Serce - Edmondo de Amicis (baza książek online TXT) 📖
Jest pierwszy dzień nauki i Henryk, trzecioklasista z Turynu niechętnie wraca do szkoły. Notuje to w swoim pamiętniku.
W barwny sposób opisuje tam kolegów, rodziców, szkołę, wrażenia, cały swój świat. Przepisuje też wyczekiwane przez uczniów z niecierpliwością tzw. opowiadania miesięczne. Bohaterami tych, rozdawanych przez nauczyciela, historyjek są chłopcy w ich wieku i ich niezwykłe wyczyny. Dzieci poznają między innymi losy małego dobosza z Sardynii, Julka, pisarczyka z Florencji i Marka, chłopca, który w poszukiwaniu mamy dotarł aż do Argentyny.
Czy perypetie szkolne małego chłopca w XIX wieku są podobne do losów dzisiejszych trzecioklasistów? Przekonajcie się sami. Jedno jest pewne, choć Serce powstało w 1886, do dzisiaj potrafi wzruszyć.
W Polsce Serce było wydawane także we fragmentach. Najlepiej znanym jest opowiadanie Od Apeninów do Andów. Powieść w całości przetłumaczyła Maria Konopnicka.
- Autor: Edmondo de Amicis
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Serce - Edmondo de Amicis (baza książek online TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Edmondo de Amicis
Nastała pora czereśni, motylów, grania po ulicach, wycieczek na miasto. U nas i tacy są, co o czwartej, prosto z klasy, do rzeki się kąpać lecą!
Wszystkim już wakacje pachną! Każdego dnia wychodzi się ze szkoły prędzej, niecierpliwiej i z większą radością, że znów jeden przeszedł. Smutno mi tylko patrzeć na Garronego w żałobie i na moją dawną nauczycielkę z pierwszej wyższego oddziału, która jest coraz mizerniejsza i bledsza i coraz bardziej kaszle. Tak się pochyla idąc i tak smutno uśmiecha się do mnie!
26. piątek
Zaczynasz pojmować poezję szkoły swej, Henryku; ale teraz widzisz szkołę tylko z wewnątrz. Daleko jednak piękniejszą, daleko poetyczniejszą wyda ci się za jakie lat trzydzieści, kiedy poprowadzisz tam dzieci swoje, zobaczysz ją z zewnątrz, tak jak ja ją widzę. Nieraz czekając, aż wyjdziesz, obchodzę cichymi ulicami dokoła twej szkoły i nastawiam ucha ku parterowym, zasłoniętym żaluzjami oknom. Z jednego okna słyszę głos nauczycielki, która mówi:
—... Ach, cóż to za t?... Zmiłuj się, chłopcze! Co by na takie t powiedział twój ojciec?
Z drugiego okna słyszę gruby głos nauczyciela, który dyktuje z wolna:
— Kupiłem trzydzieści metrów materii188 po cztery liry i pięćdziesiąt centymów metr. Odprzedałem ją zaś po...
Tam znów ta mala nauczycielka z czerwonym piórem na glos czyta:
— A wtedy Piotr Micca189 z zapalonym lontem...
Ale z klasy ubocznej dolatuje mnie świergot całego stada wróbli, co znaczy, że nauczyciel oddalił się na chwilę.
Idę dalej i na zakręcie narożnym słyszę, jak uczniak płacze, a nauczycielka strofuje go i pociesza razem. Nagle wylatują z okna brzmiące wiersze, imiona wielkich i szlachetnych ludzi, jakieś porywające nawoływania do cnoty, do miłości ojczyzny, do męstwa... A potem przychodzą chwile ciszy, w której, rzekłbyś, że szkoła pusta, i wierzyć się nie chce, że wewnątrz jest sześciuset chłopców. Wtem wybuch hałaśliwej wesołości z powodu żarciku nauczyciela, który jest w dobrym humorze. A przechodnie zatrzymują się i słuchają i każdy mile patrzy na ten miły budynek, który zamyka w sobie tyle młodości i tyle nadziei.
Nagle — słyszę głuchą wrzawę, łoskot zamykanych książek, szelest kajetów, tupotanie nóg, gwar rozchodzący się od klasy do klasy, z dołu na górę, jak gdyby jakaś dobra nowina obiegała szkołę całą: to pedel obchodzi gmach cały i na „finis” dzwoni.
