Darmowe ebooki » Powieść » Komediantka - Władysław Stanisław Reymont (biblioteka darmowa online .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Komediantka - Władysław Stanisław Reymont (biblioteka darmowa online .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Władysław Stanisław Reymont



1 ... 20 21 22 23 24 25 26 27 28 ... 41
Idź do strony:
Wawrzek!

Ożywili się wszyscy i już nic nie roztrząsano, tylko paplano, co ślina przyniosła.

— Zacni i zacne!... Chmurzy się na niebie, a na ziemi już pustki w butelkach. Zmykajmy.

— A jak?

— Pójdziemy pieszo, jest co najwyżej mila do Warszawy.

— A koszyki?

— Wynajmiemy jakiego drabanta... Idę się tem zająć — zawołał Wawrzecki i pobiegł w kierunku klasztoru.

Zanim wrócił, już wszyscy byli gotowi do drogi. Nastrój podniósł się jeszcze, bo Mimi tańczyła z Głogowskim walca na trawniku. Topolski był tak pijany, że ciągle rozmawiał ze sobą, albo kłócił się z Majkowską. Kotlicki uśmiechał się i trzymał się blizko Janki, rozbawionej i wesołej niezmiernie. Uśmiechała się do niego i rozmawiała, nie pamiętając prawie jego oświadczyn. Był pewnym, że to wrażenie ześlizgnęło się tylko po jej duszy i przepadło w niepamięci.

Szli bezładnie, jak z wycieczki.

Janka z liści dębowych wiła wieniec, a Kotlicki jej pomagał i bawił ją pikantnemi uwagami. Słuchała, ale gdy weszli w las większy, prawdziwy, zarośnięty u dołu krzakami, spoważniała i przyglądała się tak radośnie drzewom, z taką pieszczotą dotykała się pni i gałęzi, tak się jej usta i oczy rozjaśniły radością jakąś, że Kotlicki zapytał, wskazując na las:

— Pewnie dobrzy znajomi?...

— Dobrzy, serdeczni i nie komedyanci — odpowiedziała z lekką ironią w głosie.

— Pani ma mściwą pamięć. Nie wierzy pani i nie przebacza... Pragnę tylko jednego: abym mógł przekonać panią...

— Niech się pan ożeni ze mną! — zawołała szybko, zwracając się do niego.

— Proszę o rękę pani! — odpowiedział w tym samym tonie.

Spojrzeli sobie prosto w oczy i spochmurnieli. Janka zmarszczyła brwi i zaczęła bezwiednie rwać zębami niedokończony wieniec, a on spuścił głowę i zamilkł.

— Chodźmy prędzej, bo się spóźnimy na przedstawienie.

— Więc jutro czytana próba z mojej sztuki?...

— Właściwie, to dopiero czytanie sztuki, gdyż Dobek nie skończył jeszcze rozpisywania ról...

— Jezu! a kiedyż wystawicie?...

— Nie bój się pan! i tak dość wcześnie wygwiżdżą cię filistrzy! — dogryzał mu Kotlicki.

— Wystawimy w przyszły wtorek, za tydzień... przynajmniej ja tak chcę!... — mówił Topolski.

— Czyli, ściśle licząc, zostanie na próby i uczenie się ról ze cztery dni. Nikt nie będzie umiał, nikt nie zdąży opracować roli jako tako... Przecież to istne zabójstwo, zabójstwo!

— Zafundujesz pan Dobkowi parę wódek, a on sztukę poprowadzi.

— Tak, będzie krzyczał za wszystkich... To już lepiej ogłosić, że odbędzie się czytanie sztuki.

— O mnie możesz pan być spokojny, nauczę się roli.

— I ja także.

— Wiem, że panie zawsze umieją role, ale mężczyźni...

— Mężczyźni i bez uczenia się grać będą dobrze. Wiesz pan, że Glas nigdy, ale to nigdy nie uczy się roli; kilka prób obznajmiają go z sytuacjami sztuki, a resztę robi sufler.

— To też i tak gra!

— Co pan chcesz, to dobry aktor, wcale niezły komik.

— Tak, bo zawsze improwizuje błazeństwa i tem wszelkie „sypki” pokrywa.

— Proszę o odpowiedź zupełnie na seryo. Czy te ostatnie słowa były żartem, czy też wyrazem pani życzeń, warunkiem?... — szeptał znowu Kotlicki, któremu jakaś myśl przyszła do głowy.

— Każdy rodzaj jest dobrym, byleby nie był... nudnym. Zna pan to? — odpowiedziała zniecierpliwiona.

— Dziękuję! będę pamiętał... ale zna pani to: cierpliwość jest pierwszym warunkiem powodzenia.

Zmrużył oczy, pochylił głowę w ukłonie i cofnął się w tył. Miał bezczelną pewność siebie i bądź cobądź, postanowił czekać.

Kotlicki nie był jednym z tych, których kobieta może odpędzić od siebie pogardą, albo wprost zniewagą. Wszystko przyjmował i skrzętnie składał w pamięci na przyszły rachunek. Był to człowiek, który pogardzał kobietą, który wszystkim mówił w oczy otwarcie wszystko i który zawsze pożądał kobiet i miłości. Nie zważał na to, że jest brzydkim, bo wiedział, że jest dosyć bogatym na to, aby kupić sobie każdą, której zapragnie. Należał on do gatunku — gotowych do wszystkiego.

Teraz szedł i uśmiechał się do jakiejś myśli, strącając laską przydrożne chwasty.

Pociemniało i deszcz zaczął padać wielkiemi kroplami.

— Zmokniemy, jak kury! — zaśmiała się Mimi otwierając parasolkę.

— Panno Janino, służę pani swoim deszczochronem — wołał Głogowski.

— Bardzo dziękuję, o ile mogę, nie używam żadnej ochrony przed deszczem; lubię pasyami moknąć na deszczu.

— Ma pani instynkta... — urwał nagle i komicznie przysłonił sobie usta.

— Niech-że pan skończy... proszę pana o to...

— Ma pani rybio-gęsie instynkta. Ciekawa rzecz, z czego to się rozwinęło w pani?...

Janka uśmiechnęła się, bo przypomniała sobie dawne wycieczki swoje jesienne lub zimowe w największe burze i nawałnice i odpowiedziała wesoło:

— Lubię takie rzeczy. Jestem przyzwyczajona od dziecka znosić deszcze i niepogody... przepadam po prostu za każdą burzą.

— Ognista krew, coś atawistycznego, fantazya i t. d.

— Tylko przyzwyczajenie lub potrzeba wewnętrzna, która się rozrosła do stopnia namiętności.

Głogowski podał ramię Jance; przyjęła i opowiadała mu w swobodnym, przyjacielskim tonie, różne przygody swoich wycieczek. Czuła się z nim tak swobodną, jakby go znała od dziecka. Chwilami nawet nie pamiętała, że widzi go po raz pierwszy w życiu. Ujmował ją swoją pogodną twarzą i tą, trochę dziką, szczerością charakteru; przeczuwała w nim jakąś bratnią i uczciwą duszę.

Głogowski słuchał jej, odpowiadał i patrzył się na nią ciekawie; wreszcie, upatrzywszy stosowną chwilę, rzekł szczerze:

— Niech zdechnę, ale z pani ciekawa niewiasta... bardzo ciekawa! Coś powiem; w tej chwili mi błysła myśl i podaję ją natychmiast, na gorąco, niech się pani tylko nie wyda dziwaczną. Nie cierpię konwenansów, obłudy towarzyskiej, minoderyi aktorek i t. p. licz do dwudziestu!... a właśnie nie widzę jeszcze tego w pani... Oho! zaraz zobaczyłem, że pani tego wcale nie masz w sobie. Pani mi się wprost podobasz, jako pewien, dosyć rzadko spotykany typ. Ciekawe, ciekawe! — mówił prawie do siebie. — Moglibyśmy zostać przyjaciółmi! — zawołał uradowany, wypowiadając głośno myśl swoją. Bo chociaż baby zawsze mnie zawodzą, gdyż prędzej, czy później, z każdej wylizie samiczka, ale nowy eksperyment byłby może coś wart...

— Otwartość za otwartość — mówiła, śmiejąc się z jego błyskawiczności, z jaką postanawiał — pan także jesteś ciekawym okazem.

— No, więc zgoda!... podajmy sobie ręce i bądźmy przyjaciółmi! — zawołał, wyciągając rękę.

— Nie skończyłam jeszcze: otóż ja w zupełności obywam się bez powiernic i przyjaciół; to czuć sentymentalnością i nie jest bardzo bezpieczne.

— Gadanie! Przyjaźń jest więcej wartą od miłości... Zaczyna, widzę, lać nie na żarty! To psy płaczą nad odrzuconą przyjaźnią. Ja panią będę spotykać, prawda? bo pani masz w sobie coś, coś... jaby kawałek duszy jakiejś, rzadko spotykanej.

— W teatrze bywam codziennie na próbach i prawie codziennie na przedstawieniach...

— Niech zdechnę, ale to na nic!... Gdybym przez tydzień asystował pani, to powstałoby tyle plotek, gadań, przypuszczeń i t. d., licz aż do dwudziestu!

— A cóż mnie obchodzi, co tam mówią o mnie!... — zaśmiała się swobodnie.

— Ho! ho! rodem kurki czubate. Lubię to, kiedy człowiek nie robi sobie ceregieli z tym łachem, nazywającym się opinią publiczną.

— Myślę, że skoro nie mam sobie nic do wyrzucenia, to spokojnie mogę patrzeć i słuchać tego, co mówią o mnie.

— Pycha, jak Boga kocham, kapitalna pycha!

— Czemu pan swojej sztuki nie wystawia w warszawskim teatrze?

— Bo jej nie chcieli wystawić. To widzi pani, jest zakład ogromnie wyperfumowany, elegancki i tylko dla delikatnej, dla bardzo subtelnie czującej publiczności; a moja sztuka wcale nie pachnie salonem; co najwyżej, czuć ją polem, trochę lasem, nieco chałupą chłopską. Tam trzeba nie prawdy, tylko flirtu, konwenansu, blagi i t. d., licz aż do dwudziestu. Zresztą nie miałem protekcyi i oni mają już swoich, patentowanych fabrykantów sztuk.

— A ja myślałam, że to dosyć napisać rzecz dobrą, aby ją natychmiast grali.

— Boże mój!... niech zdechnę, o ile jest inaczej. Niech pani uważa, ile ja znieść muszę, nim mi taki Cabiński wystawi sztukę!... Teraz niech to pani podniesie do kwadratu, a dopiero mieć pani będzie jakie takie pojęcie o rozkoszach początkującego komedyopisarza, który w dodatku nie umie używać do swoich sztuk patronów...

Zamilkli. Deszcz padał nieustannie i tworzył już po drodze kałuże wody.

Głogowski spoglądał posępnie na miasto, rysujące się wieżami na zamglonym horyzoncie.

— Podłe miasto! — mruknął gniewnie. — Od trzech lat nie mogę go wziąć... Walczę, zabijam się... i pies mnie nie zna!

— Jak im pan będzie mówić, że są podli i głupi, to tem ich pan nigdy chyba nie zdobędzie...

— Zdobędę. Nie będą mnie kochać, ale liczyć się ze mną muszą, muszą, niech zdechnę!... Najłatwiej to brać takie twierdze aktorom, śpiewakom i tancerkom; zdobywa się jednym występem wszystko.

— Ale na jeden dzień. Po zejściu ze sceny nie zostawia się śladu po sobie, jak kamień w wodę! — mówiła Janka z pewną goryczą, wpatrując się w coraz bliższe, stłoczone mury Warszawy.

W tej chwili dopiero pomyślała, że ta sława, o której marzy, jest tylko sławą jednodniową.

— Mnie się zdaje, że ma pani apetyt na to samo danie?

— Mam! — odpowiedziała mocno i głos jej rozdźwięczał, niby wybuch długo potęgowany.

— Mam! — powtórzyła, ale już znacznie ciszej i bez zapału.

Oczy jej przygasły i błądziły po tych szczytach, nic nie rozumiejąc, bo ją nękała myśl tej sławy jednodniowej, bo sobie przypomniała te uschłe wieńce Cabińskiej, dawną sławę Stanisławskiego, bo myślała z coraz większą goryczą o tych tysiącach sławnych aktorów, którzy byli, pomarli i nikt nie zna nawet ich imienia. Czuła, że ma jakiś przykry zamęt w sercu. Oparła się silniej na Głogowskim i szła, nie odzywając się ani słowem.

Na ulicy Zakroczymskiej wsiedli do dorożki; wskoczył do nich Kotlicki, na trzeciego.

Janka spojrzała na niego z gniewem, ale udawał, że tego nie widzi i patrzał na nią z tym swoim wiecznym uśmiechem. Odwieźli ją do mieszkania. Miała tylko tyle czasu, żeby wpaść do domu, przebrać się, zabrać potrzebne rzeczy i natychmiast jechać do teatru.

Z powodu deszczu kilka chórzystek także się spóźniło.

Cabiński, zirytowany spodziewanemi z powodu deszczu pustkami w teatrze, biegał po scenie i krzyczał do wchodzących:

— Panienki się gżą... Po ósmej i jeszcze żadna nie ubrana!

— Byłyśmy na nieszporach w kościele świętego Karola Boromeusza — tłómaczyła się Zielińska.

— Nie mnie brać na nieszpory! a jakże!... — Pilnować tego, z czego jest chleb!

— Ogromnie dużo go dyrektor daje! — odcięła się ze złością Ludka, bo sobie przy wejściu złamała parasolkę.

— Nie daję?... a z czegóż żyjecie?

— Z czego?... przecież nie z tej głupiej, obiecywanej tylko gaży.

— O! i pani się spóźnia?! — zawołał do wchodzącej Janki.

— Gram dopiero w trzecim akcie, mam jeszcze dosyć czasu...

— Wicek! leć po Rosińską... Gdzie jest Zośka? Zaczynać prędzej!... a niech was psy gryzą!

Spojrzał przez dziurkę w kurtynie.

— W teatrze pełno, jak Boga kocham, a w garderobach nikogo... potem krzyczą, że nie płacę! Panowie, na litość boską, ubierać się i zaczynać!

— Zaraz, skończymy bank.

Kilkunastu porozbieranych aktorów, w połowie nawet pocharakteryzowanych, ciągnęło małego sztosika. Jeden tylko Stanisławski siedział w kącie garderoby przed kawałkiem lusterka i „robił twarz”.

Już trzeci raz ścierał sobie szminki ściereczką i charakteryzował się na nowo; gimnastykował usta, ściągał brwi gniewnie, marszczył czoło, rzucał najrozmaitsze spojrzenia; robił charakter i mruczał półgłosem przy każdej zmianie fizyognomii odpowiednie ustępy roli, rzucając tylko czasami w stronę grających dziesiątkę i dwa słowa:

— Czwórka! dziesiątka.

— Publika awanturę robi! Czas dzwonić i zaczynać — błagał Cabiński.

— Nie przeszkadzaj dyrektor. Niech czekają... Dycha, oczko... sypać!

— Walet! złocisz!

— Damusia w kierusiach... pięć dydków!

— Gotowe! Postaw dyrektor na Desdemonę.

Stasował, zebrał, zapieczętował, trzepnął i zawołał:

— Gotowe! Postaw dyrektor.

— Zdradzi! — syknął Cabiński, rzucając monetę srebrną na kartę.

— A tak, to cię nie zdradza?

— Dzwonić! — krzyczał Cabiński na inspicyenta, usłyszawszy w sali tupot.

Przez chwilę nie było nic słychać, prócz szelestu kart, z błyskawiczną szybkością spadających na stół.

— Cztery mamuty... w łeb!

— Płacić dychy!

— Walet, w dół!

— Pięć, dobre. Zarobeczek jest.

— Dama w kierach, w łeb!

— Miejcież wzgląd dla płci pięknej.

— Dama pik, w łeb. Płacić!

— Dosyć! Ubierajcie się. Tam już, jak Boga kocham, wyją...

— Kiedy to ich bawi, to czemuż im przeszkadzać?

— Będziesz się bawił, jak wyjdą i poodbierają pieniądze z kasy! — zawołał Cabiński, wybiegając.

Rzucono karty i wszyscy gorączkowo kończyli się ubierać i charakteryzować.

— Co zaczyna?

— Przysięga.

— Stanisławski!

— Już można dzwonić, idę! — zawołał Stanisławski.

I poszedł powoli.

— Prędzej! teatr rozwalą! — krzyczał we drzwiach Cabiński.

Grali tak zwany bukiet dramatyczny, albo „co kto lubi”, to jest: komedyjkę, operetkę jednoaktową, wyjątek z dramatu i taniec solowy. Prawie całe towarzystwo brało udział w przedstawieniu.

Janka, już ubrana w kostyum, siedziała w kulisie i patrząc na scenę, czekała na swoją kolej. Czuła się ogromnie zdenerwowaną wrażeniami dnia całego. Przymykała oczy, zatapiając się w jakiemś cichem rozpamiętywaniu słów Grzesikiewicza, który się jej znowu przypomniał, ale się wzdrygnęła, bo ujrzała z poza jego twarzy wynurzający się z głębin uśmiech Kotlickiego i jego twarz satyra; a potem majaczył się jej Głogowski ze swoją wielką głową i dobrem spojrzeniem. Przecierała ręką oczy; jakby chcąc odegnać widziadła, ale ten uśmiech wciąż tkwił w jej pamięci.

— Co za obrzydliwy pudel z tej Rosińskiej! — szepnęła Majkowska, stając przed Janką.

Janka wzdrygnęła się i z pewną niechęcią spojrzała na nią.

Co ją w tej chwili obchodziło wszystko?...

I zaczynała ją już gniewać i niecierpliwić ta wieczna walka wszystkich ze wszystkimi.

1 ... 20 21 22 23 24 25 26 27 28 ... 41
Idź do strony:

Darmowe książki «Komediantka - Władysław Stanisław Reymont (biblioteka darmowa online .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz