Serce - Edmondo de Amicis (baza książek online TXT) 📖
Jest pierwszy dzień nauki i Henryk, trzecioklasista z Turynu niechętnie wraca do szkoły. Notuje to w swoim pamiętniku.
W barwny sposób opisuje tam kolegów, rodziców, szkołę, wrażenia, cały swój świat. Przepisuje też wyczekiwane przez uczniów z niecierpliwością tzw. opowiadania miesięczne. Bohaterami tych, rozdawanych przez nauczyciela, historyjek są chłopcy w ich wieku i ich niezwykłe wyczyny. Dzieci poznają między innymi losy małego dobosza z Sardynii, Julka, pisarczyka z Florencji i Marka, chłopca, który w poszukiwaniu mamy dotarł aż do Argentyny.
Czy perypetie szkolne małego chłopca w XIX wieku są podobne do losów dzisiejszych trzecioklasistów? Przekonajcie się sami. Jedno jest pewne, choć Serce powstało w 1886, do dzisiaj potrafi wzruszyć.
W Polsce Serce było wydawane także we fragmentach. Najlepiej znanym jest opowiadanie Od Apeninów do Andów. Powieść w całości przetłumaczyła Maria Konopnicka.
- Autor: Edmondo de Amicis
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Serce - Edmondo de Amicis (baza książek online TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Edmondo de Amicis
Ale Ferruccio już nie odpowiedział. Mały bohater, zbawca matki swej matki, uderzony w krzyż nożem mordercy oddał już Bogu piękną i gorącą duszę.
28. wtorek
Biedny Mularczyk bardzo ciężko chory. Powiedział nam nauczyciel, żebyśmy go odwiedzili; więc umówiliśmy się: Garrone, Derossi i ja, że pójdziemy razem, Stardi także miał iść, ale że nam nauczyciel zadał ćwiczenie o pomniku Cavoura131, więc poszedł ten pomnik oglądać, żeby opis był dokładniejszy.
Tak na próbę zaprosiliśmy też z sobą tego pyszałka Nobisa, ale powiedział krótko: „Nie” — i koniec. Vatini także się wymówił, może ze strachu, żeby sobie ubrania nie pobielić.
Poszliśmy we trzech po wyjściu ze szkoły o czwartej. Deszcz lał jak z cebra. Na ulicy zatrzymał się Garrone i z gębą zapchaną chlebem zapytał:
— A co mu się kupi? — Tu zabrząkał dwoma soldami, które miał w kieszeni.
Daliśmy każdy po dwa soldy i kupiliśmy trzy duże pomarańcze, po czym weszliśmy na poddasze. Derossi odpiął przede drzwiami swój medal i schował go do kieszeni.
— Dlaczego? — zapytałem.
— Nie wiem — odpowiedział. — Żeby nie myślał... tak mi się zdaje, delikatniej jakoś bez medalu iść...
Zapukaliśmy. Otworzył nam ojciec, ten wielkolud murarz. Twarz miał stroskaną i jakby przestraszoną.
— A co to panicze za jedni?
Garrone wysunął się naprzód.
— My koledzy szkolni Antosia i przynieśliśmy mu trzy pomarańcze...
Olbrzymi murarz pokiwał głową i westchnął:
— Oj, biedny Antek! Nie poje on już może tych pomarańcz... nie poje... — I wierzchem ręki otarłszy sobie oczy zaprosił, żebyśmy weszli.
Weszliśmy do izdebki na strychu i ujrzeliśmy Mularczyka, który spał na małym łóżku żelaznym. Matka pochylona, oparta oto łóżeczko, z zakrytą rękami twarzą, ledwie się odwróciła, żeby spojrzeć na nas. Na ścianie nad nim wisiały pędzle, sito do wapna, kielnie. Nogi chorego okryte były ojcową kapotą ubieloną gipsem. Biedny chłopiec okropnie wychudł, nosina mu się wydłużyła, był strasznie blady i tak prędko oddychał...
O drogi Antosiu, mały mój towarzyszu, taki dobry i taki wesoły, jakże mi cię żal, jak żal! Co bym dał za to, żebym mógł zobaczyć, jak robisz „zajęczy pyszczek”, biedny Mularczyku!
Garrone położył mu pomarańcze tuż przy twarzy, na poduszce. Zapach go zbudził. Wziął pomarańczę do ręki, ale ją zaraz wypuścił i wlepił oczy w Garronego.
— To ja, Garrone — rzekł mu ów wtedy. — Czy mnie poznajesz?
Mularczyk uśmiechnął się lekuchno, podniósł z trudnością z łóżka krótką swoją łapkę i podał ją koledze.
Garrone ujął ją w obie dłonie i przycisnął sobie do piersi mówiąc:
— Nie bój się, nie bój. Drogi Mularczyku! Wyzdrowiejesz niedługo, przyjdziesz znów do szkoły, a nauczyciel posadzi cię zaraz przy mnie! Czy dobrze?
Ale Mularczyk nic nie odpowiedział, tylko matka jego szlochać zaczęła.
— Ach, biedaczysko moje, biedaczysko! Taki dobry, taki poczciwy, a teraz Pan Bóg go nam chce zabrać! O Jezu!...
— Ciszej — krzyknął zrozpaczony murarz — ciszej, na miłość boską, bo zwariuję. — A potem do nas dysząc ciężko:
— Idźcie, idźcie, chłopcy! Dziękuję... Idźcie! Tu nie macie co robić... Do domu idźcie! Dziękuję...
A Mularczyk zamknął oczy i zdawał się umierać.
— Może byśmy w czym posłużyli? — zapytał Garrone.
— Nie, dobry paniczu, nie! Idźcie do domu. — Mówiąc to zagarnął nas ręką ku drzwiom i zamknął je za nami. Zaledwieśmy jednak byli w połowie schodów, słyszymy, woła:
— Garrone! Garrone!
Tak pędzimy wszyscy trzej z powrotem.
— Który to Garrone? — pyta murarz ze zmienioną twarzą. — Niech idzie... Dwa razy go po nazwisku wołał... Czeka... Niech prędko idzie! Ach, Boże Wszechmogący! Może to dobry znak!
— Do widzenia! — rzekł nam Garrone. — Zostaję tutaj!
I skoczył do izby za ojcem.
Derossi miał pełne łez oczy. Rzekłem mu:
— Czy Mularczyka płaczesz? Kiedy przemówił, to może jeszcze wyzdrowieje.
— Może! — odpowiedział Derossi. — Ale nie o nim myślałem. Myślałem, jaki dobry i jaką piękną duszę ma Garrone!
29. środa
... Masz opisać pomnik hrabiego Cavoura132. Nie jest to rzecz trudna. Kim wszakże był Cavour dla ojczyzny twojej, tego jeszcze teraz zrozumieć nie możesz. Teraz pamiętaj tylko to, że przez długie lata był on pierwszym ministrem w Piemoncie, że wysłał na Krym naszą armię piemoncką, która przez zwycięstwo pod Czernają zmazała klęskę dawną pod Novarą i przywróciła sławę oręża włoskiego, że on przeprawiał przez Alpy sto pięćdziesiąt tysięcy Francuzów, ażeby wypędzić Austriaków z Lombardii, że on rządził Wiochami w najświetniejszej epoce naszej rewolucji, że dał najpotężniejszą pobudkę do naszego zjednoczenia, że dzisiejsze Włochy są przeważnie dziełem jego genialnego umysłu, jego stałości niewzruszonej i jego pracowitości prawie że nadludzkiej.
Straszne godziny przeżyło wielu jenerałów na polach bitew, ale on przeżył straszniejszą wśród czterech ścian gabinetu swego, w śmiertelnej trwodze, aby olbrzymie jego dzieło — odrodzenie ojczyzny, nie runęło lada chwila jak nie dokończony gmach, gdy ziemia drży w swych posadach. A takie to właśnie godziny biły mu w te bezsenne noce, które spędzał w walce z sobą w niepewności tak srogiej, że rozum mógł się obłąkać, a serce pęknąć mogło.
I ta to olbrzymia i burzliwa praca skróciła mu życie o jakie lat dwadzieścia.
A przecież, pożerany gorączką, która go do grobu wtrącić miała, walczył z chorobą, żeby tylko dłużej jeszcze służyć swej ojczyźnie.
— Dziwna rzecz — mówił na łożu śmierci. — Nie mogę już czytać, nie mogę pisać, a tyle jest do roboty!
A kiedy gorączka się wzmagała i opuszczały go siły, tak mówił do lekarzy głosem rozkazującym prawie:
— Leczcie mnie, śpieszcie, bo umysł mój się zaciemnia, a potrzebuję koniecznie całej jasności jego dła ważnych spraw kraju.
Kiedy już godziny jego były policzone, kiedy całe miasto oblegało z niepokojem dom jego, a krół stał przy jego wezgłowiu, tak mówił z wysiłkiem:
— Wiele ci rzeczy miałbym mówić, królu... wiele ci rzeczy pokazać... ale już sił nie mam... Nie mogę... I to mnie zabija, że już nic dla ziemi mojej i dla ciebie, królu, uczynić nie mogę...
Myśl jego zwracała się ciągle gorączkowo do spraw państwa, do prowincji, które się połączyć miały z nami, do wielkiego, nie skończonego jeszcze dzieła jedności narodowej.
Świadomość nikła już prawie, a jeszcze wołał:
— Nauczajcie dzieci... kształćcie młodzież... Rządźcie wolnomyślnie krajem!
Już śmierć była nad nim i ogarniał go obłęd konania, a jeszcze wołał generała Garibaldiego, z którym był poróżnił się dawniej, żeby szedł naprzód, naprzód... Jeszcze dopominał się o Rzym dla Włoch, o Wenecję. Miał ogromne widzenia przyszłości Włoch i Europy, śniło mu się jakieś najście obcych ras, obcych plemion, pytał o wojsko, o wodzów, drżał i wtedy jeszcze o swój lud, o kraj...
Wielkim jego, ostatnim bólem nie było to, że życie mu ucieka, ale to, że musi odejść już, a ojczyźnie służby jego trzeba. Tej służby, która strawiła w niewielu latach potężne siły jego niezwykłego organizmu.
Umarł z okrzykiem bojowym na ustach, a śmierć jego była tak wielką, jak życie.
A teraz pomyśl, Henryku, czym jest praca nasza wobec tych olbrzymich wysiłków ducha i umysłu, praca, która ci przecież nieraz cięży!
I czym są nasze troski, nasze bóle, nasza śmierć nawet, w porównaniu z tytanicznymi trudami, z lękiem śmiertelnym o losy narodu całego, z ostatnią godziną tych olbrzymów, którzy sercem podparłszy rosnącą budowę ojczyzny, czują, że serce to zamiera...
Synu! Myśl ty o tym, gdy będziesz przechodził przed tym marmurem, drogim dla każdego Włocha, a pochyliwszy ze czcią czoło, mów w sercu swoim: „Chwała”!
Twój ojciec.
1. sobota
Pierwszy kwietnia! Jeszcze tylko trzy miesiące! Dzisiejszy poranek był chyba najpiękniejszy z roku. W szkole byłem bardzo wesół, wszystko mi dobrze szło, bośmy się umówili z Corettim, że pojutrze pójdziemy zobaczyć króla. To jest Coretti mnie weźmie z sobą, bo jego ojciec zna króla. A i tym się cieszyłem, że matka moja obiecała mnie zaprowadzić do ochronki133 małych dzieci na Corso Valdocco. Ale już chyba najwięcej tym, że Mularczyk ma się lepiej i że wczoraj wieczorem nauczyciel przechodząc powiedział mojemu ojcu:
— Dobrze idzie! Dobrze!
A jaki był cudny ten wiosenny ranek! Z okien szkoły widać było czysty lazur nieba, drzewa pokryte świeżą zielonością, a na oknach, na balkonach, wszędzie gdzie spojrzeć — doniczki i bukiety kwiatów.
Nauczyciel wprawdzie się nie śmiał, bo on się nigdy nie śmieje, ale był w humorze tak wybornym, że nawet ta prostopadła zmarszczka w pośrodku czoła gdzieś mu się podziała i żartując tłumaczył nam zadanie przy tablicy. Zaraz można było poznać, że z ogromną przyjemnością oddycha świeżym powietrzem, które z ogrodu przez okna do klasy szło pełne zapachu kwiatów i skopanej ziemi, tak że się zaraz musiało myśleć o spacerach na wsi.
Więc że tak okna były otwarte, to było słychać, jak gdzieś nieopodal w ulicy kowal bije w kowadło, a kobieta jakaś śpiewa usypiając dziecko. A z daleka, z daleka gdzieś dolatywał dźwięk trąb ze szkoły wojskowej. Wszyscyśmy byli radzi temu gwarowi, ale nie Stardi. Więc kiedy kowal zaczął silniej kuć, a kobieta głośniej śpiewać, nauczyciel przerwał sobie i słuchał chwilę. Potem patrząc w okno rzekł z wolna:
— Niebo, które się uśmiecha, matka, która śpiewa, obywatel, który pracuje, dzieci, które się uczą — oto rzeczy piękne i dobre!
Jakoż przy wyjściu ze szkoły zauważyłem, że wszyscy inni też byli weseli; chłopcy szli raźno, tupiąc mocno, wielu nuciło półgłosem, zupełnie jak przed czterodniowymi feriami. Nauczycielki żartowały; ta z czerwonym piórem skakała ze swoimi wstępniakami jak pensjonareczka; rodzice uczniów rozmawiali ze sobą śmiejąc się, a matka Crossiego, zieleniarka, miała w koszu taką moc fiołków, że w całym przysionku pachniało. Nigdym się też tak nie uradował jak tego ranka zobaczywszy mamę, która na mnie w ulicy czekała. Więc pobiegłem do niej mówiąc:
— Takim rad! Takim wesół! Czego ja, mamo, taki jestem wesół?
A mama uśmiechnęła się i rzekła:
— Bo jest pogoda wiosenna w tobie i na świecie!
3. poniedziałek
Punkt o dziesiątej spostrzegł mój ojciec przez okno Corettiego, który handluje drzewem, oraz jego syna, jak mnie oczekiwali, podług umowy, na placu. Zaraz mnie zawołał i rzekł:
— Spiesz się, Henryku, nie daj im czekać. Idź zobacz twojego króla!
Skoczyłem jak strzała.
Obydwaj Coretti, i duży, i mały, szczególnie byli dziś rześcy, weseli, a ich nadzwyczajne podobieństwo nie uderzyło mnie tak jeszcze nigdy, jak tego ranka. Ojciec miał u kurtki medal za odwagę i dwa odznaczenia, a wąsiki tak zaostrzone jak szpilki.
Ruszyliśmy zaraz ku dworcowi kolei żelaznej, gdzie król miał przybyć o wpół do jedenastej. Ojciec Coretti palił fajkę i zacierał ręce.
— Wiecie wy, dzieci, żem ja nie widział króla od wojny w 66? Bagatela! Piętnaście lat i sześć miesięcy jak obszył! Najpierw trzy lata we Francji, potem w Modovi... Dobrze mówię! Piętnaście! A tu, gdziem go przecież mógł widzieć, trzeba trafu, żem ani razu nie był w mieście, kiedy król przyjeżdżał! I oto powiadają, że nie ma przeznaczenia...
Ojciec Coretti mówił o królu: Humbert — jakby to był jego kolega. Humbert dowodził 16 dywizją, Humbert miał dwadzieścia dwa lata i tyle a tyle miesięcy, Humbert dosiadał konia tak i tak.
— Piętnaście lat — powtórzył idąc wielkimi krokami, żeśmy ledwie nadążyć mogli. — Okrutniem go ciekaw zobaczyć! Zostawiłem go książęciem, a zobaczę królem... No i ja też się zmieniłem trochę... Z żołnierza przeszedłem na przekupnia drzewa.
I rozśmiał się głośno.
Syn go zapytał:
— Czy jakby ojca król zobaczył, to by ojca poznał?
Ojciec śmiał się.
— Głupiś, mój kochany! Że ja go poznam, to co innego! On był jeden jak tuz134 pomiędzy nami. Ale takich jak ja było jak much. Cóż to, miał się nam po jednemu przypatrywać, czy co?
Skręciliśmy na Corso Wiktora Emanuela. Mnóstwo osób szło tędy w stronę stacji kolejowej. Szła kompania alpejska z trąbami. Dwóch karabinierów pędziło galopem na koniach. Jeden koń był siwy i strasznie się wspinał.
Ojciec Coretti ożywiał się coraz.
— Bardzo, ale to bardzom rad, że go znów zobaczę. Przecież to generał mojej dywizji! Ot, jak się to człowiek prędko postarzał! A pamiętam, jakby wczoraj ten poranek 24 czerwca. Tornister na plecach, karabin w ręku, a tu dookoła... proch aż pachnie, bo zaraz bitwa zacząć się miała. Humbert przelatywał z adiutantami tu, to tam, a tu już armaty zaczynały grzmieć. Wszyscy patrzyliśmy na niego, a żołnierze mówili: „Żeby go aby która kulka liznąć nie chciała!” — O tysiąc mil byłem od tej myśli, że za niewiele czasu znajdę się przed lancami austriackimi. Ale to o cztery kroki, powiadam wam, nie więcej! Piękny to był dzień! Niebo — jak lustro. A upał! — Chryste Panie! Zobaczymy teraz, czy można wejść. Spróbujmy!
Doszliśmy właśnie do stacji. Były tu już tłumy ludzi, powozy, stowarzyszenia z chorągiewkami. Muzyka wojskowa grała. Ojciec Coretti próbował wejść na podjazd, ale mu się nie udało. Postanowił więc stanąć w pierwszym rzędzie tych,
Uwagi (0)