Kunigas - Józef Ignacy Kraszewski (gdzie czytac ksiazki .txt) 📖
Młody Jerzy wychowuje się w Malborku na Zamku Krzyżackim. Pewnego dnia, usłyszawszy kilka słów w języku litewskim, zaczyna sobie przypominać wczesne dzieciństwo.
Wtedy odkrywa prawdę o swojej przeszłości — dowiaduje się, że jako dziecko został porwany przez Krzyżaków i tak naprawdę jest litewskim księciem o imieniu Marger. Postanawia wrócić do rodzinnego kraju. Poznaje dwoje innych Litwinów, których w dzieciństwie spotkał podobny los — Rymnasa i Baniutę. Przy pomocy tajemniczego Szwentasa podejmują próbę powrotu na Litwę.
Powieść Kunigas powstała w 1881 roku, w wyniku fascynacji Józefa Ignacego Kraszewskiego Litwą i jej historią. Kraszewski był jednym z najważniejszych — i najpłodniejszych — pisarzy XIX wieku. Wciągu 57 lat swojej działalności napisał 232 powieści, głównie o tematyce historycznej, społecznej i obyczajowej. Zasłynął przede wszystkim jako autor Starej baśni.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kunigas - Józef Ignacy Kraszewski (gdzie czytac ksiazki .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
W Pillenach co dzień na wieżycę wchodziła Baniuta i patrzała po dolinie, po rzece, na lasy, czy przybywających nie zobaczy.
Jednej nocy stróże przybiegli, dając znać, iż z dala łunę pożaru widać było. Reda odgadła, iż potwór ów niemiecki, co miał zgubę przynieść Pillenom, płonąć musiał.
Na gródku radość była wielka.
Baniuta wdrapała się na wieżę, aby ogniem tym napaść oczy. Nazajutrz się go spodziewała. Nazajutrz od rana przez cały dzień stała na górze i patrzała, a serce jej biło i każdego ptaszka, co przelatywał, pytała:
— Widziałeś ty miłego? Niesiesz mi słówko od niego? Czy je na zielonym liściu wyrył, czy ciebie odśpiewać nauczył??
A ptaszki leciały i nic nie mówiły do stęsknionej.
I nic widać nie było długo, aż do wieczora.
W wieczór rzeka od słońca jak ognisty potok świeciła cała, a na złotej jej wstędze czarne sunęły robaczki czy czółna — rybki czy ptaki wodne?
Baniuta w ręce plasnęła. — To oni! — I zbiegła w dół do matki, a na dachy powłazili ludzie, spojrzeli i śmieli się, mówiąc, że nikogo nie było.
Baniuta u wrót stała, bo czuła, iż Marger przybywał. Serce mówiło, że był coraz bliżej; mierzyła nim przestrzeń; słyszała, jak czółna przybiły do brzegu i ludzie na ląd skoczyli.
I róg się odezwał. Wybiegli strażnicy pana swojego na zamek wprowadzić.
Walgutis sam został na posłaniu; opuścili go wszyscy, zapomnieli o starym, bo dawno znaku życia nie dawał.
Teraz coś w nim zagrało. Krew?... Powiało nań wiosną i młodością, jakby własną.
Krzyknął rozpaczliwie. Sam był! Nikogo!
Dopieroż tym jękiem zbudzeni nadbiegli doń. Starzec, niemowa, co spał jak bobak od dawna, chciał wstawać. Śmieli się z niego.
Wyciągnął ręce chude, kościste nogi obnażył, pięścią kamienną bił, rozkazując się prowadzić.
Musieli.
Skórę niedźwiedzią zarzucili mu na ramiona nagie. Słaniał się na nogach, lecz szedł. Szedł dysząc, pchał do wrót, kazał się nieść, dźwigał. Twarz wybielała i martwa, trupia, odżyła, tylko ust tych, wiecznie otwartych, zamknąć nie mógł. Jak widmo z drugiego świata, stanął za Redą w progu, właśnie, gdy Marger z otwartymi ku niej i narzeczonej biegł rękoma.
Z piersi starca jęk się wyrwał niezrozumiały a potężny; wołał go do siebie. Chude obrosłe ręce wyciągnął, pochwycił chłopca w objęcia, głowę siwą położył na jego ramieniu — i skonał.
Ostatni oddech starca, co życie całe walczył z wrogami i nienawiścią ich konał lat tyle, wstąpił w piersi wnuka.
Gdy Reda obejrzała się na to straszne zjawisko, Walgutisa musieli już ludzie podnieść na rękach, stężałego, zimnym trupem.
I co wracać mieli na gródek z pieśnią radosną, wszyscy zanucili raudę, boleści pełną i łez, starą raudę, z którą od wieków Litwę na stos wiedziono.
Szli wszyscy za zwłokami do domu, a wielka radość obróciła się w łzy i smutek. Z całego grodu zbiegali się ludzie, dopytując o starego, który choć tyle lat konał, zawsze go czuć było, zawsze jeszcze z niego czasem życie jak płomień buchało jasny.
Począł się więc obrzęd pogrzebowy, wedle prastarego obyczaju.
Złożono zwłoki na zwykłej pościeli, która się teraz stała — śmiertelną (patałas) — wtoczono beczkę alusu i otwarto drzwi, aby wszyscy nieboszczyka mogli raz ostatni pozdrowić.
Stare niewiasty poczęty obmywać ciało i wdziały na nie długą koszulę, z dawna przygotowaną, włożono mu wiżos (chodaki) na nogi i posadzono trupa na ławie, w rogu izby, ostawiwszy pałkami, których dawniej w boju używał, a dziś one go podtrzymywały.
Tłum ludu stał dokoła starca, czerpał z beczki, przepijał do nieboszczyka i śpiewał:
— Pijemy do ciebie, panie miły, dlaczegóżeś umarł? czemuś nas osierocił?
Każdy po swojemu pozdrawiał, nucił i zwrotkę kończył jednakowo:
— Dlaczegoś umarł? czemuś nas osierocił?
— Nie miał żeś co pić, co jeść? nie byłoż dostatku w domu? nie było ci służyć komu? Dlaczegoś umarł? czemu żeś nas osierocił?
— Nie miałżeś odzienia, sprzętu, pełnych skrzyń i zasieków? na czym ci w domu zbywało? Dlaczegoś umarł? czemuś nas osierocił?
— Nie miałżeś dzieci ukochanych, żony w domu? sług dostatkiem, druhów i braci, co cię kochali? Dlaczegoś umarł? czemuś nas osierocił?
Marger, który po raz pierwszy przypatrywał się pogrzebowi litewskiemu, stał zdumiały i poruszony. Przypominał sobie czarne trumny i żałobne śpiewy chrześcijańskie. Tu wszystko wyglądało i odzywało się inaczej.
Z tamtymi umarłymi rozstawano się, oddając ich Bogu, na sąd jego; tu żegnano jak odjeżdżających do ojczyzny i praojców.
Izba cały ten dzień, całą noc i jeszcze jednę dobę stała otworem, a w niej pito, śpiewano, wchodzili i wychodzili ludzie, przypatrując się nieboszczykowi i płacząc u zwłok jego. Blady trup, z usty otwartymi, których i śmierć już zawrzeć nie mogła, siedział, jakby uśpiony. Niewiele się zmienił od żywego.
Tymczasem wszystko przygotowywano do pogrzebu. A że co chwila spodziewano się napadu Krzyżaków, musiano na wzgórzu obok zamku stos ułożyć.
Rano weszły niewiasty znowu i obmyły ciało raz jeszcze, włożyły odzież białą; przypasano mu miecz, za pas zatknięto siekierę, szyję obwinięto ręcznikiem, w którego węzeł grosz był wetknięty na drogę, i zaczęto, płacząc, pić na pożegnanie.
Tuż u drzwi stał wóz pogrzebowy, na którym posadzono trupa, i gromada, dokoła stojąca, zaczęła duchy złe odpędzać krzykiem i miotaniem włóczniami.
Zanuciły płaczki, rwąc rozpuszczone włosy. Niedaleki pochód był ze zwłokami, bo tuż gotowy stał stos śmiertelny, ale przy nim brakło gromady kapłanów i dwaj ubogo odziani Tilussoni z bliskiej osady musieli sami służyć za innych, i raudy na cześć Walgutisa wyśpiewywać.
Marger, który przy pogrzebie dziada powinien był rej wieść, nie umiał mu oddać ostatniej posługi. Wszystko tu dlań nowym było, obcym, dziwnym, niezrozumiałym.
Gdy Walgutisa na wierzchołek stosu dźwignięto i posadzono na tym tronie, który wkrótce płomienie objąć miały, musiał Marger pójść go pocałunkiem pożegnać i naówczas dopiero Tilussoni ogień w czterech rogach podłożyli.
Reda, której rozpacz i żal po ojcu były do szału posunięte, jękiem napełniała powietrze, rwała włosy, miotała się, śpiewała, padała na ziemię i wszystkim płaczkom przewodziła.
Gdy płomienie się podniosły ku górze, poczęli słudzy nieść wszystko, co na stosie z umarłym spłonąć miało: całymi koszami wleczono oręż, odzież, sprzęty, kosztowne naczynia, łupy wojenne. Wszyscy rwali i ciskali w rozżarzone ognisko drogie te skarby, aby duch Walgutisa zabrał je z sobą na drogę, na Anafiel wysoki.
Czwartego dnia, gdy jeszcze nie ostygło żgliszcze128, z którego kości zebrano i pochowano w kamiennej mogile na zamku, nadbiegły wieści, że wyprawa krzyżacka już na Pilleny ciągnęła.
Reda, pogrzebem znużona, leżała chora i znękana. Marger teraz był głową rodu i wodzem. Ona pierwsza, ściągnąwszy się z łoża, pochyliła mu się do kolan.
— Wczoraj byłam matką i panią, dzisiajem129 sługą! Rozkazuj ty.
Zawołała starszyznę.
— To pan wasz! — rzekła, wskazując, i powróciła płakać na swe łoże, a Baniuta siadła u nóg, wtórując tej boleści.
Marger znalazł się nagle wodzem, panem, i zadrżał w duchu. Ci ludzie patrzali nań i czekali; on nie wiedział, co miał rozkazywać. Miłość dla dziewczęcia, które chciał poślubić, smutek, postrach, potrzeba było otrząsnąć z siebie; na nie czasu nie miał; bronić się musiał.
Z głową jakby upojeniem zmęczoną, wstąpił na najwyższy szczyt, na wieżę, aby się obejrzeć dokoła i poznać swoje Pilleny. Stały jak wrosłe w pagórek, silne, groźne, obronne; a ludzie, co się u nóg jego mrowili, byli i liczbą, i siłą, i odwagą do osadzenia grodu starczący.
Kunigas przypomniał sobie Malborg, mury jego rozległe, ściany kamienne, wieżyce potężne, baszty, w których ścianach izby się mogły pomieścić. Pilleny drewniane wydały mu się jakby wielką chatą na rozdrożu.
Przypomniał krzyżackie zastępy, lik knechtów, oręże ich, zbroje, kusze, machiny, wojenną wprawę i siłę, i zadrżał. Stanęła mu przed oczyma przyszłość, mordercza walka i bohaterska śmierć, nieuchronna.
Albo potrzeba było uchodzić stąd, ocalając ludzi i siebie, gdzieś w lasy, i otworem zostawić granicę lub na niej w obronie paść.
Marger dumał; na oczach mu stała Baniuta, szczęście, spokój, dwór gdzieś w puszczy i ognisko domowe.
Wtem, gdy stał tak zatopiony w sobie, ta, którą porzucił płaczącą na pościeli, Reda, z rozpaloną twarzą, z włosami jeszcze rozpuszczonymi, w sukni poszarpanej, wdrapała się na wieżycę. Stała chwilę niepostrzeżona, patrząc z dala na syna — coś wyczytać musiała z twarzy chmurnej, targnęła go za ramię.
— Tyś tu wodzem teraz — rzekła — co myślisz czynić?
I wzrok w nim utopiła.
— Niemiec silny jest — rzekł Marger — my się tu tak jak Walgutis na tym stosie spalimy.
Reda czekała milcząca.
— Nie obronimy się — dodał Kunigas.
— Milcz! — przerwała mu matka. — Nie obronimy się! zginiemy! Tak: ale się bronić musimy do kropli krwi ostatniej.
Duch dziada i ojca wstałby z mogiły przekląć cię, i ja bym cię przeklęła, gdybyś gniazdo opuścił ze strachu!!
Gdym na łożu leżała, ogarnęła mię trwoga. W matce i synu jedna jest dusza; coś ty pomyślał, tom ja odczuła. Kochasz dziewczynę, chce ci się szczęścia, porwałbyś ją i zbiegł, a tę dziada mogiłę dał wziąć bez kropli krwi wrogom?! Ty?!
Marger zadrżał i pobladł; duma rycerska wstąpiła w piersi jego, duch dziadowski.
— Nie — zawołał Marger — zobaczysz; obronić nie potrafimy, ale umrzeć potrafim.
Rozśmiał się uśmiechem nie krzyżackiego wychowańca, ale dzikiego człowieka.
Reda spojrzała mu w oczy.
— Mój syn jesteś! — szepnęła.
Nie obracając się już ku niemu, poczęła szybko schodzić z wieży, samym go tu zostawiając.
Marger w duszy wydał już był wyrok na siebie.
— Dzień szczęścia, a potem... śmierć!!
Wpół wschodów siedział skurczony Szwentas i zaparł mu drogę.
— Kunigasiku — odezwał się — zamek twój niczego; ale to kupa chrustu, nas tu upieką Krzyżacy. Szkoda ludzi i nas szkoda. Co mówisz, Kunigasiku?
— Z drogi! — krzyknął Marger.
Szedł wprost na podwórce. Tu stali Bajorasowie jego i dowódcy, czekając nań, posępni. Zobaczywszy pana, odsłonili głowy.
— Krzyżacy ciągną — rzekł młody, przybierając powagę starą. — Pilleny bronić się im będą. Mówcie: macie męstwo? Komu go brak, niech stąd idzie precz; kto zostanie ze mną, na śmierć się musi gotować.
Stary Wiżunas okiem potoczył po swoich i rzekł głosem spokojnym.
— Raz człek umiera.
Żaden się nie ruszył, o wyjście prosząc, nie zadrżał nikt.
Marger z nimi razem obszedł okopy dokoła. Wszystek lud przyjmował go radośnie i każdy mu powtarzał:
— Raz człek umiera.
Gotowali się na śmierć wesoło, choć wiedzieli, że pogrzebu i stypy, i pieśni mieć nie będą.
Posłano do osady ściągnąć tych, co się schronić chcieli, a innym dać znak, by uszli w lasy.
Marger sam obszedł wnijścia, bramy, przechody tajemne i rusztowania na ścianach.
Gotowym było wszystko, choćby dziś walka rozpocząć się miała. Cały tak wieczór zszedł na tych oglądach, na radzie, na stawianiu straży i badaniu ludzi.
Wiżunas pod Margerem wziął dowództwo osady. Starzec był żelazny: małomówny, bezsenny, surowy do okrucieństwa.
W nocy ostrzono topory i osadzano siekiery. Czuwali wszyscy.
Gdy późno do izby wielkiej powrócił Marger, z dala już śpiewy go zaleciały. Świeciło w niej wesoło.
Gdy się drzwi otwarły, obraz niespodziany oczom się jego przedstawił. Reda odziana świątecznie, Baniuta w wianku dziewiczym i stroju narzeczonej, a dokoła dziewczęta nucące pieśni dziewiczego wieczora.
Matka podeszła do progu.
— Przystrójże się na wesele — rzekła. — Wczoraj pogrzeb, dziś gody, jutro może śmierć! Pilno ci było: będziesz ją miał.
Marger spoglądał na Baniutę. Siedziała jak na tronie na wywróconej dzieży, z rozpuszczonymi kosami, w wianku, a dziewczęta udawały płacz i śmiejąc się splatały i rozplatały jej włosy. Ona sama, nie, jak zwyczaj był, smutna, rozpromieniona była i wesoła, z uśmiechem tryumfu na ustach. Oczyma rzuciła ku niemu.
Chłopak pozdrowił ją tylko wejrzeniem; nie godziło mu się w sukni zszarzanej wnijść do izby; zniknął.
Pieśni żałośliwe brzmiały dalej wedle obyczaju. Ognisko płonęło wesoło. Reda krzątała się ze łzami w oczach, a uśmiechem na ustach.
Żałobę miała jeszcze w piersi, a ledwie czas na wesele. Krzyżaków jeszcze nie było.
I prześpiewano noc całą, a kto nie szedł słuchać pieśni i zapijać na szczęście nowożeńców, ten siedział i ostrzył topory.
Nazajutrz nie było Swalgona, co by im błogosławił, stary Wiżunas przepasał się biało i wianek wziął na siwe włosy.
Baniuta siedziała na dzieży znowu, na kolanach jej stał kubek piwa i chleb biały, drużki cztery kosy złote przeciągnęły przez cztery złociste pierścienie i płacząc je obcięły.
Wstała Baniuta i, kubek do ust poniósłszy, resztę wylała na progu. Marger czekał jej u stołu. Trzy razy oprowadzono młodą około ogniska, nim ją przy nim posadzono. Spojrzała wesoło ku niemu. On siedział smutny.
— Panku mój — szepnęła do niego — rozmarszczże czoło, wszak ci to wesele nasze. Mnie by płakać przystało, tobie się cieszyć; aż mi wstyd, że smutną być nie mogę.
— A mnie, że wesołym być nie umiem.
— Dlaczego? — zapytała Baniuta.
— Posłuchaj — westchnął Marger. — Gdyby pieśń nie głuszyła, może by nas tętent krzyżackich koni doleciał.
— Zawtórowałby naszej pieśni.
Spojrzała mu w oczy.
— Panku mój! czegoś ty smutny? Ja wiem! ja wiem! Wojna idzie na nasze wesele.
Cicho westchnąwszy, rzekł młody:
— Wojna, to nic...
Słowo ostatnie na ustach mu skonało. Baniuta się uśmiechnęła doń.
— Panku mój! — odezwała się. — Wszak to obyczaj jest taki, że pan młody za wianuszek podarek daje. I ja od ciebie chcę daru jednego, wielkiego daru, ale mi przysiąc musisz, że ja go będę miała.
— Dam ci, co zechcesz! — zawołał Marger żywo.
— Przysiąż mi! — powtórzyła Baniuta.
— Na kogo przysięgać mam? — smutnie odezwał się młody — na obcego Boga mi się nie godzi, a swoi mnie nie znają.
Uwagi (0)