Komediantka - Władysław Stanisław Reymont (biblioteka darmowa online .TXT) 📖
Historia młodej dziewczyny, która w pogoni za wolnością i w poszukiwaniu samorealizacji postanawia zostać aktorką.
Janka Orłowska z Bukowca, bohaterka powieści „Komediantka” (1896), ma dość życia w małym, szarym miasteczku i podporządkowywania się decyzjom ojca. Chcąc odmienić swoje życie, odchodzi z domu i wstępuje do grupy teatralnej. Praca na scenie wydaje się być spełnieniem jej marzeń, ale rzeczywistość ma niewiele wspólnego z wyobrażeniami. Okazuje się, że bez wybitnego talentu i znajomości w środowisku nie da się wiele osiągnąć. W wyniku niepowodzeń Janka dochodzi do punktu krytycznego. Powieść powstała na podstawie osobistych doświadczeń teatralnych Reymonta oraz prowadzonych przez niego obserwacji.
- Autor: Władysław Stanisław Reymont
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Komediantka - Władysław Stanisław Reymont (biblioteka darmowa online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Władysław Stanisław Reymont
— Mógłby ją Cabiński nie puszczać na scenę — mówiła Majkowska, nie zważając na milczenie Janki, ale urwała prędko, bo nadeszła Zośka, córka Rosińskiej, która miała tańczyć solo pas z szalem.
Stanęła obok Majkowskiej, już ubrana do tańca. Wyglądała w tym swoim kostyumie na lat dwanaście; figurę miała nie rozwiniętą, twarz chudą i ruchliwą, a wyraz doświadczonej kurtyzanki w szarych oczach i cyniczne skrzywienie ukarminowanych ust. Przypatrywała się grze matki i sykała przez zęby z niezadowolenia, wreszcie nachyliła się do Majkowskiej i szepnęła tak, żeby ją i Janka słyszeć mogła:
— Niech-no pani patrzy, jak ta stara gra!
— Kto? matka?...
— Podobno. Niech pani patrzy. Jak to się mizdrzy do tego faceta w cylindrze. Podskakuje, jak stara indyczka... O! jak się to ubrała! Koniecznie chce się wydać młodą, a nawet twarzy nie umie sobie zrobić porządnie. Wstydzić się muszę za nią... Myśli, że wszyscy tacy głupi i nie poznają się... oho! mnie aby na lapę nie weźmie. Przy ubieraniu, to się zamyka przede mną, żebym nie widziała, jak się sztukuje, ha! ha! ha! — śmiała się prawie nienawistnie. — Te chłopy, to takie głupie, że we wszystko wierzą, co tylko widzą... Wszystko kupuje dla siebie, a ja to się parasolki doprosić nie mogę.
— Zosiu, któż słyszał wygadywać tak na matkę!
— Phi! wielka mi rzecz: matka! Za cztery lata, jak tylko zechcę, to mogę nią parę razy zostać; ale nie głupiam, oho! bachory!... nie głupiam!...
— Jesteś wstrętny i głupi bachor! Powiem zaraz matce... — szepnęła oburzona Majkowska, odchodząc.
— Sama jest głupia, choć aktorka na stanowisku. Lubię takie!... — rzuciła za nią Zośka, zacinając usta.
— Przestań, przeszkadzasz mi słuchać...
— Ma też panna Janina kogo słuchać!... Stara ma głos, jak garnek rozbity — ciągnęła dalej niezrażona.
Janka zrobiła ruch niecierpliwy.
— A jak ona mnie obełguje, żeby pani wiedziała! W Lublinie to przychodził do nas jakiś pan Kulasiewicz; nazywałam go „Kulasem”, bo mi nawet cukierków nie przynosił. Wytłukła mnie za to i powiedziała, że to mój tatko... Ha! ha! ha! znam ja takich tatków... Tam był Kulas, w Łodzi Kamiński, a teraz mam ich dwóch... Chowa się z nimi... Ona myśli, że ja jej zazdroszczę; miałabym też kogo! Takich gołych fatygantów, to nie brak nigdy...
— Przestań, Zośka, jesteś niegodziwa — szepnęła Janka, oburzona do głębi cynizmem tego aktorskiego dziecka.
— A cóż ja złego mówię?... Czy tak nie jest?... — odpowiedziała z cudownym akcentem prawdziwej nieświadomości.
— Pytasz się!... Któż matkę własną tak obgaduje?...
— No, bo proszę pani, po co taka głupia? Wszystkie mają „bębenków” takich, co coś mają... a ona!... I mnie byłoby lepiej, żeby była mądrzejsza... Już ja się urządzę inaczej!...
Janka cofnęła się, ze zdumieniem patrząc na nią; ale Zośka nie zrozumiała tego, tylko nachylając się bliżej, szepnęła znacząco:
— Panna Janina już ma kogo?...
Odbiegła natychmiast, gdyż kurtyna spadła, a taniec miał się zaraz zacząć w międzyakcie.
Janka poruszyła się, jakby ją coś plugawego dotknęło. Dreszcz ją przeszedł zimny, jakiś rumieniec wstydu i upokorzenia powlókł jej twarz.
— Co za brudy! — szeptała, patrząc, jak Zośka wchodziła na scenę uśmiechnięta i rozpromieniona.
Jej chudy pyszczek charciczki tylko migotał w szalonem tempie walca.
Tańczyła z takim temperamentem i wprawą, że i burza oklasków zerwała się w sali. Ktoś rzucił jej nawet bukiet; podniosła go i cofając się ze sceny, uśmiechała się kokieteryjnie, jak wytrawna aktorka, rozdętemi nozdrzami wciągając te objawy zadowolenia.
— Panno Janino — zawołała za kulisami — bukiet, o! Teraz Caban musi mi dać akonto. Oni przyszli na mój taniec... oni mnie wywołują!...
Skoczyła na otwartą scenę kłaniać się publiczności.
— Wasze gadanie warte figę!... Żeby nie taniec, byłyby puchy, że no!...
Wykręciła się na palcach, rozśmiała tryumfująco i pobiegła do garderoby.
Zaczęli grać akt niezmiernie płaczliwego dramatu Córka Fabrycyusza. Fabrycyusza grał Topolski, a córkę Majkowska. Grali zupełnie dobrze, choć Moryś był tak pijanym jeszcze, że nic a nic nie wiedział, co się z nim dzieje; ale grał tak, że nikt nie poznawał jego stanu. Tylko Stanisławski stal w kulisie i śmiał się głośno z jego automatycznych ruchów i spojrzeń nieprzytomnych. Majkowska podtrzymywała Topolskiego co chwila, bo byłby padł na scenie.
— Mirowska! chodź-no pani i patrz, jak oni grają! — mówił do starej aktorki, apatycznie dzisiaj usposobionej i oczy mu płonęły gorączkową nienawiścią.
— To moja rola!... ja ją grać powinienem. Co on z niej zrobił?... Bydlę pijane! — syczał przez zaciśnięte zęby i gdy zerwały się brawa gorące i pomimo wszystkiego zasłużone. Stanisławski zsiniał i aż się chwycił kulisy, ażeby nie runąć, taka straszna zazdrość go dławiła.
— Bydło! bydło! — szeptał, wygrażając zaciśniętą pięścią publiczności.
Pobiegł potem do inspicyenta, nie mógł go znaleźć i przyszedł z powrotem; chodził następnie, ledwie wlokąc nogi za sobą, rozdenerwowany i zły.
— ...Córko moja! dziecię ukochane! więc nie odpychasz starego ojca?... przyciskasz do czystego serca ojca zbrodniarza?... nie uciekasz od jego łez i pocałunków?... — płynął ze sceny gorący szept Topolskiego i uderzał w starego aktora, że stawał, zapominał piorunowo o wszystkiem, porwany grą, i szeptał te same słowa i kładł w te ciche akcenta miłości ojcowskiej tyle uczucia i łez, tyle krwi i zapału, i taki był śmieszny, jednocześnie w niepewnem świetle kults, z patetycznie wyciągniętemi rękoma do próżni, z głową podaną naprzód, z oczyma utkwionemi w sznur od kurtyny, że Wicek, który to zobaczył, pobiegł do garderoby z krzykiem:
— Proszę panów!... Stanisławski, tam, za kulisami pokazuje znowu coś swojego...
Pobiegli hurmem, przyglądać się widowisku, a zobaczywszy go jeszcze w tej samej patetycznej postawie, wybuchnęli jednogłośnym śmiechem.
— Ha! ha! to małpa amerykańska!
— To je taka mamuta afrykańska! co una sto lat żyje! co una ludzi jadła, papir jadła, role jadła, sławę jadła i jaże kręćka dostała, tak się objadła! — wołał Wawrzecki, naśladując ton i mowę jakiegoś prowincyonalnego pokazywacza osobliwości.
Stanisławski oprzytomniał i obejrzał się poza siebie, a spotkawszy się z oczyma szydzących, zadrżał i opuścił smutnie głowę na piersi.
Janka, która była świadkiem całej sceny i w chwili jego ekstazy nie śmiała ręką poruszyć, aby mu nie przeszkodzić, nie mogła już teraz wytrzymać, zobaczywszy łzy w jego oczach i tę całą bandę szyderczego bydła — podeszła do niego i pocałowała go w rękę z jakąś czcią bezwiedną.
— Moje dziecko! moje dziecko! — szepnął słabo, odwracając głowę, aby ukryć łzy coraz gęstsze, ścisnął jej silnie rękę i wyszedł.
Burza szalonego żalu, bólu i nienawiści wstrząsała nim tak silnie, że ledwie mógł zejść ze schodków.
Poszedł na ogródek, ogarnął stamtąd grających i publiczność bezbrzeżnie smutnym wzrokiem i szedł przez werandę ku ulicy, ale zawrócił raptownie i pozostał.
— Byłby z niego poważny opiekun! — zawołał któryś do Janki, po odejściu Stanisławskiego.
— Założy towarzystwo i będą razem grywać kochanków! — rzucił znowu głośno ktoś drugi.
— Szakale! szakale! — rzekła Janka głośno z wyzywającem spojrzeniem.
I miała wielką ochotę plunąć im wszystkim w oczy, tak gwałtowna fala nienawiści zalała jej serce i tak się jej wszyscy wydali podli i nielitościwi, powstrzymała się jednak i usiadła napowrót, długo nie mogąc się uspokoić.
Wchodziła z chórem na scenę jeszcze drżąca i wzburzona, i pierwszą osobą, jaką zobaczyła w krzesłach, był Grzesikiewicz, siedzący w pierwszych rzędach. Spotkali się oczami; on zrobił ruch jakiś, jakby chciał wyjść, a ona przystanęła na mgnienie oka na środku sceny z zadziwienia, ale odzyskała natychmiast przytomność, bo spostrzegła także Kotlickiego, siedzącego niedaleko i obserwującego bacznie Grzesikiewicza, a dalej zobaczyła Niedzielską, stojącą nieopodal lóż i uśmiechającą się do niej przyjaźnie i życzliwie.
Nie patrzyła na Grzesikiewicza, ale czuła jego wzrok na sobie; to ją zaczęło drażnić i denerwować jeszcze więcej. Przyszło jej na myśl, że ma za krótki kostyum, i jakiś dziwny wstyd ją ogarniał, że stoi wobec niego w tych jaskrawych teatralnych szmatach...
Nie można wprost określić tego, co się w niej dziać zaczynało. Nigdy przedtem nie czuła czegoś podobnego. Występując, patrzyła zwykle na publiczność z góry, jakna tłum niewolniczy i prawie głupi, dzisiaj wydało się jej, jak gdyby stała na przodzie klatki olbrzymiej, lub że jest jakiemś zwierzęciem w budzie osobliwości, i ta publiczność przyszła ją oglądać i bawić się pokazywanemi przez nią sztukami: patrzy się ze wszystkich stron, lornetuje, dotyka ją nieomal końcem lasek lub parasoli.
Pierwszy raz zobaczyła u nich ten uśmiech, którego nie było na pojedynczych twarzach, ale który się wił jednak przez twarze wszystkich i zdawał się wypełniać teatr; był to uśmiech jakiejś dobrodusznej i bezwiednej ironii, uśmiech wyższości przygnębiającej, jaki miewają starsi, przypatrujący się zabawom dzieci. Czuła go wszędzie.
Potem widziała tylko Grzesikiewicza nieruchome, wpatrzone w siebie oczy. Oderwała się gwałtem od niego i patrzyła w inną stronę, ale zobaczyła jednak, jak Grzesikiewicz podniósł się i wyszedł z teatru. Nie czekała przecież na niego, nie spodziewała się już z nim widzieć, a jednak dotknęło ją przykro jego odejście. Patrzyła jakby z pewnem uczuciem zawodu na to puste miejsce, gdzie siedział przed chwilą.
Cofnęła się z chórem na plan dalszy, bo Glas zaczął śpiewać duet komiczny z Kaczkowską.
Glas stanął przed samą budką suflera i cicho, a znacząco pukał na Dobka, bo nadchodził jakiś ustęp solowy, którego swoim zwyczajem nie umiał ani słowa.
Halt skinął na niego batutą i Glas z nastrojoną komicznie twarzą zaczął śpiewać jakieś zapamiętane słowo i wytężał słuch, ale Dobek nie podpowiadał.
Halt uderzył energicznie w pulpit, ale Glas wciąż śpiewał jedno i to samo, rzucając w chwilowych pauzach ciche i proszące:
— Sufluj! sufluj!
Chóry, rozproszone z tyłu, zaczęły się mieszać tą sytuacyą, z za kulis ktoś poddawał głośno słowa nieszczęsnej piosenki, ale Glas, spocony, czerwony z gniewu i emocyi, śpiewał ciągle dokoła: „Moją jesteś, piękna Róziu!”, nie słysząc już nic i nie widząc, co się dzieje koło niego!
— Sufluj! — szepnął raz jeszcze z rozpaczą, bo już orkiestra i część publiczności spostrzegła, co się dzieje i rozległy się śmiechy. Kopnął Dobka w twarz i stanął nagle, bezprzytomnym wzrokiem patrząc się na publiczność.
Dobek bowiem, otrzymawszy cios w zęby, schwycił go za nogę i trzymał silnie.
— Widzisz synku! nie brykaj! — szeptał sufler, tak mocno trzymając go, że Glas nie mógł się poruszyć. — Położyłeś się na amen!... Malowałeś Dobka, umalował ciebie Dobek... Teraz jesteśmy na kwit!
Sytuacyę uratował Halt i Kaczkowska, zacząwszy śpiewać numer następny.
Dobek puścił nogę Glasa i cofnął się tak głęboko w budę, jak tylko mógł i najspokojniej suflerował dalej z pamięci, uśmiechając się dobrodusznie do grożącego mu z za kulis Cabińskiego i do chórzystek.
Janka nie mogła się nawet dobrze zoryentować, co się dzieje na scenie, bo zobaczyła wracającego Grzesikiewicza z olbrzymim bukietem w ręku.
Usiadł na poprzedniem miejscu; dopiero, kiedy znowu chór przyszedł na proscenium, wstał, doszedł do orkiestry, rzucił kwiaty pod nogi Jance, a następnie zawrócił najspokojniej, przeszedł salę i zniknął, nie dbając, że wywołał wrażenie w teatrze.
Janka automatycznie podniosła kwiaty i cofnęła się w głąb sceny, poza koleżanki, bo oczy całej publiczności poczuła zwrócone na siebie.
— Dusza jest jaka? — szepnęła jej Zielińska.
— Niech pani zobaczy w środku, pomiędzy kwiatami, może co jest... — szepnęła jej znowu któraś.
Nie oglądała, ale poczuła głęboką wdzięczność dla Grzesikiewicza za te kwiaty.
Zeszła ze sceny, nie zważając na ostrą kłótnię Glasa z Dobkiem, jaka się zawiązała po zapadnięciu zasłony.
Glas skakał z wściekłości, a Dobek naciągał wolno palto i cicho a złośliwie odpowiadał:
— Malunek za malunek. Słodka jest zemsta sercu człowieczemu.
Zemścił się bowiem za to, że poprzedniego dnia Glas spoił go i pijanego do spółki z Władkiem ucharakteryzowali na murzyna. Dobek, kiedy trochę wytrzeźwiał, poszedł z knajpy najspokojniej do teatru, o niczem nie wiedząc, co się stało z jego obliczem. Była to niebywała zabawa za kulisami, ale Dobek poprzysiągł zemstę i słowa dotrzymał, grożąc jeszcze, że i Władkowi nie daruje.
Cabiński rozirytowany, gadał różne głupstwa Glasowi, ale ten nie odzywał się, głęboko upokorzony samem „położeniem się” na scenie.
Janka, już ubrana czekała tylko na Sowińską, aby iść do domu, gdy Władek się do niej przysunął i miękko zapytał:
— Pozwoli się pani odprowadzić?...
— Idę z Sowińską, a pan przecie w przeciwnej stronie mieszka...
— Właśnie Sowińska mi mówiła, abym uwiadomił panią, że dopiero za jaką godzinę wróci... Jest w dyrekcyi.
— No, to chodźmy.
— Może bukiet pani przeszkadza, to go mogę nieść... — rzekł, wyciągając rękę po kwiaty.
— O, nie! dziękuję...
— Bardzo drogi!... — rzekł, uśmiechem podkreślając słowa.
— Nie wiem, ile kosztuje — odpowiedziała zimno, nie okazując wcale usposobienia do rozmowy.
Władek się roześmiał; potem mówił o matce, a wkońcu rzekł:
— Może pani zajrzy do nas... Mama jest chora; od kilku dni nie podnosi się wcale z łóżka...
— Mama chora?... Widziałam ją dzisiaj w teatrze.
— Nie może być!... — zawołał, naprawdę zmieszany. — Daję pani słowo, że byłem pewny... bo mi matka mówiła, że od kilku dni nie wstaje...
— Mama mi coś urządza... — dodał wkońcu chmurnie.
Niedzielska go tylko szpiegowała nieustannie i wytrwale, i zawsze musiała wiedzieć, z kim prowadzi jaki romans, bo wciąż truchlała, żeby się Władek nie ożenił z jaką aktorką...
Pożegnał ją z przesadnym szacunkiem przed samą bramą, i mówił, że musi biedź do matki, aby się przekonać o jej chorobie.
Skoro tylko Janka
Uwagi (0)