Ojciec Goriot - Honoré de Balzac (wirtualna biblioteka txt) 📖
Paryż, rok 1819. Eugeniusz de Rastignac, Vautrin i Jan Joachim Goriot to mieszkańcy paryskiego pensjonatu znajdującego się przy ulicy Neuve-Sainte-Geneviève i główni bohaterowie tej powieści.
Rastignac jest studentem prawa, który aspiruje do wejścia do klasy wyższej w czym pomaga mu kuzynka, wicehrabina Madame de Beauséant. Vautrin to tajemniczy propagandzista, a Goriot jest emerytowanym producentem makaronu, który bezgranicznie kocha swoje dwie córki i wspiera je całym swym majątkiem.
Ojciec Goriot to powieść Honoriusza Balzaca z 1835 roku, wchodząca w skład Scen z życia prywatnego cyklu powieści Komedia ludzka. Autor zastosował w powieści technikę powtarzających się postaci — jedną z charakterystycznych cech swojej twórczości. Ojciec Goriot jest uznawany za jedno z najważniejszych dzieł francuskiego pisarza.
- Autor: Honoré de Balzac
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Ojciec Goriot - Honoré de Balzac (wirtualna biblioteka txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Honoré de Balzac
— A to trafił! Czemu nie zażądać już lepiej całego domu? Dwie butelki szampana! Ależ to kosztuje dwanaście franków! Ja tyle nie zarabiam, nie! Jeżeli pan Eugeniusz zapłaci, to mogę dać nalewki porzeczkowej.
— Ta jej nalewka przeczyszcza żołądek jak manna — rzekł z cicha student medycyny.
— Zmiłuj się, nie gadaj, Bianchon — zawołał Rastignac. — Na samo wspomnienie o mannie serce mi... Dobrze, zgoda na szampana, ja płacę — dodał student.
— Sylwio — rzekła pani Vauquer — podaj sucharki i małe ciastka.
— Te małe ciastka są za wielkie. Na sucharki to zgoda.
W jednej chwili obniesiono dokoła butelki Bordeaux, goście ożywili się i wesołość się podwoiła. Wśród szalonego śmiechu wyrywały się głosy naśladujące krzyk rozmaitych zwierząt. Urzędnikowi z Muzeum przyszło do głowy odtworzyć krzyk Paryża, który miał przypominać miauczenie kota zakochanego i wnet osiem głosów ryknęło osiem zdań następujących:
— Ostrzyć noże!
— Siemię dla ptasząt!
— Sztuki, patrzcie panie, sztuki!
— Drutować porcelanę!
— Proszę do łodzi! proszę do łodzi!
— Bić żony, trzepać odzież!
— Stare odzienie, stare galony, stare kapelusze do sprzedania!
— Wiśnie, wiśnie słodkie!
Palmę pierwszeństwa otrzymał Bianchon za akcent nosowy z jakim wywoływał:
— Handlarz parasoli!
Po chwili hałas stał się nieznośny, rozmowa zmieniła się w jakieś brednie bezmyślne, a Vautrin dowodził tym wszystkim, niby dyrygujący operą, przy czym spoglądał niekiedy na Eugeniusza i ojca Goriot, którzy zdawali się już upojeni. Obaj siedzieli wsparci plecami o poręcz krzesła i pili niewiele, patrząc z powagą na nieład panujący dokoła; obaj myśleli o tym, co mieli spełnić wieczorem, lecz żaden nie miał siły powstać z swego miejsca. Vautrin śledził ukradkiem zmianę ich fizjonomii, aż spostrzegł, że błędne oczy zaczynają się przymykać; wtedy pochylił się ku Rastignacowi i szepnął mu do ucha:
— Synku kochany, jeszcześ nie dość przebiegły, by walczyć z tatusiem Vautrinem, który zanadto cię kocha, by pozwolił ci robić głupstwa. Gdy ja postanowię coś zrobić, to tylko Bóg jeden może mi przeszkodzić. Ach! Chcieliśmy ostrzegać ojca Taillefer, chcieliśmy popełniać błazeństwa! Piec gorący, ciasto rozczynione, chleb siedzi już na łopacie; jutro będziemy zajadali z takim apetytem, aż okruchy wyżej głowy wyskakiwać nam będą, a dziś chcieliśmy nie dopuścić, by go w piec wsadzono?... Nie, nie, wszystko się upiecze! Pozostanie nam może trochę zgryzoty, lecz i to się razem przetrawi. Chrapniemy sobie troszeczkę, a tymczasem hrabia Franchessini otworzy nam końcem szpady spadek po Michale Taillefer. Wiktoryna odziedziczy wszystko po bracie i będzie miała piętnaście tysiączków dochodu. Dowiedziałem się również, że spadek po matce dochodzi do trzechkroć tysięcy...
Eugeniusz słuchał i nie mógł nic odpowiedzieć: czuł, że mu język przylega do podniebienia, że ogarnia go senność nieprzezwyciężona; przed oczyma rozścielała mu się jakaś mgła świecąca, przez którą widział niewyraźnie stół i twarze biesiadników. Gwar ucichał z wolna i goście rozchodzili się po jednym. Za stołem pozostała już tylko pani Vauquer, pani Couture z panną Wiktoryna, Vautrin i ojciec Goriot. Rastignac rozmarzony widział jeszcze, jak pani Vauquer zlewała pozostałe wino do jednej butelki.
— A, jacy oni szaleni, jacy młodzi! — mówiła wdowa.
Było to ostatnie zdanie, które Eugeniusz mógł jeszcze zrozumieć.
— Tylko pan Vautrin potrafi wyprawiać takie sztuki — rzekła Sylwia. — Patrzcie państwo, toć to Krzysztof chrapie jak bączek.
— Do widzenia, mamuniu — rzekł Vautrin. — Idę na bulwar podziwiać pana Marty w Mont-Sauvage. Jest to wielka sztuka przerobiona z Pustelnika. Jeżelibyś pani życzyła, tobyśmy poszli razem z tymi paniami.
— Ja dziękuję — rzekła pani Couture.
— Jak to, sąsiadko! — zawołała pani Vauquer — nie chcesz widzieć sztuki osnutej na Pustelniku? Wszakże do dzieło Atali de Chateaubriand, któreśmy czytały w przeszłym roku pod lipami, płacząc niby jakie Magdaleny; przy tym jest to utwór moralny, z którego i panna Wiktoryna może skorzystać.
— Nam nie wolno bywać na komedii — odparła Wiktoryna.
— Patrzcie państwo! Ci już zupełnie gotowi — rzekł Vautrin, poruszając w sposób komiczny głowę ojca Goriot i Eugeniusza.
Złożył głowę studenta na krześle, żeby mu było wygodniej i pocałował go serdecznie w czoło śpiewając:
— Boję się, żeby on nie zachorował — rzekła Wiktoryna.
— W takim razie, niechże go pani pielęgnuje — począł znów Vautrin. — Jest to — szepnął jej do ucha — obowiązek żony uległej...
— Młodzieniec ten ubóstwia panią, a ja przepowiadam, że pani zostaniesz jego żoneczką. — A w końcu — dodał głośno — poważano ich powszechnie, żyli szczęśliwie i mieli dużo dzieci. Oto zakończenie wszystkich historii miłosnych. — Dalejże, mamuniu — zawołał zwracając się do pani Vauquer i chwytając ją w objęcia — proszę włożyć kapelusz, piękną suknię w kwiaty i przepaskę hrabiny. Ja sam pójdę sprowadzić fiakra.
I oddalił się śpiewając:
— Mój Boże! Wiesz co, pani Couture? Ja zgodziłabym się choć na dachu żyć z takim człowiekiem. — No — rzekła zwracając się do starego fabrykanta — ojciec Goriot już gotów. Temu staremu sknerze nigdy nie przyszło na myśl, żeby mnie gdziekolwiek zaprowadzić. Ale, mój Boże! On spadnie na ziemię. Jak to nieprzyzwoicie, kiedy człowiek niemłody upije się i rozum utraci! Powiecie mi, że trudno stracić to, czego się nie ma. Sylwio, zaciągnijże go na górę.
Sylwia wzięła starego pod ramiona, poprowadziła go popychając przed sobą i rzuciła jak tłumok jakiś w poprzek łóżka.
— Biedny młodzieniec — mówiła pani Couture, odgarniając Eugeniuszowi włosy, które mu aż na oczy opadły — on tak jak dzieweczka nie zna jeszcze, co to jest nadużycie.
— A — rzekła pani Vauquer — mogę śmiało powiedzieć, że od lat trzydziestu, to jest od czasu jak utrzymuję mą gospodę, wielu młodych ludzi przeszło, jak to mówią, przez moje ręce; ale żaden jeszcze nie był tak miły i tak dystyngowany, jak pan Eugeniusz. Jaki on piękny we śnie! Pani Couture! Niechże pani oprze jego głowę na swym ramieniu. Ba! Ona już spadła na ramię panny Wiktoryny: Bóg czuwa nad dziećmi. Jeszcze chwila, a byłby roztrzaskał głowę o poręcz krzesła. Ale z nich obojga byłaby bardzo ładna para.
— Dajcież pokój, sąsiadko, mówicie takie rzeczy...
— To cóż, przecie on nie słyszy — odparła pani Vauquer.
— No, Sylwio, chodźże mnie ubrać. Włożę wysoki gorset.
— A tak! Wysoki gorset po obiedzie — zawołała Sylwia. — Niechże pani szuka sobie kogo innego do sznurowania, ja nie chcę być zabójczynią. Pani może życiem przypłacić taką nierozwagę.
— Mniejsza o to, trzeba wystąpić tak, żeby się pan Vautrin nie powstydził.
— To pani musi bardzo kochać swoich spadkobierców?
— No, Sylwio, dość już tego gadania — zawołała wdowa odchodząc.
— I to w takim wieku! — rzekła kucharka do Wiktoryny, wskazując na oddalającą się panią.
W sali jadalnej została tylko pani Couture i wychowanka jej, podtrzymująca na swym ramieniu głowę śpiącego Eugeniusza. Chrapanie Krzysztofa rozlegało się wśród cichego domu, przez co sen Eugeniusza, który spał cicho jak dziecię, nabierał jeszcze więcej wdzięku. Wiktoryna uszczęśliwiona była, że może spełnić jeden z tych aktów miłości bliźniego, w których wylewają się wszystkie uczucia kobiety, że może bez grzechu czuć przy swym sercu uderzenie serca młodzieńczego. Na twarzy jej rozlał się jakiś wyraz macierzyńsko-opiekuńczy, który czynił ją dumną prawie. Wśród tysiącznych myśli, powstających w jej głowie, budziło się natrętne uczucie rozkoszy, wywołane zamianą czystego, młodzieńczego ciepła.
— Biedne, drogie dziecię! — rzekła pani Couture, ściskając jej rękę.
Stara kobieta wpatrywała się z zachwytem w tę twarz nieskalaną i smętną, którą otoczyła w tej chwili aureola szczęścia. Wiktoryna przypomniała jedno z tych naiwnych średniowiecznych malowideł, na których artysta odrabiał wszystkie akcesoria niedbale, ale za to całą potęgę spokojnego i silnego pędzla skupiał na twarzy o żółtym odcieniu, w której niebo zdawało się odbijać z całym bogactwem złotych swoich blasków.
— Jednak, mateczko, on wypił nie więcej jak dwie szklanki — mówiła Wiktoryna, zatapiając palce we włosach Eugeniusza.
— Ależ, drogie dziecię, nie szkodziłoby mu wino, gdyby przyzwyczajony był do nadużycia. Właśnie chwali mu się to, że się upił.
Turkot powozu dał się słyszeć na ulicy.
— Mateczko — rzekło dziewczę — pan Vautrin przyjechał. Proszę wziąć ode mnie pana Eugeniusza. Nie chciałabym, żeby widział go przy mnie; umie on niekiedy przemawiać w taki sposób, że wyrazy jego kalają jego duszę, a gdy spojrzy przy tym, to kobiecie robi się tak przykro, jak gdyby z niej suknię zdzierano.
— Nie — rzekła pani Couture — ty się mylisz! Pan Vautrin, to człowiek uczciwy, trochę niby w rodzaju nieboszczyka pana Couture; prawda, że raptus, ale dobry; jednym słowem jest to gbur dobroduszny.
W tej chwili Vautrin wszedł po cichu i spojrzał na obraz ułożony z tych dwojga dzieci, których światło lampy zdawało się głaskać pieszczotliwie.
— Oto scena — rzekł, zakładając ręce — z której poczciwy Bernardin de Saint-Pierre, autor Pawła i Wirginii, mógłby zaczerpnąć natchnienie do niejednej pięknej stronicy. Jaka to młodość piękna, pani Couture! Śpij, biedne dziecię — mówił, wpatrując się w Eugeniusza — czasami szczęście spływa na nas we śnie. Wiem — ciągnął dalej, zwracając się do wdowy — że piękność duszy tego chłopaka odpowiada piękności jego twarzy, a ta harmonia wzrusza mnie i przywiązuje do niego. Patrz pani, czyż to nie jest cherubin spoczywający na ramieniu anioła? O, takiego warto kochać! Gdybym był kobietą, chciałbym umrzeć (nie, nie głupim!), chciałbym żyć dla niego. Gdy patrzę tak na oboje, szepnął pochylając się do ucha wdowy, to nie mogę powstrzymać się od myśli, że Bóg stworzył ich po to, żeby wzajemnie do siebie należeli. Opatrzność przenika serca ludzkie, a drogi jej są dla nas zakryte — zawołał głośno. — Widząc was, dzieci moje, w tej chwili, gdyście złączeni z sobą nieskazitelnością dusz waszych i wszystkimi uczuciami ludzkimi, myślę sobie, że niepodobna jest, abyście kiedyś w przyszłości mieli być rozłączeni. Bóg jest sprawiedliwy. Zdaje mi się — rzekł do Wiktoryny — że widziałem na ręku pani linie zapowiadające przyszłość szczęśliwą. Proszę mi pokazać rękę, panno Wiktoryn, znam się ja na chiromancji i nieraz już wróżyłem. No, nie bójże się pani. Oho, cóż — to ja widzę! Ręczę pani słowem uczciwego człowieka, że zostaniesz wkrótce jedną z najbogatszych dzieweczek w Paryżu i uszczęśliwisz tego, który cię kocha. Ojciec weźmie panią do siebie. Poślubisz człowieka z tytułem, młodego i pięknego, który już teraz cię ubóstwia.
W tej chwili ciężkie stąpanie zalotnej wdowy przerwało wróżby Vautrina.
— Oto mamma Vauquerrr, piękna jak gwiazzzda, wysznurowana jak marrrchew. Czy nie dusimy się troszeczkę, mammuniu? — zapytał, przykładając rękę do brykli od gorsetu. — Jeżeli się rozpłaczemy, to może być eksplozja; ale ja pozbieram szczątki z troskliwością antykwariusza.
— Ten człowiek zna mowę galanterii francuskiej — szepnęła wdowa, pochylając się do ucha pani Couture.
— Do widzenia, dzieci — rzekł Vautrin do Eugeniusza i Wiktoryny. — Błogosławię was — dodał, wyciągając ręce nad ich głowami. — Wierz mi pani, życzenia uczciwego człowieka mają swoje wartość, bo idą do Boga i muszą szczęście sprowadzić.
— Do zobaczenia, przyjaciółko droga — rzekła pani Vauquer do swej lokatorki. — Jak sądzicie —- dodała po cichu — czy pan Vautrin ma jakie plany dotyczące mojej osoby?
— Hm! hm!
— A, matko droga — zawołała Wiktoryna, zostawszy sam na sam z panią Couture — gdyby to mogło być prawdą, co mówił dobry pan Vautrin! — i popatrzyła z westchnieniem na swe ręce.
— Nie trzeba nic więcej, tylko żeby ten potwór, brat twój, zleciał z konia — rzekła stara kobieta.
— Ach,
Uwagi (0)