Natychmiast tłum kobiet, mężczyzn, dziewcząt i młodzieńców zaczyna się cisnąć ze wszech stron ku bramie, wypatrując synów, wnuków, braci i siostrzeńców!
Tymczasem, jakby wystrzelone z armaty, wylatują przez drzwi klasy do przedsionka te malcy ze wstępnej, potykają się, podskakują do wieszadeł, ściągają z kołków okrycia, czapki, zwalają całą kupę tego na podłogę i przebierają w niej, grzebią, póki ich pedel po jednemu jakoś nie wysadzi za próg. Wreszcie wychodzą długimi rzędami i z raźnym tupotem. A wtedy grad pytań z tej chmury, co czeka u bramy:
— Umiałeś lekcję?
— Co masz zadane na jutro?
— Dużo masz roboty?
— Kiedy egzamin miesięczny?
Nawet te biedne matki, które nie umieją czytać, biorą od synów kajety, otwierają je, patrzą na zadanie, pytają o stopnie.
— Ósemka tylko?...
— A! Dziesiątka z pochwałą!
— Dziewiątka za lekcje?...
I niepokoją się, i radują, i rozpytują nauczycieli, i rozprawiają o programach, o egzaminach. Ach, dziecko, jakie to wszystko piękne, jakie wielkie — i jaka w tym ogromna obietnica dla przyszłości świata.
Twój ojciec.
28. niedziela
Nie mógł mi się lepiej maj skończyć jak dzisiejszym rankiem! Słyszymy — dzwoni ktoś. Biegniemy wszyscy. Otwieramy, a tu mój ojciec tonem największego zdziwienia:
— Wy tutaj, Grzegorzu?...
Bo to właśnie był Grzegorz, nasz dawny ogrodnik z Chieri, którego rodzina mieszka w Kordowie i który tylko co przybył z Genui, dokąd przedtem przypłynął na okręcie z Grecji, po trzech latach pracy przy kolei żelaznej. Dźwigał duży tłumok, postarzał się, ale zawsze czerwony na twarzy i wesół.
Chciał mój ojciec, żeby do pokoju wszedł, ale Grzegorz się wymówił; poważniejąc spytał prędko:
— Jakże się tam moi miewają? Jakże tam Ludwisia?
— Dobrze się miała przed niewielu dniami, kiedym ją widziała — odrzekła matka moja.
Grzegorz westchnął z głębi:
— Ach, Bogu dzięki!... A tom odwagi nie miał do tych głuchoniemych iść, póki się tu czego u państwa nie dowiem. Dziękuję pani! To ja teraz zostawię tu mój tłumok i skoczę po nią. Trzy lata już, jakem nie widział biednego dziecka! Trzy lata, jak nikogom ze swoich nie widział!
Ojciec mój skinął na mnie.
— Idź z nim razem.
— Jeszcze słówko, za przeproszeniem państwa! — rzekł ogrodnik, gdyśmy byli w sieni.
Ojciec przerwał mu:
— A jakże tam interesy?
— Dobrze — odpowiedział — Bogu dziękować! Przyniosło się trochę grosza! Ale ja się chciałem spytać. Nauczyli oni też czego tę moją biedotę? Bom ją to tak zostawił, jak tę rybę niemą... Niewiele ja to tam tym naukom wierzę... Czy aby choć znaki jakowe rozumie? Pisała mi tam moja, że niby się uczy mówić, że niby tam coś niecoś potrafią. Ale co mi tam z tego, że oni ją wyuczą tak abo tak, kiedy ja takich znaków nie umiem robić, jak ona je rozumie...
To jakże się z nią zrozumiem?
Biedactwo to moje! Te znaki to aby190 między nimi, biedakami, dobre, co jedno w drugie jako ryby nieme!... Więc nie wiem, proszę łaski pana, i chciałem właśnie spytać, jak to tam jest?
Ojciec mój uśmiechnął się i rzekł:
— Nie powiem nic, zobaczycie sami. Idźcie, idźcie! Niech się jak najprędzej ucieszy!...
Wyszliśmy. Instytut Głuchoniemych jest niedaleko od nas. Po drodze, stawiając olbrzymie kroki, żem nadążyć nie mógł, Grzegorz zasępił się i tak mówił:
— Ach, moja biedna Ludwisia! Urodziło się to już z tym kalectwem!... I pomyśleć, żem ani razu nie słyszał, żeby do mnie powiedziała: „Mój ojcze!” — A ona ani razu nie słyszała, żebym do niej powiedział: „Moja córko!” — Nigdy w życiu nie rozumiała jednego ludzkiego słowa! Bogu i za to jeszcze dziękować, że ją do tego tam Instytutu wzięli darmo... Aleśmy się naczekali, naczekali! Że to musiała osiem lat wpierw skończyć, dopiero ją wzięli... Teraz trzy lata mnie nie było w domu, to osiem, a trzy... To będzie miała jedenaście lat teraz. Czy też urosła, paniczu? Panicz ją widział? Urosła? Czy też wesoła?
— Zaraz Grzegorz zobaczy sam! Zaraz zobaczy! — odrzekłem, nadążając jego wielkim krokom.
— A gdzież to będzie ten Instytut? Daleko? Bo to już mnie tu nie było, jak ją odprowadziła matka... niby, żona moja. Widzi mi się, że to gdzieś w tej stronie...
Właśnieśmy przed nim stanęli. Weszliśmy zaraz do poczekalni, a odźwierny wyszedł naprzeciw nas.
— Ja jestem ojciec Ludwisi... Ludwisi Voggi — objaśniał ogrodnik. — Niech tu przyjdzie moja córka prędko, prędko!
— Są na pauzie — odpowiedział odźwierny — pójdę powiedzieć nauczycielce. — I zniknął.
Ogrodnik zamilkł, ale nie mógł znaleźć sobie miejsca. Oglądał obrazy na ścianach, ale znać było, że ich nie widzi wcale.
Wtem drzwi się otwarły, weszła nauczycielka czarno ubrana, prowadząc za rękę dziewczynkę.
Ojciec i córka patrzyli na siebie przez chwilę, a potem rzucili się sobie z okrzykiem radości w objęcia. Dziewczynka była ubrana w sukienkę w paski różowe i białe i w biały fartuszek. Wyższa jest ode mnie. Rozpłakała się i ściskała ojca za szyję obu rękami.
Wreszcie oderwał ją od siebie ojciec i zaczął ją od stóp do głowy oglądać rozpromienionym wzrokiem, dysząc tak, jakby gdzieś z daleka przybiegł, aż zawołał:
— Ach, jak urosła! Jak wyładniała! Ach, mojeż kochanie! Moja biedna Ludwisia! Moje niemowlątko drogie! — Tu zwrócił się do nauczycielki: — Proszę też, łaski pani, pokazać mi jakie znaki, coby mnie choć trochę rozumiała! Ja się duchem nauczę... Żeby aby mnie choć oskubinkę rozumiała!
Nauczycielka uśmiechnęła się i zapytała dziewczynki z cicha:
— Kto jest ten człowiek, co cię odwiedzić przyszedł?
A dziewczynka grubym jakimś, dziwnym głosem, zupełnie jakby dziki jaki pierwszy raz mówił po włosku:
— To... mój... oj... ciec...
Ogrodnik cofnął się krokiem i wrzasnął jak wariat:
— Mówi! Jak Boga kocham, mówi!... Cud czy co? Mówi! Dziecko moje drogie! Ty mówisz? Mówisz? Gadajże mi: mówisz?
I znowu chwycił ją i całował.
— Jakże to, proszę łaski pani! To nie na migi? Nie na znaki? Nie na palce? Tylko tak wprost? Jakże to może być?...
— Nie, panie Voggi — odrzekła nauczycielka. — Nie na migi. To stara już metoda. Tu się dzieci uczą nową metodą, pamięciową. Nie wiedział pan o tym?
— Ale pierwszy raz w życiu słyszę! — zawołał ogrodnik zdumiony. — Nie wiedziałem nic! Zgoła! Trzy lata nie było mnie w domu. A może mi i pisali, a ja nie zrozumiał! Taki ze mnie łeb zakuty! — I zaraz zwrócił się do dziewczynki: — Dziecko moje! To ty mnie rozumiesz? To ty słyszysz mój głos? Odpowiedzże ojcu! Słyszysz? Czy słyszysz, co ja do ciebie mówię?
— Ależ nie, kochany panie! — rzekła nauczycielka. — Głosu ona nie słyszy, bo głucha. Ale rozumie z ruchu ust, jakie słowa pan wymawia do niej. Pojmuje pan? Ani słów pana nie słyszy, ani tego, co sama do pana mówi; wymawia zaś słowa, bośmy ją nauczyli, litera po literze, układać usta, poruszać gardłem i nadawać piersiom ruch taki, że może głos wydać i każdą z tych liter wymówić.
Ogrodnik patrzył osłupiały, stojąc z otwartą gębą. Znać było, że nie rozumie ani słowa z tego całego wykładu i że zresztą nie dowierzał temu. Więc sam próbować zaczął:
— Powiedzże mi, Ludwisiu — rzekł schyliwszy się jej do ucha — czyś kontenta191, że ojciec powrócił?
I podniósłszy twarz czekał, co powie. Dziewczynka patrzyła na niego zadumana i nic nie odpowiedziała.
Stał więc zmieszany, a nauczycielka roześmiała się i rzekła:
— Dobry człowieku, nie odpowiada wam, bo nie widziała poruszeń ust waszych, boście jej do ucha mówili! Powtórzcież teraz swoje pytanie, trzymając twarz prosto przed jej twarzą!
Nastawił się Grzegorz i powtórzył:
— Kontentna jesteś, że ojciec wrócił? Że już nie odjedzie?
Dziewczynka, która uważnie patrzyła mu na usta, gdy mówił, usiłując widzieć nawet ruch języka — odpowiedziała swobodnie:
— Bar-dzo kon-ten-ta je-stem, że oj-ciec wró-cił, że już nie po-je-dzie ni-gdy!
Ojciec zaczął ją gwałtownie ściskać i całować i zaraz, żeby się bardziej upewnić, zarzucił ją pytaniami:
— Jak się nazywa mama?
— An-to-nia.
— Jak się nazywa mała siostrzyczka?
— A-de-la-i-da.
— Jak się nazywa ten Instytut?
— Głu-cho-nie-mych.
— Ile będzie dwa razy dziesięć?
— Dwa-dzie-ścia.
No, i kiedyśmy myśleli, że się zacznie śmiać z radości — nagle płakać zaczął.
— Ależ, panie — przekładała mu nauczycielka — zamiast się cieszyć, to pan płacze? Wszak pan ma powód do radości, nie do smutku! Patrz pan! Córka pana także płacze. Niechże więc pan przestanie i powie mi, czyś pan zadowolony.
Ogrodnik pochwycił rękę nauczycielki i całując ją po wiele razy mówił:
— Dziękuję! Dziękuję stokrotnie! Tysiąckrotnie dziękuję dobrej, drogiej pani! I niech mi też pani wybaczy, że tego lepiej powiedzieć nie umiem.
— Ale córka pana umie i pisać także — dodała nauczycielka — i rachować. Wie, jak się co nazywa w domu. Umie także trochę historii, trochę geografii. Jest teraz w normalnej klasie. Ale jak jeszcze dwie wyższe klasy ukończy, będzie umiała o wiele więcej. Po wyjściu stąd będzie mogła zająć się czymś, wybrać sobie profesję jakąś. Niektóre z dawnych naszych uczennic głuchoniemych są w sklepach i tak dobrze obsługują kupujących, jak i inne.
Ogrodnik znów usta otwarł osłupiały. W głowie mu się to wszystko mieszało. Patrzył na córkę, drapiąc się za uchem. Wzrok jego domagał się jeszcze nowych objaśnień.
Wtedy nauczycielka zwracając się do odźwiernego rzekła:
— Zawołajcie mi tu którą małą z klasy przygotowawczej!
Odźwierny wrócił za chwilę z małą głuchoniemą, ośmiu lub dziewięciu lat może, która świeżo do Instytutu weszła.
— Oto tę małą — mówiła nauczycielka — zaczynamy dopiero uczyć. Patrzcież, jak się to robi! Chcę, żeby wymówiła e. Niechże pan uważa teraz.
Tu nauczycielka otwarła usta w taki sposób, w jaki je otworzyć trzeba dla wymówienia e, i ułożyła usta owej małej w podobny sposób. Dziewczynka trzymała je posłusznie w tym układzie. Wtedy nauczycielka dała jej znak, żeby głos z siebie wydała. Jakoż wydała go, ale zamiast e zrobiło się z tego o.
— Nie — rzekła nauczycielka. — To nie to! — I wziąwszy obie ręce malej położyła sobie jedną na gardle, a drugą na piersiach i powtarzała: e, e.
Mała, czując pod ręką ruch gardła i ruch piersi nauczycielki, otwarła usta tak samo, jak
Uwagi (0)