Serce - Edmondo de Amicis (baza książek online TXT) 📖
Jest pierwszy dzień nauki i Henryk, trzecioklasista z Turynu niechętnie wraca do szkoły. Notuje to w swoim pamiętniku.
W barwny sposób opisuje tam kolegów, rodziców, szkołę, wrażenia, cały swój świat. Przepisuje też wyczekiwane przez uczniów z niecierpliwością tzw. opowiadania miesięczne. Bohaterami tych, rozdawanych przez nauczyciela, historyjek są chłopcy w ich wieku i ich niezwykłe wyczyny. Dzieci poznają między innymi losy małego dobosza z Sardynii, Julka, pisarczyka z Florencji i Marka, chłopca, który w poszukiwaniu mamy dotarł aż do Argentyny.
Czy perypetie szkolne małego chłopca w XIX wieku są podobne do losów dzisiejszych trzecioklasistów? Przekonajcie się sami. Jedno jest pewne, choć Serce powstało w 1886, do dzisiaj potrafi wzruszyć.
W Polsce Serce było wydawane także we fragmentach. Najlepiej znanym jest opowiadanie Od Apeninów do Andów. Powieść w całości przetłumaczyła Maria Konopnicka.
- Autor: Edmondo de Amicis
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Serce - Edmondo de Amicis (baza książek online TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Edmondo de Amicis
— Czy cię boli? — zapytała Julieta.
— Nic mnie nie boli!
— Dobranoc ci!
— Dobranoc! — odpowiedział Manio.
I zeszli po dwojgu obocznych schodkach, do swoich sypialni.
Stary marynarz dobrze przepowiedział. Jeszcze dzieci nie posnęły, kiedy się rozpętała straszliwa burza. Ogromne bałwany tak gwałtownie natarły na okręt, że w parę minut jeden z wielkich masztów powalony został, trzy łodzie ratunkowe, z tych, które były uczepione w tyle okrętu, fale uniosły jak liście, a szturmujące okręt morze zmiotło cztery woły z przedniego pokładu.
Pomiędzy pasażerami zrobił się okrutny zamęt. Krzyki przerażenia, rozpacz, płacz, modlitwy buchnęły jak druga burza. Włosy stawały na głowie słuchając ich. Morze wrzało. Nawałnica noc całą szalała wzmagając się ciągle na sile. Dniało już, a ona jeszcze rosła. Olbrzymie fale bijące w statek z ukosa zalewały pokład tłukąc, łamiąc i zmiatając w otchłań, co tylko na nim było.
Platforma pokrywająca maszynę była zgnieciona, a woda nalewała się do wnętrza ze straszliwym hukiem; ognie pogasły, maszyniści uciekli pod pokład przed niechybną śmiercią; szerokie strugi wdzierały się zewsząd.
Wtem grzmiący głos krzyknął:
— Do pomp!
Był to głos kapitana, marynarze rzucili się do pomp. Ale w tejże chwili nagłe uderzenie fal przechyliwszy okręt w tył zgruchotało poręcze i drzwiczki kajut, a woda strumieniem wlewać się do nich poczęła. Pasażerowie w śmiertelnym przestrachu zebrali się w wielkiej sali. Wtem kapitan ukazał się w progu.
— Kapitanie! Panie kapitanie! — krzyknęli wszyscy razem.
— Co się dzieje?... Co się z nami stanie?... Czy jest nadzieja? Czy jest ratunek?...
Kapitan przeczekał, aż się krzyk uciszył, a potem zimnym głosem rzekł:
— Trzeba się poddać losowi.
Jakaś kobieta krzyknęła: — Litości! — Był to jedyny okrzyk.
Nikt inny głosu dobyć nie mógł. Zgroza ścisnęła wszystkie gardła. Minuty przechodziły, w wielkiej sali śmiertelna panowała cisza.
Ludzie patrzyli na siebie zbolałą z przerażenia twarzą. A morze tymczasem szalało. Okręt pogrążać się zaczął.
W jakiejś chwili kapitan próbował spuścić łódź ratunkową. Pięciu marynarzy wstąpiło w nią, barka została odcięta. Natychmiast jednak przechyliła ją gwałtowna fala i dwóch marynarzy poszło na dno. Jednym z nich był stary Włoch, opiekun dzieci. Pozostałym udało się z wielkim trudem zarzucić sznury na okręt i dostać na niego z powrotem. Po tej śmiertelnej próbie załoga straciła nadzieję.
W dwie godziny potem okręt był zalany wodą aż do wysokości osady głównego masztu. Pod pokładem tymczasem rozgrywały się rozdzierające sceny.
Matki rozpaczliwie tuliły dzieci swe do łona, przyjaciele padali sobie w objęcia i żegnali się, niektórzy schodzili do kajut, by tam umierać, nie patrząc na rozpętane i huczące morze. Jeden z podróżnych roztrzaskał sobie czaszkę z pistoletu i skonał na schodach sypialni. Ludzie czepiali się konwulsyjnie jedni drugich, kobiety mdlały i wpadały w szał nieopisany.
Wielu klęczało dokoła księdza wznosząc ku niemu złożone do modlitwy ręce. Krzyk, jęki, płacz dzieci, łkania, głosy dzikie, ostre tworzyły jakiś chór piekielny, jakąś symfonię rozpaczy, a tu, to tam stali ludzie nieruchomi jak posągi, z rozszerzonymi źrenicami, które nie widziały nic, z twarzami szaleńców i trupów.
Ale dwoje dzieci, Manio i Julieta, trzymając się co siły jednego z okrętowych masztów, patrzyło w morze osłupiałym wzrokiem jakby nieprzytomne.
Morze zaczęło się uspokajać wreszcie, ale okręt zanurzał się z wolna coraz głębiej. Kilka minut zaledwie i musiał zniknąć pod wodą.
— Spuszczaj szalupę! — krzyknął kapitan.
Spuszczono ostatnią szalupę, jaka pozostała. Czternastu marynarzy i trzech podróżnych w nią zeszło.
Kapitan patrzył z pokładu.
— Kapitanie! Schodź z nami! — krzyczano na niego z szalupy — Zginę na stanowisku!... To powinność moja! — odkrzyknął kapitan.
— Spotkamy jakiś statek! Ocalimy cię! Schodź! Ratuj się! — wołali marynarze.
— Zostaję tutaj!
— Jest jeszcze miejsce! — krzyknęli wtedy marynarze zwracając się do pasażerów. — Niech zejdzie kobieta.
Zbliżyła się kobieta, podtrzymywana przez kapitana, ale zobaczywszy odległość, w jakiej się znajdowała szalupa, nie mogła odważyć się na skok i padła na pokład zemdlona.
Inne kobiety były bezprzytomne i na wpół nieżywe.
— Dawać dziecko! — krzyczeli teraz marynarze.
Na ten krzyk mały Sycylijczyk i towarzyszka jego, jakby skamieniali dotąd od nadludzkiej zgrozy, wstrząśnięci gwałtownym instynktem życia, puścili drzewo masztu w tym samym momencie i rzuciwszy się na brzeg pokładu wrzasnęli jednym głosem: — Ja!... Ja!... — odtrącając się wzajem od zejścia jak dzikie zwierzęta.
Mniejsze! — krzyczano z szalupy. — Łódź jest przeładowana! Mniejsze!
A na ten krzyk dziewczynka opuściła ręce jak trafiona gromem i stanęła nieruchoma patrząc na Mania martwymi oczyma.
Manio spojrzał na nią i zobaczył krwawą plamę na żółtej sukience. Przypomniał sobie i jakiś błysk niebiański przeleciał mu po twarzy.
— Mniejsze! Prędzej! — wołali marynarze z najwyższą niecierpliwością. — Odbijamy!
A wtedy Manio krzyknął jakimś dziwnym głosem:
— Ona lżejsza! Schodź, Julieto! Masz ojca i matkę. Ja sam. Oddaję ci miejsce. Schodź!
— Rzucić ją w wodę!... Złapiemy!
Manio chwycił ja wpół i rzucił w morze. Wrzasnęła dziewczynka i zanurzyła się z głową. Ale w tejże chwili jeden z marynarzy chwycił ją i wciągnął na łódź.
Chłopiec stał wyprostowany na brzegu pokładu, z czołem podniesionym, z włosami rozwianymi przez wiatr, stał nieruchomy, spokojny, wzniosły.
Plusnęły wiosła. Szalupa miała zaledwie czas oddalić się od niebezpiecznego leja, jaki tworzył okręt idący pod wodę, a który łatwo mógł ją wciągnąć w przepaść.
Wtedy dziewczynka, dotąd bezprzytomna jakby, podniosła oczy ku chłopcu i wybuchła płaczem.
— Żegnaj, Manio! — krzyknęła wyciągając ręce ze łkaniem.— Żegnaj! Żegnaj!
— Bądź zdrowa! — odkrzyknął chłopiec podnosząc rękę. Barka zaczęła się oddalać z pośpiechem, skroś wzburzonego morza215, pod zamroczonym niebem.
Na okręcie ucichło wszystko.
Woda zatapiała ostatni skrawek pokładu.
Nagle chłopczyna upadł na kolana ze złożonymi rękami i oczy wzniósł w niebo.
Ocalona dziewczynka ukryła twarz w dłoniach. Kiedy ją podniosła i powiodła wzrokiem po morzu dokoła, okrętu nie było już na nim.
11. sobota
A więc skończył się, Henryku, rok szkolny i pięknie to jest, że ci jako wspomnienie ostatniego dnia w tym roku zostaje obraz wzniosłego chłopczyny, który ustąpił życia małej przyjaciółce.
Więc masz się rozłączyć z nauczycielami, z kolegami twymi, a ja ci muszę powiedzieć rzecz smutną, że nie na trzy miesiące rozłączasz się z nimi, ale już na zawsze. To bowiem wypadło ze spraw związanych z zawodem ojca twojego, że opuszcza Turyn, a z nim i my wszyscy.
Jesienią wyprowadzimy się stąd, a ty wstąpisz do jakiejś innej szkoły. Przykro ci to, prawda? Bo jestem pewna, że kochasz twoją starą szkołę, gdzie przez lat cztery, dwa razy dziennie, doświadczałeś radości pożytecznej pracy. Gdzie przez czas tak długi widywałeś tych samych chłopców, tych samych nauczycieli, tych samych rodziców i twego ojca, i twoją matkę, którzy na ciebie z uśmiechem czekali. Tę dobrą, starą szkołę, gdzie umysł twój otwarł się do światła, gdzieś znalazł dobrych kolegów, gdzie każde słowo, któreś słyszał, miało za cel dobro twoje i gdzieś nie doznał żadnej przykrości prócz takiej, która ci pożyteczną była. Zachowajże więc w sercu to przywiązanie, Henryku, a pożegnaj serdecznie towarzyszy twoich!
Niektórzy z nich doznają może nieszczęścia, może stracą wcześnie ojca, matkę, inni sami może młodo zejdą ze świata. Będą i tacy, którzy w obronie ojczyzny krew mężnie przeleją, a wielu zostanie dzielnymi, uczciwymi robotnikami, ojcami rodzin pracowitych i zacnych, jak sami, a kto wie, znajdzie się pomiędzy nimi i taki może, który odda wielkie usługi swemu krajowi i wsławi jego imię!
Pożegnaj więc ich z miłością! Zostaw nieco duszy swojej w tej wielkiej rodzinie, do której wszedłeś dzieckiem, a z której wychodzisz młodzieńczykiem, a którą twój ojciec i twoja matka tak kochali, boś ty był w niej kochany.
Szkoła to też matka, Henryku! Zabrała mi cię z objęcia, kiedyś był mały i mówił zaledwie, a teraz oto oddaje mi cię dużym, silnym, dobrym i chętnym do nauk. Niechże więc będzie błogosławiona, a ty, mój synu, nigdy nie zapomnisz o niej. Nie, to niepodobna216, żebyś ją zapomniał! Dorośniesz, pójdziesz w świat, zobaczysz wielkie miasta, zadziwiające pomniki i gmachy i wiele rzeczy tymczasem wyjdzie z twej pamięci, ale ten skromny, biały budynek z tymi zapuszczonymi firankami, ten mały ogród, w którym zerwałeś pierwszy kwiat wiedzy twojej, ten ci zostanie w oczach do ostatniego tchu życia i tak go widzieć będziesz, gdziekolwiek cię los poniesie, jak ja widzę ten dom, w którym usłyszałam głos twój po raz pierwszy.
4, wtorek
Otóż i egzaminy nareszcie!
Na wszystkich ulicach dookoła szkoły nikt o niczym innym nie mówi: rodzice, dzieci — aż do kucharek.
„Egzaminy, stopnie, tematy, przeciętne, obcięty, promowany” — wszyscy to na ustach mają.
Wczoraj rano były wypracowania piśmienne217, dziś rano arytmetyka. Wzruszające było patrzeć na wszystkich tych rodziców, którzy prowadząc dzieci do szkoły, dawali im ostatnie rady przez drogę. Matki to aż do ławek towarzyszyły synom, żeby zobaczyć, czy atrament jest w kałamarzu, czy pióro dobre, a jeszcze z progu odwracały się mówiąc:
— A uważaj! Bój się Boga, uważaj! A nie bój się nic! Pamiętaj!
W naszej klasie nauczycielem-asystentem był Coatti, ten z czarnym brodziskiem, co to jak lew ryczy, a dobry jak baranek.
Niektórzy chłopcy wyglądali tak biało na twarzy, jak kreda, ze strachu. Kiedy nauczyciel rozpieczętował przyniesioną z Ratusza kopertę i wyjął z niej zadanie, tchu nie było słychać w całej klasie.
Więc podyktował zadanie owo grubym głosem, patrząc to na tego, to na owego srogimi oczyma, ale widać było, że gdyby mógł nam podyktować i rozwiązanie także, żeby wszyscy promocje dostać mogli, sprawiłoby mu to najwyższą przyjemność.
Po godzinie pracy wielu już bardzo się pomęczyło, bo zadanie było istotnie trudne. Jeden płakał. Crossi walił się pięścią w głowę. A przecież nie było to winą tych biednych chłopców, że niewiele wiedzieli, bo mało czasu mieli do nauki i rodzice odrywali ich od niej.
Ale Opatrzność czuwała!
Trzeba wiedzieć, co wyprawiał Derossi, żeby im tylko pomóc. Jakie pomysły miał, żeby puścić między ławki cyfrę lub podpowiedzieć, jakiego użyć działania, a nie być odkrytym, tak troskliwy o wszystkich, jakby to on był nauczycielem naszym.
No i Garrone, który jest w arytmetyce mocny, pomagał, komu się dało, aż do Nobisa, który zaplątawszy się w rachunkach zupełnie zmiękł i bardzo był uprzejmy.
Stardi więcej niż przez godzinę siedział nieruchomy z wzrokiem wlepionym w zadanie, z głową pięściami podpartą, po czym wziął pióro i w pięć minut skończył.
Nauczyciel chodził między ławkami i powtarzał:
— Spokojnie! Spokojnie myśleć, chłopcy! Zalecam wam spokój myśli!
A kiedy spostrzegł, że który sam nie wie, co robi ze strachu, otwierał szeroko usta, żeby go rozśmieszyć, i udawał lwa, że chce go połknąć.
Około jedenastej patrząc przez zapuszczone firanki widziałem, jak niektórzy rodzice niecierpliwie chodzili tam i na powrót w ulicy. Był tam ojciec Precossiego w swojej kamizelce niebieskiej, który dopiero co wybiegł widać z kuźni i twarz miał zupełnie czarną. Była matka Crossiego, zieleniarka, matka Nelliego, czarno ubrana, która ani chwili spocząć nie mogła. Przed samym południem przyszedł mój ojciec i podniósł oczy ku oknu mojemu: drogi, kochany mój ojciec! O dwunastej wszyscy robotę skończyli.
A co się to działo przy wyjściu! Ledwo który przez próg, zaraz do niego! A to pytać, w kajety zaglądać, a to porównywać z kajetami kolegów!
Ile działań? Jaka suma? A odejmowanie? A odpowiedź? A gdzie przecinek ułamka dziesiętnego?
Nauczyciele nie wiedzieli, gdzie mają iść, tak ich wołano ze wszystkich stron. Mój ojciec wziął ode mnie brulion, spojrzał i rzekł:
— Dobrze.
Obok nas stał kowal Precossi, który także oglądał robotę syna, trochę niespokojny, bo nie mógł się jakoś połapać. Więc zwrócił się do mego ojca.
— Czy nie byłby pan łaskaw powiedzieć mi sumy?
Ojciec przeczytał cyfry. Spojrzał kowal w kajet i porównał.
— Brawo! Ależ brawo, malcze! — zawołał uszczęśliwiony.
I patrzyli na siebie przez chwilę z uśmiechem, on i mój ojciec, jak dwaj przyjaciele. Ojciec podał mu rękę, kowal ją uścisnął. Rozstali się mówiąc:
— Do zobaczenia na „ustnym”!
— Na „ustnym”!
Uszedłszy kilka kroków posłyszeliśmy jakiś nadzwyczajny falset218, tak że się głowa sama odwracała. Spojrzałem: to kowal śpiewał, wyciągając głos w nieprawdopodobne trele!
7. piątek
Dziś rano odbyły się egzaminy ustne.
O ósmej byliśmy już wszyscy w klasie, a o kwadrans na dziewiątą219 zaczęli nas wywoływać po czterech do sali, gdzie stał duży stół, nakryty zielonym suknem, a przy stole siedział dyrektor i czterech nauczycieli, pomiędzy którymi był i nasz także.
Mnie wywołali prawie na samym początku.
Biedny nauczyciel. Dopiero dziś z rana przekonałem się, jak ja go kocham. Kiedy tamci pytali, patrzył w nas, jakby nam duszę własną chciał oddać. Zachmurzał się, kiedy który palnął bąka220, rozjaśniał, kiedy dobrze szło. Słuchał każdego słówka, a głową i rękami dawał nam znaki, jakby mówił:
— Dobrze... Źle! Uważaj... Wolniej. Nie bój się!
Pewno by i podpowiadał, żeby mu tylko wolno było mówić. Gdyby na jego miejscu znajdowali się, jeden po drugim, ojcowie wszystkich uczniów, nie mogliby zrobić nic więcej. I jeszcze by dziesięć razy głośno krzyczeli: „dziękuję!”, nawet przy dyrektorze. Więc kiedy mi tam u tego zielonego
Uwagi (0)