Darmowe ebooki » Powieść » Komediantka - Władysław Stanisław Reymont (biblioteka darmowa online .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Komediantka - Władysław Stanisław Reymont (biblioteka darmowa online .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Władysław Stanisław Reymont



1 ... 22 23 24 25 26 27 28 29 30 ... 41
Idź do strony:
weszła do domu, zawrócił ku teatrowi i spotkawszy Sowińską, mówił z nią coś długo i tajemniczo. Stara spoglądała na niego drwiąco i obiecała swoje poparcie.

Władek pobiegł spiesznie do Krzykiewicza na karty, gdyż urządzali sobie często takie kolejne, karciane wieczory, na które gęsto uczęszczali znajomi z publiczności.

Janka, przyszedłszy do swojego pokoju, wstawiła kwiaty w wodę i idąc spać, spojrzała raz jeszcze na róże i szepnęła miękko:

— Poczciwy!

VIII

— Proszę pani, okólnik! — wołał Wicek.

— Co tam nowego?...

— Czytanie tej nowej sztuki, czy coś tam takiego!... — odrzekł, myszkując oczyma po pokoju.

Janka podpisała się na okólniku, w którym reżyser zwoływał całe towarzystwo na godzinę dwunastą w południe, na czytanie sztuki Głogowskiego, p. t. Chamy.

— Fajn bukiet! — zawołał Wicek, oglądając kwiaty w wazoniku. — Możnaby jeszcze stopić...

— Mów-no po ludzku! — rzekła Janka, oddając mu podpisany okólnik.

— Mógłbym jeszcze sprzedać ten bukiet, żeby mi go tylko pani dała.

— A któż sprzedaje takie bukiety i kto kupuje?...

— Proszę pani, pani jeszcze frajerka!... Niektóre panie, to jak dostaną kwiaty, to je sprzedają zaraz kwieciarce, tej, co wieczorem sprzedaje kwiaty w ogródku... Ojej!... fajgielka jak nic możnaby za to wziąć. Jak jabym go dostał...

— Nie dostaniesz... Masz tu co innego i bądź zdrów!

Wicek pocałował Jankę w rękę pokornie, uradowany, że mu dała rubla i wybiegł.

Szastała pieniędzmi nieopatrznie.

Po odejściu Wicka, Janka zmieniła wodę w wazoniku z kwiatami i ustawiała je właśnie na stoliku, gdy weszła Sowińska ze śniadaniem.

Była dzisiaj promieniejąca: jej siwe, okrągłe oczy miały tyle słodkiej życzliwości, że aż to Jankę uderzyło.

Stara ustawiła kawę na stoliku i wskazując na bukiet, rzekła z uśmiechem:

— Piękne kwiaty!... Czy to od tego obywatela?...

— Tak — odpowiedziała krótko.

— Znam kogoś, coby z wielką przyjemnością przysyłał takie same codziennie... — zaczęła niby od niechcenia Sowińska, sprzątając pokój.

— Kwiaty?

— No... i coś więcej, jeśliby to coś było przyjmowanem.

— Musiałby ten ktoś być bardzo a bardzo naiwnym i mnie nie znać...

— Proszę pani, każdy głupieje podobno z miłości.

— Być może — odpowiedziała krótko i słuchała coraz pilniej, bo przeczuwała jakąś propozycyę.

— Nie domyśla się też pani, kto to taki?

— Nie jestem ciekawą zupełnie.

— A jednak zna go pani dobrze...

— Dziękuję pani, ale nie potrzebuję żadnych informacyi.

— Niechże się pani nie gniewa... Cóż w tem może być złego?... — cedziła wolno Sowińska.

— A! pani tak mówisz?...

— Ja, a przecież życzę pani, jak córce rodzonej...

— Życzysz mi pani, jak własnej córce? — spytała wolno Janka, patrząc się jej prosto w oczy.

Sowińska spuściła powieki, nie mogąc wytrzymać jej spojrzenia i w milczeniu wyszła z pokoju, ale za drzwiami przystanęła i pogroziła pięścią.

— Święta! Poczekaj!... — szepnęła nienawistnie.

Dzień był mglisty i zimny, deszczyk, niby rosa, mżył ciągle, tworząc grubą warstwę błota na ulicach i trotuarach; chmury snuły się szare i przypominały jesień.

W teatrze zastała Janka tylko Piesia, Topolskiego i autora.

Głogowski podszedł do niej z uśmiechem i rzekł, podając jej rękę:

— Dzień dobry! Myślałem wczoraj o pani; niech mi pani koniecznie za to podziękuje...

— Dziękuję! ale ciekawam bardzo...

— Nie myślałem źle... Nie myślałem o pani, jak mnie podobni o takich ładnych jak pani kobietach, nie! niech zdechnę!... Myślałem... Jezus Marya! nie mogę wyleźć z „myślałem!”... Dlaczego pani ma w sobie to coś, co jest siłą?... skąd ona?...

— Stąd chyba, skąd i słabość bierze początek: jest przyrodzoną — odparła Janka, siadając.

— Musisz pani mieć jakiś dogmacik i zapatrzona w niego, idziesz pani naprzód. Ten dogmat ma ryżo-żółte włosy, około dziesięciu tysięcy rubli rocznego dochodu, nosi binoklę i...

— I... nie kończ pan!... Głupstwo zawsze czas powiedzieć; nie zestarzeje się... — przerwał Topolskiemu Głogowski.

— Piątka! cztery koniaki, bo i pani się z nami napije?...

— Dziękuję! nigdy nie piłam i nie piję.

— Ależ koniecznie... choć ustka umoczy pani. Jest to początek stypy pogrzebowej po mojej sztuce.

— Przesada! — mruknął Pieś.

— A no, zobaczymy! Co tam, panie Pietrze, panie Topolski, po jednym jeszcze... na pohybel!... — wołał Głogowski, nalewając koniak w kieliszki.

Śmiał się, dowcipkował ciągle, przyprowadzał wchodzących aktorów do bufetu, rwał się, ale znać było, że pod tą sztuczną wesołością, kryje się troska i niepewność powodzenia.

Pod werandą zrobił się mały huczek, bo Głogowski wszystkim fundował, ale humory były w części zwarzone niepogodą.

Cabiński co chwila spoglądał w niebo, zdejmował cylinder i drapał się w głowę z nieukontentowaniem; dyrektorowa chodziła pochmurna, jak dzień jesienny; Majkowska spoglądała zaiskrzonemi oczyma na Topolskiego i miała ochotę zrobić jakąś scenę, bo usta miała sine i oczy zaczerwienione od płaczu lub bezsenności; Glas także chodził jak struty po wczorajszej „sypce” i nie opowiadał ani jednego kawału; Razowiec w lustrze oglądał sobie język i narzekał przed Piesiową; Wawrzecki nawet nie był „w sytuacyi”, jak określał swoje usposobienie.

Jakaś senność, taka sama, jaka rozwłóczyła się w powietrzu, przejmowała wszystkich nudą i apatyą.

— Wpół do pierwszej... chodźmy czytać — rzekł reżyser.

Wysunięto stół na środek sceny, poustawiano krzesła i Topolski, uzbrojony w ołówek, zaczął czytać.

Głogowski nie usiadł, tylko chodził, zataczając ogromne koła i co chwila przechodząc obok Janki, szeptał jej jakieś uwagi, z których śmiała się półgłosem, a on odchodził, wichrzył włosy, podrzucał kapelusz do góry i palił papierosa po papierosie, słuchając pomimo to uważnie czytania.

Deszcz mżył w dalszym ciągu i woda z łoskotem spływała z rynien. Dzień brudnem światłem zalewał scenę.

Tak było nudno, że nie mogli wytrzymać w spokoju, więc zaczęły się szepty coraz częstsze.

Glas rzucał niedogarkami od papierosów w nos Dobka, a Władek delikatnie dmuchał w głowę drzemiącej Mirowskiej.

Z garderoby dochodził zgrzyt piłki, rżnącej drzewo i stuk przybijania gwoździ, to maszynista szykował sobie przystawki na wieczór.

— Panie Głogowski, tutaj trzeba trochę skreślić — mówił niekiedy Topolski.

— Skreśl pan! — odpowiadał Głogowski, spacerując w dalszym ciągu.

Szepty były coraz głośniejsze.

— Kamińska, idziesz pani ze mną na Nalewki? Chcę sobie kupić na suknię.

— Dobrze, obejrzymy zaraz płaszczyki jesienne.

— Co to będzie?... wstawka?... — zapytała Rosińska Piesiowej, gorliwie robiącej szydełkiem.

— Tak. Widzi pani, jaki ładny deseń... Dostałam próbkę od dyrektorowej.

Znowu nastała chwila ciszy zupełnej, w której słychać było tylko spokojny i dźwięczny głos reżysera, chlupot deszczu i zgrzyt piłki.

— Daj mi papierosa — zwrócił się Wawrzecki do Władka. — Wygrałeś co wczoraj?

— Spłukałem się, jak zawsze. Powiadam ci — szeptał Władek, przysuwając się bliżej — postawiłem na czwórkę, dwadzieścia pięć rubli oczko. Gram na dublę, przechodzi: mówię: kwadra — moje! Kotlicki mi proponuje ściągnąć połowę. Nie chcę; przestają grać wszyscy, bo zaczyna być ciepło; ciągnę dalej: sześć, siedm, ośm, dziesięć — precz moje! Już się tylko patrzą. Kotlicki już zły, gdy już ze trzysta rubli moje; ciągnę jedenasty raz — moje! Krzyczą już na mnie, żebym ściągnął połowę... Nie chcę! Ciągnę dwunasty raz i przewalam!Paręset rubli, jak w błoto, to pech, co?... Przyszedł mi na myśl pewien plan!...

Nachylił mu się do ucha i szeptał tajemniczo.

— Cóżeś zrobił z mieszkaniem? — pytał się Krzykiewicz Glasa, podając mu papierosa.

— A, nic! mieszkam dalej.

— Płacisz?

— Nic, a będzie! — odpowiedział komik, przymrużając jedno oko.

— Słuchaj Glas! Podobno Cabiński kupuje dom na Lesznie.

— Zawracanie! A, jak Boga kocham, zarazbym się sprowadził do niego odmieszkać gażę. Ale to bajki! Skądby on wziął tyle groszy?...

— Ciepiszewski widział go z faktorami od domów.

— Nianiu! — zawołała Cabińska.

Niania śpiesznie szła, niosąc przez fartuch list jakiś.

— To nie ja, to Felka zbiła lustro; rzuciła szampanką, celując w lichtarz, a trafiła w lusto... Brzdęk!... i już trzydzieści rubli przybyło do rachunku. Ten gruby tylko się skrzywił.

— Nie kłam! ja przecież nie byłam pijana i dobrze pamiętam, kto stłukł.

— Pamiętasz?... A pamiętasz, jak skakałaś ze stołu, a potem zdjęłaś buciki i... ha! ha! ha! ha!...

— Cicho!... — zawołał ostro Topolski na chórzystki, opowiadające sobie wrażenia dnia wczorajszego.

Przyciszyły się, ale Mimi zaczęła prawie głośno opowiadać Kaczkowskiej o nowym fasonie kapelusza, jaki zobaczyła na ulicy Długiej.

— Jeżeli tak będzie dłużej, to już nie wytrzymam. Gospodarz wymówił mi komorne. Wczoraj ostatni łach prawie zastawiłam, bo musiałam kupić wina Jankowi. Biedactwo tak wolno przychodzi do zdrowia; chce już wstawać, nudzi się i kaprysi; potrzebaby mu coś lepiej dawać jeść, a tu ledwie na herbatę starczy... Jeżeli się nie zaangażuję do Ciepiszewskiego i nie wezmę forszusu, to mnie gospodarz wyrzuci na bruk, bo nie będę miała czem zapłacić...

— Czy tylko aby z pewnością zakłada towarzystwo?

— Z pewnością; mam być u niego w tych dniach do podpisania kontraktu.

— Nie będzie pani u Cabińskiego?

— Nie chce mi gaży zaległej płacić — szeptała charakterystyczna Wolska.

Trzydzieści lat było wypisane wyraźnie na jej twarzy zmęczonej i pobrużdżonej troskami. Gruba warstwa pudru i różu nie mogła pokryć zmarszczek, ani zatrzeć niepokoju błyszczącego w oczach. Miała sześcioletniego synka, który jej chorował od wiosny. Broniła go z rozpaczą, głodem własnym; pozbawiała się wszystkiego, byle go ocalić, i ocaliła, ale sama zrobiła się podobną do szkieletu.

— Mecenasie! prosimy do nas! — krzyknął Glas, zobaczywszy starego, który już od kilku tygodni nie pokazywał się w teatrze.

Mecenas wszedł i witał się ze wszystkimi. Czytanie przerwano, bo się wszyscy porwali z miejsc.

— Dzień dobry! dzień dobry!... Przeszkadzam może?

— Nie, nie!

— Siadaj-no mecenas — wołała Cabińska — będziemy razem słuchać...

— A, młody mistrzu! moje uszanowanie!

— Stary idyota! — mruknął Głogowski, kiwając mu głową i schował się w kulisę, bo go już wściekłość ogarniała na te ciągłe przerwy i rozmowy.

— Cicho!... Jak Boga kocham, istna bożnica! — wołał zirytowany Topolski i czytał dalej.

Ale już nikt nie słuchał. Dyrektorowa wyszła z mecenasem, a za nią wysuwali się wszyscy po cichu.

Deszcz zaczął lać i uderzał w blaszany dach teatru z łoskotem, który głuszył wszystko.

Ściemniło się tak, że Topolski nie mógł czytać.

Przenieśli się wszyscy do garderoby męskiej; było tam trochę widniej i cieplej, rozpoczęli więc pogawędkę.

Janka z Głogowskim stała we drzwiach i mówiła coś gorąco o teatrze, gdy Rosińska przerwała jej drwiąco:

— A to pani dopiero teatr zajechał w głowę!... no, nie uwierzyłabym, gdybym nie widziała...

— To przecież proste; w teatrze zamyka się dla mnie wszystko.

— Ja przeciwnie, żyję dopiero poza teatrem.

— To czemuż pani nie rzuci sceny?

— Gdybym się tylko mogła wyrwać, to godziny bym tu nie była!... — odpowiedziała z goryczą.

— Tak się tylko mówi! Każda z nas-by mogła, tylko że się nie potrafi oderwać od teatru — mówiła cicho Wolska. — Mnie jest ciężej niż wszystkim i wiem, że gdybym rzuciła scenę, miałabym lepiej, ale ile razy pomyślę, że się to musi kiedyś przestać grać, to mnie taki strach ogarnia, iż zdaje mi się, że umarłabym bez sceny...

— O, teatr!... to trucie się powolne i konanie codzienne! — szepnął płaczliwe Razowiec.

— Nie worokuj, boś chory nie na teatr, tylko na żołądek.

— To konanie i to trucie się ciągłe jest jednak i rozkoszą pewną! — zaczęła znowu Janka.

— I!... jaka tam rozkosz!... chyba, że jest rozkoszą głód, zazdrość ciągła i niemożność życia inaczej.

— Szczęśliwi są ci, co tej chorobie nie ulegli, lub w porę się cofnęli.

— Lepiej przecież tak żyć, tak cierpieć i tak konać, ale mieć jakiś cel: sztukę; niżeli żyć ślimaczem życiem płazów. Tysiąc razy wolę żyć tak, niż być mężowską sługą, niewolnicą dzieci, sprzętem gospodarskim i nie znać żadnej troski — wybuchnęła Janka.

Władek zaczął deklamować z komicznym patosem:

„Kapłanko! tobie ołtarze 
W tej sztuki farze 
Wystawić każę!...”  
 

— Proszę mi darować. Ja sam mówię, że poza sztuką... niema nic!... że gdyby nie teatr...

— Byłbyś został operatorem obcasów!... — wtrącił Glas.

— Tak może mówić tylko bardzo młoda i bardzo naiwna! — zawołała złośliwie Kaczkowska.

— Albo ta, co jeszcze nie wie, jak smakuje Cabińskiego gaża.

— Litości godna osobo! masz entuzyazm... weźmie ci go bieda; masz zapał... weźmie ci go bieda; masz młodość, talent, urodę... weźmie ci wszystko bieda! — mówił Pieś surowym głosem i tonem przepowiedni.

— Nie, to nic!... ale takie towarzystwo, tacy artyści, takie sztuki pozbawią panią wszystkiego... A jeśli takie piekło zniesiesz bez szczerby, to będziesz wielką artystką! — szeptał zgryźliwie Stanisławski.

— Mistrz tak rzekł, więc rzeszo pochyl głowy i powiedz, że tak być musi! — drwił Wawrzecki.

— Błazen!... — mruknął Stanisławski, wychodząc.

— Mamut!

— Opowiem wam, jak zaczynałem — rzekł Władek.

— Wiadoma rzecz, że u cyrulika.

— Nie błaznuj, Glas!... koniecznie chcesz się wydać głupszym, niż jesteś!

— Byłem w czwartej klasie, gdy zobaczyłem w Hamlecie Rossi’ego... i przepadłem!... Ojcu buchałem grosze, a kupowałem sobie tragedye i chodziłem do teatru; dniami i nocami uczyłem się ról. Marzyłem, że zdobędę świat cały...

— I jesteś krowientym u Cabana — szydził Dobek.

— Dowiedziałem się, że Rychter przyjechał do Warszawy i zamierza otworzyć szkołę dramatyczną. Poszedłem do niego, gdyż czułem w sobie talent i chciałem się uczyć. Mieszkał na Świętojańskiej... Przychodzę i dzwonię; otwiera mi on sam, wpuszcza i zamyka drzwi na klucz. Ciepło mi się zrobiło ze

1 ... 22 23 24 25 26 27 28 29 30 ... 41
Idź do strony:

Darmowe książki «Komediantka - Władysław Stanisław Reymont (biblioteka darmowa online .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz