Darmowe ebooki » Powieść » Chore dusze - Józef Ignacy Kraszewski (darmowa biblioteka cyfrowa txt) 📖

Czytasz książkę online - «Chore dusze - Józef Ignacy Kraszewski (darmowa biblioteka cyfrowa txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski



1 ... 26 27 28 29 30 31 32 33 34 ... 38
Idź do strony:
class="paragraph">— O, najwyższém! — odparła Liza — dlatego z zaczarowanego koła marzeń wychodzić nie chcę.

— Och dziecko moje!

— Tak, jestem dziecinna, a on posłuszny i na tymczasem jesteśmy szczęśliwi. — To mówiąc, łzy miała w oczach. — Kto jak ja — dodała cicho — doznał w małżeństwie strasznych męczarni, ten do niego nie śpieszy... Przejmuje mnie trwogą przestąpienie tego progu, poza którym lękam się znaléźć innego człowieka. Któż wié, coby z niego i ze mnie gwałtowniejsza zrobiła namiętność?

— Moja duszo, ale świat, ale ludzie — zarzucała księżna.

— Daję mu prawo sądzenia o nas, jak zechce — kończyła Liza. — Moje szczęście zapłaci mi za ich obelgi, a szczęście zawsze czémś trzeba opłacić.

I uściskiem zamykała usta księżnie, która, choć zmuszona do milczenia, nie była spokojną. Obawiała się jakiegoś niedobrego zakończenia.

Ferdynand nie śmiał czynić siostrze pytań, lecz coraz ją mniéj rozumiał. Szczęściem był do niéj przywiązany, miał dla niéj niczém niedający się zachwiać szacunek. Gdy czasem ważył się wyrazić wątpliwość, czy krok, jaki zamierzała uczynić siostra, był właściwym, zbywała go uśmiéchem i spojrzeniem.

— Ależ, kochany Fernando mój, cóż w tém złego? Niepodobna przecie wszystkiego dla jakichś przyzwoitości poświęcać? Widzisz jak ten poczciwy p. Wiktor jest posłusznym i łagodnym; daleko więcéj pozwolić mu można niż innym.

Fernando sam się téż przywiązał do niego; milczał więc, nosił od siostry kartki, zapraszał go przyprowadzał, towarzyszył gdy było potrzeba, i wkońcu utwierdził się w przekonaniu, iż Liza kocha sztukę tylko, a w Wiktorze doskonałego nauczyciela.

— Niech się sobie zabawi, a gdyby nawet ludzie mówili, no, to pogadają i przestaną, gdy się przekonają iż mówić o czém nie było.

Hr. Filip bawił już w Rzymie od kilku tygodni i stawał się z dniem każdym niezrozumialszym p. Lizie, nie dając się niczém zrazić i odpędzić. W początkach przez czas jakiś zaniedbał salon jéj i gonił tylko za nią po ulicach, śledząc jéj kroki. Miał szczególną przyjemność, ilekroć szła razem z Wiktorem, sama lub z bratem, zbliżać się i obarczać ją swém towarzystwem, pomimo chłodu, jaki mu okazywała. Potém codziennie znowu zaczął bywać u niéj i u księżny, dosiadując jak mógł najdłużéj i starając się mieszać do rozmów, a zatruwać je żartami i ironią swoją.

Naprzekór wyraźnie mu okazywanemu wstrętowi, ile razy mógł, oświadczał się z niewygasłém swém uwielbieniem dla wdowy. Naówczas ona albo go niby nie słyszała, lub nie rozumiała, a nie odpowiadała nigdy. Nie zrażało go to jednak. Z Wiktorem byli niby grzecznie, ale jawnie sobie okazując wstręt wzajemny. Hrabia August, gdy byli sami, strofował go i starał się odwieźć od tego postępowania, które tylko coraz większą niechęć obudzić mogło.

— Jestem uparty i zły — odpowiedział hr. Filip — takim już umrę.

Im bardziéj czuł się dokuczliwym, tém zajadléj trwał w swoich natrętnych zabiegach około pani Lizy.

Nie skarżąc się, nie mówiąc nic nikomu, biédna kobiéta czasem po kątach płakała. Czuć było w całém tém postępowaniu więcéj pragnienia zemsty i nienawiści, niż miłości.

Z Wiktorem nie mówili o nim nigdy, ale rozumieli się dobrze, iż jedno mieli uczucie dla tego człowieka. Liza obawiała się okazywać je, ażeby do jakiego kroku gwałtownego nie popchnąć Gorajskiego, który na jedno jéj skinienie byłby gotów natręta odegnać.

Położenie stawało się coraz nieznośniejszém, gdy jednego wieczora, podczas niebytności hr. Filipa, wszczęła się między Lizą a Wiktorem rozmowa o tém, co już często się powtarzało. Ona utrzymywała, iż niepodobieństwem jest, aby człowiek tak pojmujący sztukę, tak miłujący ją, jak on, nie tworzył sam i nie pracował. Cóż znaczyło to dla całego świata zamknięte atelie, w którém spędzał długie godziny?

Wiktor się tłumaczył, iż należy do tych nieszczęśliwych, co więcéj czują niż wyrazić umieją; że próbował i rzucał się na zadań wiele, ale nigdy nie stworzył nic, coby mu nawet znośném się zdało, coby mógł poddać sądowi ludzi.

— Tak, ale sądowi dobrych przyjaciół? — zapytała Liza.

— A! to straszniéjszem jest jeszcze — odparłWiktor. — Można być obojętnym na sąd ogółu, ale rozczarować tych, których się kocha, pokazać im całą swą nicość, upaść w ich oczach, byłoby straszliwie upokarzającém, mogłoby doprowadzić do rozpaczy.

— A jednak — nalegała Liza — nikt sędzią własnego dzieła być nie może. Artysta noszący w duszy długo ten obraz, który miał stworzyć, nigdy go nie odnajdzie całym na płótnie. Najlepsza część jego uronić się musi w tém ucieleśnieniu. Dlatego twórca nie będzie nigdy rad z tego, co tworzy. Jeden Bóg mógł, świat stworzywszy, dziełu swemu się uśmiéchnąć. Dla oczu obcych to, co nie starczyło artyście, może być jeszcze arcydziełem.

— Nie — odpowiedział Wiktor stanowczo. — Gdy geniusz stworzy arcydzieło istotne, zakocha się w niém, jak Pygmalion.

Na tém przerwano. W kilka dni potém na stole leżał przez Doré’go ilustrowany Dante. Chwalono i krytykowano. Wiktor znajdował, że ani dla Biblii, ani dla Dantego Doré nie był stworzonym.

— Wielki czarownik, gdy ilustruje Gil Blasa lub Don Kiszota — rzekł naostatku — gdy przedstawia sceny z życia Londynu lub Paryża, gdy objaśnia bajki Perraulta lub La Fontaine’a, Doré nie ma dosyć powagi, ani dosyć uczucia, by porwać się mu godziło na poetę takiego jak Dante, na taką księgę jak Biblia. Żaden z ilustratorów Dantego nie pojął wieszcza — mówił daléj. — Weźmy na przykład to, co dla mnie najdostępniejsze, sam krajobraz dantejski. Doré go nie pojmuje, nie przywiązuje wagi do niego. Zaraz na piérwszéj karcie stać powinien ten las czarny, ciemny, grozę obudzający, o którym mówi poeta. Co za zadanie dla malarza, las olbrzymi, wiekowy, wpół-zeschły, z drzewy dziwnie porozdziéranemi piorunem, z głębią czarną i tajemniczą. Na ciemném, szafirowém niebie włoskiém, puszcza tajemnicza, dzika, na któréj widok serce truchleje, w któréj głąb oko sięgnąć się lęka. Na piérwszym planie wpół-uschłe, mchami okryte pnie, pokruszone głazy, które przyniosły i rzuciły potoki, daléj starce pokrzywione, z konary obnażonemi; daléj jeszcze ledwie widne kolumny drzew i nieprzeniknione mroki... Na przedzie mała postać obłąkanego poety, który z trwogą wstępuje w ten świat dziwów i grozy... Co za obraz! Ale spójrz-że pani na ilustracyą Doré’go, taką mdłą, konwencyonalną, tak nic niemówiącą. Jest to cóś tylko nakształt lasu, a przecie las w téj pieśni gra najważniejszą rolę. Na chwilę w nim tonie poeta.

— Pan ten obraz malowałeś? — zawołała, patrząc mu w oczy, Liza.

— Ja?... a cóżby to było za zuchwalstwo! — odparł Wiktor, i natychmiast, starając się uwagę odwrócić od opisanego lasu, rzucił się na drugikrajobraz grodu Dite, w dusznéj atmosferze podziemia wiecznie płonącego.

Nie udało mu się jednak Lizy przekonać, iż nigdy owego lasu dantejskiego nie malował. Powtarzała z uporem dziecka, z jasnowidzeniem kobiéty kochającéj:

— Pan ten obraz malowałeś, ja to czuję! Nie potrafiłbyś go opisać tak żywo, gdybyś nad nim długo nie myślał, gdybyś go nie starał się odtworzyć. A! to być musi piękne! Jak jabym widziéć to chciała!

Napróżno Wiktor począł czém inném odwracać uwagę jéj od tego nieszczęsnego lasu; wracała do niego ciągle uparcie. Nazajutrz mowa o nim była znowu. Wiktor już nie odpowiadał. Liza wznowiła pokilkakroć rozmowę o nim, a choć zapiérał się Wiktor, zdawała się opanowaną niepohamowaném pragnieniem widzenia tego obrazu, który, jak on upewniał, nie istniał wcale.

Jednego ranka Wiktor siedział w pracowni swojéj. Odziedziczona po Niemcu izba ta wielka, oświécona zgóry od północy, do któréj, oprócz Anunziaty i malarza, nikt nigdy dopuszczonym nie był, nie miała tego pozoru malowniczego, jaki jéj czasem artyści nadawać lubią. Nie było tu ani gobelinów, ani zbroi, ani draperyj, ani starego ciekawego sprzętu, ani niczego, coby oko bawiło. Pejzażysta z powołania, Wiktor miał w niéj tylko swe studya, kartony i rozpoczęte lub pokończone obrazy, których nie pokazywał nikomu.

Ściany całe zajmowały ogromne, na papiérze węglem rysowane pomysły najrozmaitsze, w których studya z natury starał się zużytkować. Wistocie były to krajobrazy włoskie i dantejskie. Mniejsze olejne i ołówkowe szkice wisiały poprzybijane niedbale tu i owdzie. W pośrodku na wielkiéj sztaludze stał wistocie ów las dantejskiego piekła, na płótnie równie wyglądający ponuro, strasznie, smutno, jak w poemacie.

Musiało to być dzieło najulubieńsze, dziécię marzeń artysty, na które potrzebował patrzyć codzień, ciągle cóś mu dodawać, cóś ujmować, cieszyć się niém czy rozpaczać — bo stało w najlepszém świetle, w przepysznych ramach rzeźbionych, jakby już się gdzieś wybiérało w drogę i pojechać nie śmiało odwagi. Sparty o sztalugę, stał walsztok, a obok leżała zabrukana i zaschła paleta, w którą wetknięte penzle potwardniały niemyte. Obraz był widocznie malowany i przerabiany, poprawiany kilkakroć, bo niektóre miejsca jego matowały się, inne świéciły i potrzeba było szukać dla widzenia go właściwego punktu, z którego patrząc, te nierówności znikały.

Na jednym z kartonów węglem poczęta była Dite, ale malarz nie miał cierpliwości jéj dokończyć. Mniejsze rysunki przedstawiały fantastyczne pomysły do krajobrazów dantejskich, wśród których i pola Elizejskie widać było, lecz na zaludniające je postacie białą próżnię pozostawiono.

Na małéj sztaludze, odwróconéj do ściany, karton rozpoczęty wyobrażał kobiétę, niby jednę z Schefferowskich kreacyj, w długiéj sukni, w któréj poraz piérwszy Wiktor zobaczył Lizą owego pamiętnego wieczora, gdy, jako dziki jeszcze człowiek, wpadł do jéj salonu. Cała figura, draperye, ręce były wykończone starannie, ale głowa, zaledwie leciuchno oznaczona, pozostała nietknięta, jakby z obawy i rozpaczy, że pochwyconą być nie mogła. Pomimo to każdy, co znał panią Lizę, musiał ją poznać, tak wdzięczny jéj układ, ruch, ogólny charakter był szczęśliwie odtworzony. Nie było zresztą nic do widzenia w pracowni téj, zarzuconéj albumami, książkami, sztychami i malarskim sprzętem, zaniedbanym wielce.

Około południa Wiktor siedział w pracowni naprzeciw swego wielkiego obrazu; na krześle Dante, stare weneckie wydanie, snadź ciągle potrzebny, leżał otwarty. Artysta dumał, zapatrzony posępnie, z brwią zmarszczoną. Był w jednéj z tych chwil życia, w których się wszystko widzi czarno. Niekiedy oznaki niecierpliwości dawały poznać, iż wiele więcéj wymagał od swego dzieła: chwytał za penzel i, jakby zniechęcony, rzucał go znowu. Ubrany jak na rano, w tém miejscu niedostępném dla nikogo, czuł się swobodnym, i zdumienie nadzwyczajne odmalowało się w jego twarzy, gdy do drzwi zapukano zlekka.

Stanął jak wryty, nie chcąc się najmniejszym zdradzić szelestem. Wnijścia do pracowni, przystępu do drzwi jéj, jak Cerber broniła Anunziata; nie pojmował jak ona zdradzić go mogła i nie wiedział, co począć.

Pukanie nieśmiałe, ale uparte, powtarzało się ciągle. Dowodziło ono, że wiedziano iż się tu znajdował.

Wiktor stał długo zadumany, wstrzymując oddech, wreszcie pocichu na palcach przysunął się do drzwi zaryglowanych. Za niemi słychać było jakby szelest sukni niewieściéj.

Twarz artysty oblała się rumieńcem.

Pukanie się powtarzało.

Cichym głosem spytał wreszcie:

— Kto tam?

— To ja! — odpowiedział równie cicho głos znajomy.

Wiktor domyślił się Lizy... Śmiałość jéj przeraziła go... Wahał się jeszcze, lecz jakby mimowoli ręce rygiel odsunęły — otworzył.

Zakwefiona, otulona, w czerni cała, osłoniona tak, iż trudno ją poznać było, ukazała się w progu wdowa, ale tak własném zuchwalstwem onieśmielona w téj chwili stanowczéj, że i głosu jéj zabrakło i odwagi krok naprzód postąpić.

— Tak, to ja — rzekła z uśmiéchem i przestrachem. — Ciekawość kobiéca przemogła wszystkie względy. Musiałam przyjść. Myśl tego obrazu, który odgadłam, nie dawała mi spokoju.

— Pani! — przebąknął Wiktor. — Ani ja, ani mój nieszczęśliwy obraz nie byliśmy tego warci.

Więcéj smutku i trwogi, niż radości było w głosie jego i twarzy, gdy to mówił.

Oboje stali tak pomieszani, iż wreszcie Liza, aby koniec położyć nieznośnie przedłużającemu się preludyum temu, postąpiła kilka kroków ku obrazowi.

— Widzisz pan, odgadłam go! — zawołała, uderzając w małe rączki. — Tak! widziałam go we śnie zupełnie takim, przeczułam że być musi tak piękny i tak straszny! Pan — dodała w uniesieniu — drzewom swym nadałeś niemal ludzkie życie. Drzewa te mówią, to są męczennicy jacyś. Gałęzie ich mają gesty tragiczne... Co za głębia!

Wiktor stał upokorzony, milczący, przybity, z głową spuszczoną. Obróciła się ku niemu.

— Widzę — rzekła zcicha — żem panu więcéj może uczyniła przykrości mojemi odwiédzinami, niż się spodziéwałam. Sądziłam że mnie to przebaczysz.

— A! pani — odezwał się Wiktor — ja jestem mojém szczęściem przybity... Ten kątek, uświęcony jéj stopami, będzie odtąd dla mnie przybytkiem.

Liza podała mu rękę, nie mówiąc słowa. Obejrzała się poza siebie i siadła na krześle, które Wiktor tylko co opuścił. Wpatrzyła się w obraz, lecz czuć było że myślała o czém inném. Zadumana, sparła się na ręku. Oczy jéj z krajobrazupobiegły po ścianach. Na słowo się zebrać nie mogła.

Po długim przestanku dopiéro uczuła potrzebę przybrać ton weselszy, żartobliwy.

— Jak swywolne dziecko — rzekła — dopuściłam się tego szalonego wybryku, choć czułam że zań będę połajaną, ukaraną może. Niezmierne pragnienie jakieś nie dozwoliło mi się powstrzymać. Nie gniewaj-że się pan, proszę!

Wiktor stał drżący, nie mogąc słowa przemówić.

— Dlaczego pan się taisz z tak piękną pracą? — spytała.

— Wiele się na to składa, że jéj na świat nie chcę wypuścić — począł, ośmielając

1 ... 26 27 28 29 30 31 32 33 34 ... 38
Idź do strony:

Darmowe książki «Chore dusze - Józef Ignacy Kraszewski (darmowa biblioteka cyfrowa txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz