Chore dusze - Józef Ignacy Kraszewski (darmowa biblioteka cyfrowa txt) 📖
Wraz z Kraszewskim przenosimy się do Rzymu, do domu Sobieskiego dziś nazywanego Casa Bartholdi. Przygodę z lekturą rozpoczynamy od spotkania w domy pani Lizy i jej brata Ferdynanda, którzy właśnie przyjmują gości: księżną Teresę, hrabiego Augusta i hrabiego Filipa.
Niespodziewanie w progu pojawia się kolejny gość — Wiktor Gorajski. Tajemniczy mężczyzna od teraz częściej będzie się pojawiał w życiu osób spotkanych w domu Sobieskiego. Co z tego wyniknie?
Znakomita powieść obyczajowa pisarza, który za swoje dokonania trafił do księgi rekordów Guinnessa jako autor największej liczby napisanych powieści.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Chore dusze - Józef Ignacy Kraszewski (darmowa biblioteka cyfrowa txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
— Że deser nienaruszony, mości dobrodzieju — szepnął szlachcic do Aureliusza — bardzo mnie to cieszy; ale ja jestem naruszony... Zaciekło mi za kołniérz, nogi jak w kąpieli i garnitur, słowo daję, przepadł.
Księżnę Ahaswerę nierychło było można namówić do powrotu, bo grzmoty jeszcze się zdala odzywały niekiedy, jakby wracać chciały z nową siłą.
Tymczasem przez wnijście potok gwałtowny płynąć przestał i mokrą ziemię służba wyłożyła kamieniami tak, aby suchą nogą wydobyć się ztąd było można. Powietrze odświéżone zachęcało, aby się ztąd wydobyć. Ferdynand jął się gospodarzowi czynnie pomagać i był w swoim żywiole, bo gospodarować lubił. Całe więc towarzystwo poczęło ostrożnie powrót do namiotu. Wiktor, który nie opuszczał ani na chwilę Lizy, prowadził ją znowu.
Burza nie trwała może godziny, przybory do wydobycia się z podziemia zajęły trochę czasu. W krótkim tym przeciągu kilku chwil cicha rozmowa pani Lizy z Wiktorem, na którą zdala baczność miał wielką Ferdynand, dała mu dostrzedz symptomaty, dla niego niewytłumaczone. Działo się coś, czego nie rozumiał. Co sobie mówić mogli, z czego się zwierzać, czém tak mocno byli zajęci, że na otaczających ani zważali — Ferdynand nie mógł tego odgadnąć, ale doskonale widział, że siostra z Wiktorem wyszła napowrót, jakby daleko poufaléj zapoznana, jakby uspokojona i odżywiona. Ona, co się nigdy prawie dawniéj nie uśmiéchała, teraz pokazywała drobne swe ząbki białe i nawet żartowała troszeczkę ze strachów Ahaswery.
Księżnę burza wprawiła w rodzaj gorączki; dla tych co się jéj przeciwili była prawie niegrzeczna.
— Ah! allez y voir! — wołała — żebym się miała drugi raz dać zaprosić temu hr. Filipowi, qui a du guignon dans tout!
Skoro się wypogodziło i pod namiot weszli, księżna tylko jedna miała na myśli, aby się ztąd wyrwać coprędzéj. Znała już swojego poetę, że towarzystwo niełatwo opuszczał, i choć się na zdrowie uskarżał, lubił, zapominając się niby, dobrze zjeść i wypić. Nie rachowała więc na niego i postanowiwszy go tu porzucić na łaskę gospodarza, wyglądała niecierpliwie, ażeby chmura odeszła.
Wieczór po burzy wrócił prześliczną pogodę, piękniejszą daleko, niż była we dnie; powietrze odświéżone balsamiczne przesycały wonie.
Nie mogło to powstrzymać Ahaswery, która się gniéwała na gospodarza za pomysł nieszczęśliwy, niespokojna była o zamoczone nóżki, grożące fluksyą, i chciała co najrychléj skryć swój zły humor w domu. Nie żegnając się więc, nikomu nie mówiąc nic, wyśliznęła się nieznacznie, rachując na to, że do powozu trafi. Nieprędko spostrzeżono się że jéj nie było i dopiéro oddalony turkot poetę rozbudził. Postrzegł że został osadzony na koszu, ale namarszczywszy się w piérwszéj chwili, postanowił narzucić się z powrotem gospodarzowi i udał nietylko obojętnego, ale weselszego niż był przedtém.
Księżna Teresa była téż trochę zmęczona i w pół godziny po Ahaswerze pocichu umówiła się z Lizą, żeby do miasta powracać. Gospodarz domyślił się tego, prosił trochę aby panie pozostały, lecz uległ wreszcie ich postanowieniu, może dlatego, aby nie patrzyć na ciągłą prawie rozmowę poufną pięknéj wdowy z Wiktorem. Obawiając się, aby on nie przysiadł się z paniami, położył to za warunek, aby one mu reszty męzkiego towarzystwa nie zabiérały.
Gdy podano herbatę, owoce i wina, pań już nie było. Zostawszy sami, wszyscy się uczuli swobodniejsi i z cygarami w ustach stół obsiedli. Hrabia Filip miał w tém swoje widoki, iż trochę po polsku koniecznie chciał podpoić swych gości.
— Szanuję — rzekł z ironią — tak dalece tradycye narodowe, że zapowiadam, że się choć trochę podchmielić musimy. Dziadowie i ojcowie nasi nie rozchodzili się nigdy nasucho.
— Bardzo dobrze — przerwał August — ale.... trochę. Tradycye szalonego pijaństwa wzięliśmy nie po dziadach, ale po Sasach, od Augusta Silnego, który sam pił i poił na śmierć. Tradycyi téj się wyrzekam.
— Być może — rzekł poeta — iż Sasi rozpoili nas; ale zajrzyjcie do Kochanowskiego, do satyr dawniejszych, a przekonacie się z nich, że u nas i przed Augustem pijano. Świadkiem Górnicki w Dworzaninie.
— Pijana tyle, aby się podochocić, nie żeby się z nóg zwalić i rozum postradać — rzekł August. — Więc skromnie, zwłaszcza że z winami włoskiemi żartować nie można.
Szlachcic bronił świętych tradycyj.
— E! dobrze się i upić w poczciwém towarzystwie — rzekł — byle bez szwanku dla zdrowia. Ja zaś we włoskiém winie wcale miły wigor znajduję. Francuzkie barszczykowate, kwaskowate, a te, mospanie, do żołądka idą i tam robią porządek.
Hrabia Filip naléwał pilno, choć w nim od rana wszystko kipiało. Widmo żony, potém owo szczęście Wiktora, na którego tak była łaskawąpani Liza, rozdrażniły go do ostateczności. Zbliżył się do owdowiałego poety, którego nie cierpiał, ale teraz mu i on był dobry, bo mógł się zdać na co przeciw Wiktorowi. Odgadł w nim zazdrość i niechęć ku niemu.
Nadzwyczaj czule, co się nigdy nie trafiło jeszcze, ujął go pod rękę.
— Panie nam zdezertowały — odezwał się pocichu. — Nachylił mu się do ucha. — Uważałeś — dodał — że pani Liza widocznie jest pod urokiem naszego... wielkiego nieznajomego? Powiédz mi téż ty, który ludzi umiész ocenić, co to za figura?
— Hm! zagadkowa — odparł Emil Marya.
— Z pewnością artysta, a tego się wypiéra.
— Ale jakże! ma najęte przecie atelie po tym Niemcu — rzekł Emil. — Jużcić artysta, ale z artystami gra rolę panicza, a z panam...
— Osłania się tajemnicą? nieczysta sprawa! — dodał Filip. — Niegłupi człek, ale mi wielce podejrzany. Słuchaj-że, masz ucho u Ahaswery, nie wypiéraj się tego, wiedzą sąsiedzi jak kto siedzi... Powinieneś ją namówić, aby ona ostrzegła panią Lizę że się kompromituje, że ta poufałość z takim człowiekiem niepewnym, cień na nią rzuca. Powiédz, to przecież obowiązek. Szkoda téj biédnéj wdowy, aby padła ofiarą awanturnika.
Pochlebiło to zwierzenie się poecie; poszeptał chwilę z hrabią, ścisnęli się za ręce i rozeszli.
Przy stole szlachcic wiódł rej w rozmowie o dawnych czasach. Hrabia Filip, obszedłszypróżne kieliszki, które niemiłosiernie doléwać kazał, zkolei wziął na pogadanką Ferdynanda. Ten był już podochocony i niezmiernie wesół, tak że nawet dla gospodarza czuł się w obowiązku czułość okazywać.
— Szkoda że nam panie uciekły — rzekł hrabia.
— Ja dalipan nie żałuję że sobie odjechały — rozśmiał się Fernando. — Poczciwe te nasze kobiéciska, ale i księżna Teresa i moja siostra zanadto święte, aby z niemi było bardzo wesoło.
— No, o Ahaswerze przecież tego nie powiész — przerwał hrabia
Fernando głośno parsknął.
— Pewno że nie; ale ta stara i brzydka, a w dodatku kapryśna.
— A jednak swego czasu ludzie dla niéj głowy tracili — rzekł Filip. — Elle avait du piquant.
— No, ten biédny wieszcz podobno i teraz jeszcze potrafił się w niéj rozmiłować — zawołał Fernando.
— Cóż ty chcesz? z tak potężną fantazyą można z pomywaczki zrobić anioła, a témbardziéj ze staréj księżny.
Śmieli się tedy obaj.
Hrabia nieznacznie wskazał na Wiktora, który żywo rozmawiał z Augustem.
— Mój drogi, ty go tam bliżéj znasz, powiédzmi, czy nie wiész ty przecie co zacz jest? nie odcyfrowałeś téj zagadki?
— Tyle wiem co i wy — rzekł Fernando.
— Ale siostra wasza tak go uprzejmie jakoś przyjmuje, tak go ośmiela — mruknął Filip, w oczy mu patrząc.
Fernando bądźcobądź o siostrze lekko mówić, cienia nawet jakiéjś zniewagi rzucić na nią nie mógł dozwolić. Zarumienił się, wyprostował i rzekł żywo:
— Co moja siostra robi, to dla mnie rzecz święta, bo ja w nią wierzę niezachwianie. Ona z pewnością ma więcéj rozumu, z pozwoleniem, niż my wszyscy.
Filip obrócił to w żart i uściskał go.
— Ale i ja nie sądzę téż inaczéj — zawołał. — Może się źle wyraziłem; wierz mi, że nikt nie może być większym jéj wielbicielem odemnie.
— Do tego co ona robi nie mieszam się — dodał Ferdynand — bom przekonany, iż wszystko co uczyni, to dobre. Ten pan Wiktor zresztą jest w całém znaczeniu wyrazu un homme très comme il faut.
— Alboż przeczę? — odparł Filip, poprawiając się i cofając. — Znajduję tylko, że się zanadto okrywa tajemnicą. Artysta, nie artysta... kto... zkąd?
Ferdynand nagle zwrócił rozmowę.
— Aleby czas powrócić nam do Rzymu — rzekł, spoglądając na zégarek.
— O! przepraszam — zawołał hrabia — nie puszczę! Jesteście moimi gośćmi, powrócimy razem. Noc będzie prześliczna.
I żeby w dobry humor wprawić Ferdynanda, cicho szepnął mu w ucho:
— A cóż Pepita?
— Ciężka sprawa! — odparł kawaler. — Boję się czy pan Wiktor, który się zapiéra tego, nie zbałamucił jéj wprzódy. Z nim jest za pan brat, a mnie nawet palca dotknąć nie pozwala.
— Czarodziej z tego jegomości! — z przekąsem dodał Filip.
— Ma szczęście, to pewno — rzekł Fernando. — Księżna Teresa, hr. August, moja siostra, nie mogą się go odchwalić.
Ruszył gospodarz ramionami. U stołu wciąż szlachcic perorował, zapomniawszy o garniturze.
— Nie można powiedziéć, Włochy mi się dosyć podobały, tylko i one mają swe ale. Dobrego mięsa nie znają, koźlęta jedzą, pająki morskie, zieleniny... aż strach! Warzywo, panie, ogórki na łokcie mierzyć... Tylko że znowu to nie są ogórki, tylko jakieś paskudztwo... No, i mospanie dali mi raz surowy zielony pieprz turecki w strąkach na śniadanie. Ażem się przeżegnał! Surowizny moc jedzą i dlatego tak żółto i niezdrowo wyglądają.
— A kobiéty jak pan znajdujesz? — spytał gospodarz.
— No, zdaleka trochę zarywają na Cyganki, ale są i wcale niczego; zblizka zaś, mospanie, oliwą je czuć i bodaj czy się one kiedy umywają. Przytém żenić się tu nikomubym nie życzył, bo stare baby łysieją i bardzo brzydko wyglądają.
Śmieli się niektórzy.
— Ma dalipan słuszność pan Pelukowski — potwierdził hrabia Filip. — Niéma kobiét, jak Polki nasze!
— Zatém ja jeszcze raz nieobecnych zdrowie wnoszę — zawołał szlachcic zaanimowany. — Co prawda, to prawda..! A niedość że piękne i poczciwe, ale mosanie i to coś znaczy, że dłużéj one trwają. Tu panie po trzydziestu latach już ani patrz na kobiétę... wąsy goli — a nas... Hej! hej! dobrodzieju, i cztérdziestówka jeszcze hoża.
Ze śmiéchem i zapałem toast przyjęto i wychylono. Szlachcic był wesół i dumny.
Zaczynało się robić ciemno, i jak to bywa w krajach gdzie powietrze jest czyste, noc nagle zapadała. Zapalono światła.
— Byle nas, mospanie, w powrocie rozbójnicy nie zaskoczyli — rzekł Pelukowski.
— Nie mamy się czego obawiać. Powracamy razem, a jest nas tylu, że się na nas rzucić nie ośmielą — rzekł Filip. — Na zakończenie jabym poncz życzył.
— Nie, ten nas dorznie — rzekł szlachcic doświadczony; — trzymajmy się już wina i... zdrowie gospodarskie!
Wypito i to zdrowie ochotnie. Nikt nie uważał, że po kobiécym toaście, Wiktor i Aurelian, przechadzający się po namiocie, zniknęli.
Wistocie przyszła im fantazya pieszo powracać do Rzymu. Obaj doskonale znali okolicę, mieli kije i odwagę; pić już się im więcéj nie chciało, wysunęli się więc w zarośla i po chwili byli na gościńcu.
Noc gwiaździsta, chłodna, cicha, prześliczna była do téj przechadzki, jakby naumyślnie przygotowaną. Aurelian szedł, jak zwykle milczący, Wiktor osmutniały. Długo nie mówili nic: puszczali dym z cygar i z nim myśli swe rozbudzone biesiadą, która pomimo wesołości, zostawiła po sobie wrażenie jakieś przykre, szczególniéj na Wiktorze. Nie mogła mu zejść z pamięci ta nieszczęśliwa istota, którą przeznaczenie wpędziło tu, aby Filipowi struła chwilę zapomnienia o troskach.
— Ha — mruknął wkońcu Aurelian — dobre to wszystko... miłe ich towarzystwo, ludzie ogładzeni, mówią że kochają sztukę... ale ja jakoś do nich przylgnąć nie mogę. Obco mi z nimi.
— Nad nimi — przerwał Wiktor — więcéj się użalać potrzeba, niż żal miéć do nich. Nieszczęśliwe to są istoty... chore dusze. Mają wszystko czego potrzeba do pracy, do czynu, do dzieł wielkich; wykształcenie jakie takie, inteligencya najczęściéj rozbudzona, smak, środki materyalne, a nic nie robią i życie jest im brzemieniem.
— Czém się to dzieje? — spytał malarz.
— Wychowaniem — odrzekł Wiktor. — Rzadko posuwają je daléj nad znajomość powierzchowną, encyklopedyczną rzeczy powszednich. Główną wagę w wychowaniu ma ogłada. Prawda że w salonie nic im zarzucić nie można, że ludzie są nadzwyczaj mili, ale rozpieszczeni, egoiści i płosi. Nie idzie im o to, aby coś umiéć, lecz aby wszystko jako tako rozumiéć, chwycić coś z każdéj rzeczy i błyszczéć. Wyjątek stanowi ten hr. August.
— Filipowi téż inteligencyi odmówić nie można — odparł Aurelian.
— Ani dowcipu; ale zgryziony i zgryźliwy jest i więcéj o sobie mniema, niż się godzi. Biédny człek!
— Panie więcéj od nich warte — zauważył malarz.
— Masz słuszność — potwierdził Wiktor. — U nas powszechnie kobiéty stosunkowo wyżéj stoją od mężczyzn, i to jedno pociesza, boć od nich zależy przyszłość pokoleń. Ale i to — dodał — są chore dusze... Każda z nich prawie pożyciem z człowiekiem, co jéj nie był wart, złamana. Odwagi im braknie, aby
Uwagi (0)