jabłuszkiem, jakby ostrze szabli. Małe dziewczątka wyciskały w garstkach twaróg, z którego im serwatka po palcach ciekła, chowały go w rękawy, nic sobie nie robiąc z nikogo. Biegały i goniły się z chlebem i jabłkami w zębach, zupełnie jak małe psiątka. Widziałem też trzech chłopców, którzy stali w kupce pochyliwszy głowy i dłubiąc patyczkiem w gotowanym jajku, jakby się tam skarb jakiś spodziewali znaleźć; a co wydłubali na ziemię, to później podnosili z największą cierpliwością, jakby to były perły drogocenne.

A niech się u którego w koszyczku znalazło coś osobliwego, to cala kupka stawała nad nim i patrzyła jak na księżyc w studni.

Ze dwunastu może stało tak dokoła jakiegoś tyciego szczęśliwca — który trzymał tutkę miałkiego cukru — nadskakując mu i dworując140, żeby pozwolił chleb w niej raz umaczać; a on jednym pozwalał, a innym, kiedy go już bardzo prosili, palec umaczawszy w tym cukrze polizać dawał.

Tymczasem przyszła i matka moja do ogrodu i zaczęła pieścić to jedno, to drugie. Przyszła do niej cała kupka, pchając się i tak podnosząc buzie do pocałunku jakby gdzieś do trzeciego piętra.

Jedno ofiarowało jej skórkę pomarańczy, drugie kromeczkę chleba, którego już dojeść nie mogło, a jakaś dziewczynka obdarzyła ją zerwanym z krzaka liściem. Aż przyszła „ta chora”, z wielką asystą towarzyszek, i pokazała jakiś maluśki pęcherzyk na końcu paluszka, którym wczoraj dotknęła zapalonej świecy. Ale inne przykolebawszy się do mojej matki, która na trawie przysiadła, podsuwały jej przed same oczy jakieś małe robaczki, jakieś muszki, które nie wiem jak nawet dojrzeć mogły, to znów guziczki od koszulek swoich, to kwiateczki jakieś, z miną ważną, jakby największe dziwo!

Jakiś malec z obwiązaną głową, który chciał koniecznie być słyszanym, rozpowiadał krzykliwie jakąś historię o tym, jak skądciś spadł, z czego jednak ani słówka nie można było zrozumieć.

Inny przypiął się do niej jak bąk i szeptał jej w ucho: — A mój tatuś robi miotły, aha!

A tymczasem tysiące nieszczęść okropnych przytrafiało się na wszystkich ścieżkach ogrodu i na wszystkich grządkach. Tu dzieciak darł się, że nie może rozwiązać węzełka u chustki od nosa; tu dwaj inni skakali sobie do oczu o większą z dwóch cząstek jabłka; tu jeszcze jakoweś bobo przewróciło się przez rozbity stołek i gorzko na tych ruinach losy swe opłakiwało, nosek tylko nad nie podniósłszy.

Przed odejściem matka moja wzięła na ręce jedno, drugie, trzecie; a wtedy zaczął ten drobiazg ze wszystkich stron się zbiegać z umazanymi buziami, i dalej się czepiać, jak które mogło, za suknię, za ręce, dalej oglądać pierścionki, pociągać za łańcuszek od zegarka, za włosy.

— Na nic pani suknię poplamią! — mówiły ochroniarki.

Ale matce mojej nie szło wcale o suknię, więc je tylko całowała, a one cisnęły się coraz natarczywiej, te bliższe wyciągając ręce, żeby je wziąć, te dalsze wołając cienkim głosikiem:

— Adie!141 Adie! Adie!

Ledwie że się jej udało uciec od nich z ogrodu. A wtedy pobiegły wszystkie do sztachet, poprzystawiały buzie jak mogły do żelaznych prętów, a rączyny między nie, machając nimi, podając skórki chleba, łupinki jabłek z ogryzkiem sera i wołając:

— Adie! Adie!... Niech pani jutro przyjdzie! Niech pani znów przyjdzie!

A moja matka, idąc szybko, przeciągnęła jeszcze ręką po tych łapkach wyciągniętych — jak po girlandzie żywych róż, i nareszcie uszła cało na ulicę, z suknią poplamioną i pełną okruszyn, wygnieciona, roztargana, z pełną ręką kwiecia, z oczyma nabrzmiałymi od łez, a tak wesoła, jakby wyszła z najlepszej zabawy.

A z wewnątrz dolatywał jeszcze świergot, podobny do świergotu ptasząt:

— Adie, pani, adie! Niech pani tu do nas znowu przyjdzie!...

Na gimnastyce

5. środa

Taka prześliczna ciągle jest pogoda, żeśmy przeszli z gimnastyki pokojowej na gimnastykę ogrodową.

Garrone był wczoraj w kancelarii dyrektora, kiedy przyszła matka Nelliego, ta pani czarno ubrana z jasnymi włosami, i prosiła, żeby dyrektor zwolnił jej syna od tych nowych ćwiczeń. Widać było, że każde słowo dużo ją kosztuje, a mówiąc trzymała rękę na głowie Nelliego.

— On nie może... — mówiła do dyrektora.

Ale Nelli był strasznie zmartwiony, że go mają wyłączyć z tych ćwiczeń, że jeszcze to jedno upokorzenie będzie miał...

— Zobaczysz, mamo — prosił prawie ze łzami — zobaczysz, że potrafię wszystko jak i drudzy!

Matka popatrzyła się na niego z wyrazem smutku i przywiązania, potem zawahała się i rzekła:

— Obawiam się, że jego koledzy...

Chciała pewno powiedzieć: „Boję się, że go wyśmieją”... — Ale nie skończyła.

Nelli przerwał:

— Niech tam, mamo! Co mi szkodzi! Zresztą jest Garrone. Jak on się nie śmieje ze mnie, to mi dość.

Więc go do nas puścili.

Nauczyciel, ten z blizną na szyi, co to pod Garibaldim służył, zaprowadził nas zaraz do słupów, które są bardzo wysokie i trzeba wleźć na sam

1 ... 21 22 23 24 25 26 27 28 29 ... 42
Idź do strony:

Darmowe książki «Serce - Edmondo de Amicis (baza książek online TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz