Komediantka - Władysław Stanisław Reymont (biblioteka darmowa online .TXT) 📖
Historia młodej dziewczyny, która w pogoni za wolnością i w poszukiwaniu samorealizacji postanawia zostać aktorką.
Janka Orłowska z Bukowca, bohaterka powieści „Komediantka” (1896), ma dość życia w małym, szarym miasteczku i podporządkowywania się decyzjom ojca. Chcąc odmienić swoje życie, odchodzi z domu i wstępuje do grupy teatralnej. Praca na scenie wydaje się być spełnieniem jej marzeń, ale rzeczywistość ma niewiele wspólnego z wyobrażeniami. Okazuje się, że bez wybitnego talentu i znajomości w środowisku nie da się wiele osiągnąć. W wyniku niepowodzeń Janka dochodzi do punktu krytycznego. Powieść powstała na podstawie osobistych doświadczeń teatralnych Reymonta oraz prowadzonych przez niego obserwacji.
- Autor: Władysław Stanisław Reymont
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Komediantka - Władysław Stanisław Reymont (biblioteka darmowa online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Władysław Stanisław Reymont
Mężczyźni nieśli koszyki z prowiantami; wszyscy szli stromym brzegiem, upatrując dogodnego miejsca na rozbicie obozowiska.
Las stał pusty i szumiał cicho młodemi liśćmi dębów i krzakami jałowcu.
Rozłożyli się pod grupą zielonych dębów. Las stał za nimi cichy, a w dole Wisła bełkotała falami, rozbijającemi się o brzegi i błyszczała w słońcu.
Po pierwszych wódkach i przekąskach ożywili się wszyscy.
— No! teraz wypijmy zdrowie inicyatorów wycieczki! — zawołał Głogowski, nalewając kieliszki.
— Lepiej pijmy za powodzenie pańskiej sztuki.
— Nie, to jej nie pomoże... i tak zrobi klapę...
— Możeby teraz Topolski opowiedział nam swój tajemniczy plan — mówił Kotlicki, spokojnie rozciągnięty na pledzie, prawie obok Janki.
— Dajcież teraz pokój!... Zjemy dobrze, podpijemy lepiej jeszcze, to dopiero wtedy. Może tam panie rozwiążą sepeciki i dadzą co przedniego — zawołał Wawrzecki.
Rozłożono na trawę serwetę, wyładowano rozmaite specyały i ustawiono je wśród śmiechów, bo Mimi nie mogła dać sobie rady, a Majkowska nie chciała jej pomagać. Dopiero Janka z Głogowskim urządzili wszystko porządnie.
— Pięknie, a herbata?... — zawołała Janka.
Kotlicki się zerwał.
— Herbata jest, samowar jest, tylko pan przyniesiesz wody. Pójdźmy po nią do Wisły! — zawołała Majkowska, wytrząsając węgle z jakiegoś dzbanka.
Kotlicki skrzywił się trochę, ale poszedł. Nastawiono w kilka minut samowar, w czem mistrzem prawdziwym okazał się Głogowski.
— To moja specyalność! — krzyczał, dmuchając jak miech. — A trzeba paniom wiedzieć, że często, częściej, aniżeli mi się to podoba, brakuje mi węgli, otóż wtedy występuje na jaw mój geniusz wynalazczy: nastawiam papierem lub wreszcie jakąś deseczkę z podłogi trochę się uskubnie i herbata być musi.
— Nie możesz pan sobie kupić maszynki benzynowej?...
— Ba! lubię tylko familijne instrumenty... a po drugie, jak mi zbraknie benzyny, to przecież deseczka, choćby z kanapy, nic nie pomoże.
— Musisz pan prowadzić bardzo urozmaicone życie! — rzekł ze śmiechem Topolski.
— Troszeczkę! troszeczkę... ale żeby to tak smakowało, to nie powiem.
— Ogłaszam wszem wobec i każdemu z osobna, że zaczyna się gotować!... Zabawcie się panie w Heby.
Janka ponalewała wszystkim herbaty i sama, ze szklanką w ręku, usiadła nieopodal Mimi.
— Jest teraz sposobna pora do gadania — rzucił Kotlicki.
— Mów, Topolski... Słuchamy w skupieniu! — wołał Wawrzecki.
— Zakładam towarzystwo dramatyczne — zaczął Topolski.
— Dam ci jedyny sposób na to: angażuje się kilkanaścioro teatralnego narodu obietnicą wielkiej gaży, daje się małe forszusy; szuka się kasyerki tak mądrej, żeby miała kaucyę i tak dalece naiwnej, żeby ją złożyła, bierze się rzeczy towarzystwa, wysyła się je za zaliczeniem — no i gotowe, można się już rozbić, a za dwa miesiące powtórzyć to samo, aż do skutku.
— Wawrzek, nie błaznuj! — zawołał zirytowany Topolski, pijąc jeden kieliszek po drugim. — Takie towarzystwo stworzy każdy idyota, każdy Cabiński. Mnie nie potrzeba bandy, która się rozleci zaraz, jak jej kto mignie forszusem, tylko organizacyi silnej, z planem pewnym, organizacyi mocnej, jak mur!...
— Rozbijałeś sam nieraz towarzystwa i jeszcze myślisz, że z aktorami trafisz kiedy do ładu?...
— Jestem tego pewny. Słuchajcie! robię tak: warunek pierwszy, z pięć tysięcy rubli na początek: wyławiam ze wszystkich towarzystw najlepsze siły, osób najwięcej ze trzydzieści; płacę średnio, ale rzetelnie; wyznaczam feu, dywidendy...
— No, no, daj-no pan pokój z marzeniami o dywidendzie! — mruknął Kotlicki.
— Będzie dywidenda! musi być! — wołał Topolski, zapalając się coraz bardziej. — Wybieram sztuki: szereg rzeczy typowych i klasycznych; to będą mury i fundamenta mojego gmachu; dalej wszystkie poważniejsze nowości i wszystkie sztuki ludowo, ale precz z operetką, precz z błazeństwem, precz z cyrkiem, precz ze wszystkiem, co nie jest naprawdę sztuką!
— Chcę mieć teatr, a nie szopkę! — wołał coraz głośniej — artystów, a nie klownów!.. Niema popisów na scenie!... całość, to mój ideał! prawda na scenie, to mój cel! Teatr jest to ołtarz! przedstawienia, to misterya święte na cześć bóstwa! Obecny teatr, to błazeństwo!... Jeszcze nie wiem, czego potrzeba, aby stworzyć teatr wzorowy, doskonały, ale już chwilami czuję, że go stworzę, bo ten obecny jest śmieszny, jest budą dla dzieci, w której się pokazują maryonetki wypchane frazesami. Teatr był kiedyś instytucyą religijną, był kultem i musi napowrót nim być!...
Zakaszlał się tak gwałtownie, że mu wszystkie żyły na szyi ponabrzmiewały, jak postronki. Kaszlał długo, potem się napił wódki i znowu mówił, ale już ciszej i wolniej, nie patrząc na nikogo i nie widząc nic poza tem marzeniem całego swego życia, które im opowiadał w krótkich i pogmatwanych zdaniach.
— Trzeba wyrzucić wszystkie obecne imitacye, fałszywe i głupie: paldamenta, kulisy, malowane zwierciadła i t. p. tandetę kuglarską. Jeżeli ma być salon na scenie, to niech-że on będzie naprawdę salonem; jeśli ma być bal, to niechże tańczą, flirtują, cisną się, niech to będzie bal rzeczywisty, a nie imitowny: obora, to niech będzie obora ze wszystkiem, najdokładniejsza, nie już utopia, ale rzeczywistość... A gra na scenie! bo to grają! deklamują, markują ludzi rzeczywistych, mizdrzą się ze sztuką, paplą jak dzieci lekcyę pamięciową. Aktor powinien zapomnieć, że patrzy na niego publiczność; że on się nie popisuje, jak błazen, ale że odtwarza tajemnice życia, że sam nie jest celem, tylko środkiem, narzędziem... Artysta powinien zejść na plan drugi zawsze, bo zawsze mówi przez niego idea — autor. Tak, zakładam prawdziwe towarzystwo artystów, tworzę prawdziwy teatr, grywam prawdziwe dzieła talentu i natchnienia i z takiem towarzystwem idę w świat — zobaczycie powodzenie! Objeżdżam kraj, potem Europę — zobaczycie tryumf!... Zdobędę Amerykę! Zobaczycie zwycięstwo sztuki prawdziwej! — wołał prawie nieprzytomny, ochrypły, porwany olśnieniem tej walki przyszłej i zwycięstwa.
Podnosił ramiona w górę, jak do zdruzgotania wszystkiego, co nie było sztuką prawdziwą, rozbijał sobie pierś pięścią, uśmiechał się do przyszłości, rzucał się naprzód, wstrząsał całym światem, zapalał wszystko płomieniem szczytnego szału duszy i pędził już naprzód jak wódz i reformator, jak niczem niepowstrzymana energia i żądza czynu... Znikły mu z przed oczu Bielany, towarzysze, wszystko, czuł się sam jeden wobec wszystkiego; skrzydła rosły mu u ramion i szybował w górę — do ideału!
Kotlicki, którego ta mowa, pełna zapału ale i nielogiczności, nie porwała ani na chwilę tak, jak resztę towarzystwa, powiedział:
— Spóźniłeś się pan trochę. Antoine w Paryżu już to samo zrobił dosyć dawno; to są jego myśli...
— Nie, to jest moja myśl, moje marzenie; od dwudziestu lat to już noszę w sobie! — zawołał Topolski, posiniawszy nagle, jak od uderzenia piorunu i patrząc się błędnie na Kotlickiego.
— Cóż z tego, kiedy te marzenia już inni urzeczywistnili w części i dali im swoje nazwisko...
— Złodzieje! ukradli mi myśl! ukradli mi myśl! — krzyczał Topolski i upadł nieprzytomny na trawnik, ukrył głowę w dłoniach i przez ciężkie, spazmatyczne łkania i bełkot pijacki szeptał:
— Ukradli mi myśl!... Ratujcie! ukradli mi myśl!..... i łkał, rzucając się po trawie, jak dziecko rozżalone.
— Nie w tem, że ta myśl już jest znana, widzę niemożebność urzeczywistnienia projektu — zaczął spokojnie Głogowski — tylko w tem, że publiczność nasza nie dorosła jeszcze do takiego teatru i nie odczuwa potrzeby takiej sceny. Tymczasem dawajcie im dalej farsę, gdzie będą kozły i fikania, na pół nagi balet, kankanowe wycia, trochę zdawkowej, kuchennej czułostkowości, kupa frazesów na temat cnoty, moralności, rodziny, obowiązków, miłości i...
— Licz aż do dwudziestu...
— Jaka publiczność, takie teatry; jedno warte drugiego! — odezwała się Majkowska.
— Kto chce mieć tłum i chce nad nim panować, musi się pochlebiać i robić to, co ten tłum chce; dawać mu to, czego potrzebuje; musi być wprzód jego niewolnikiem, aby potem zostać panem — mówił Kotlicki powoli i z namaszczeniem.
— Ja-bo powiadam: nie! Nie chcę ulegać motłochowi i nie chcę mu panować; wolę iść sam...
— Pyszne stanowisko! można kpić z niego ze wszystkich do syta.
— Żeby podcinać batem i jednym mówić: głupi! drugim: podli!
— Panno Janino, proszę o herbatę! — zawołał zaperzony już Głogowski; poruszył się gwałtownie, rzucił kapeluszem o drzewo i gorączkowo wichrzył rzadką czuprynę.
— Jesteś pan zawsze siarczystym radykałem swojego chowu — rzekł z dobroduszną ironią Kotlicki.
— A pan jesteś, niech zdechnę, rybą, foką, wielorybem...
— Licz do dwudziestu!
— Piękne argumenty!... masz pan tutaj lepszy... — zawołał Wawrzecki, podając mu swoją laskę.
Głogowski powstrzymał się, popatrzył przez chwilę i zaczął pić herbatę.
Majkowska słuchała w milczeniu, a Mimi, rozciągnięta na palcie Wawrzeckiego, spała w najlepsze.
Janka podawała wszystkim herbatę i nie traciła ani słowa z rozmowy. Zapomniała już o Grzesikiewiczu, o ojcu, o rozmowie z Kotlickim; pochłaniały ją podnoszone kwestye, a marzenia Topolskiego olśniły swoją fantastycznością. Absorbowały ją zupełnie takie ogólniejsze rozmowy o sztuce i artystycznych kwestyach.
— Cóż będzie z towarzystwem? — zapytała Topolskiego, podnoszącego głowę.
— Będzie... musi być! — odpowiedział Topolski.
— Ręczę pani, że będzie — odezwał się Kotlicki — nie takie, jakiego chce Topolski, ale takie, jakie będzie możliwie najlepsze. Można będzie nawet wprowadzić pewien postęp, jako urozmaicenie i siłę atrakcyjną, ale reformowanie teatru zostawmy komu innemu; na to trzeba setek tysięcy rubli i trzeba to przeprowadzić w Paryżu.
— Reforma teatrów nie wyjdzie od dyrektorów, a twórczość dramatyczna dzisiejsza, co to właściwie jest?... szukanie czegoś po omacku, wietrzenie psie, łażenie bez celu, lub skoki... Musi przyjść geniusz, co to zrobi; ja go już przeczuwam!...
— Jakto? nie wystarcza obecnych arcydzieł aby stworzyć teatr wzorowy? — spytała Janka.
— Nie... te arcydzieła są w czasie przeszłym arcydziełami; nam potrzeba innych utworów. Dla nas te arcydzieła są bardzo poważną archeologią, którą dobrze oglądać w muzeach i gabinetach.
— Więc Szekspir, to archeologia?
— Sza!... nie mówmy o nim; to jest cały wszechświat: można go tylko rozważać, ale nie pojmować...
— A Szyller?...
— Utopista i klasyk: echo encyklopedystów i rewolucyi francuskiej. Jest to szlachetność, porządek, doktrynerstwo szwabskie, deklamacya patetyczna i nudna.
— A Goethe?... — rzuciła Janka, której się bardzo podobały paradoksalne definicye Głogowskiego.
— To znaczy: tylko Faust, ale Faust, to maszyna tak skomplikowana, że od śmierci wynalazcy nikt nie umie jej nakręcić i puścić w ruch. Komentatorzy ją pchają, rozbierają składowe części, czyszczą, odkurzają, ale maszyna stoi i zaczyna ją coś niecoś jeść rdza... Zresztą, to wściekła arystokracya. Ten pan Faust, to nie jest przedewszystkiem idealny typ człowieka, ale eksperymentator; to tylko mózg jednego z tych rabinów uczonych, którzy całe życie myślą nad tem: jak wchodzić do bóżnicy, prawą nogą czy lewą; to wiwisektor, a że przy doświadczeniu pękło serce Małgorzaty, że mu groziła koza i że krótki wzrok nie pozwalał mu zobaczyć nic poza pracownią i retortami, więc sobie zrobił sport z narzekania i ględził, że życie jest podłe, a wiedza nic nie warta. Naprawdę, trzeba wielkiej, prawdziwie niemieckiej arogancji, żeby mając naprzykład katar, twierdzić, że go mają wszyscy, albo mieć go powinni...
— Wolę takie wesołe kawały, niż pańskie mądre sztuki — szepnął Kotlicki.
— Panie... a Shelley? a Byron? — pytała Janka rozciekawiona.
— Wolę głupstwo, gdy zabiera nawet głos, niż gdyby coś robić chciało — rzucił prędko Głogowski.
— Aha, Byron!... Byron, to maszyna parowa, produkująca buntowniczą energię; lord, któremu było źle w Anglii, źle w Wenecyi z Suiciollą, bo choć miał ciepło i pieniądze, nudził się. Jest to buntownik-indywidualista, mocna bestya pasyą; pan, który się ciągle wścieka i wszystkie siły cudownego talentu zużywa na to, aby na złość robić swoim nieprzyjaciołom. Policzkował Anglię arcydziełami. Jest to potężny protestant z nudów i w osobistej sprawie.
— A Shelley?
— Shelley znowu, to boskie gadanie dla publiczności Saturna; poeta żywiołów, nie dla nas ludzi.
Głogowski zamilkł i poszedł sobie nalać herbaty.
— Słuchamy jeszcze; przynajmniej ja czekam dalszego ciągu z upragnieniem — mówiła Janka.
— Dobrze, ale będę przeskakiwał, żeby prędzej skończyć.
— Z warunkiem nie brząkania dzwonkami i bicia w tamburyn.
— Kotlicki, bądź cicho! Ty jesteś marny filister, typowy przedstawiciel swojego podłego gatunku i nie masz głosu, kiedy ludzie mówią!
— Dajcież panowie pokój, bo ja spać nie mogę — prosiła żałośnie Mimi.
— Tak, tak, bo to wcale nie zabawne! — rzekła Majkowska, ziewając potężnie.
Wawrzecki zaczął znowu nalewać kieliszki. Głogowski przysunął się do Janki i z zapałem wykładał jej swoją teoryę.
— Ibsen jest dla mnie dziwnym; on zapowiada kogoś potężniejszego, jest jakby zorzą przed wschodem słońca. A najnowsi, okrzyczani, przereklamowani Niemcy: Suderman i spółka, to głośne gadanie o małych rzeczach. Chcą przekonywać świat, że dajmy na to: noszenie majtek na szelkach nie jest koniecznem, bo można je nosić czasami bez szelek...
— Więc doszliśmy do tego — wtrącił Kotlicki —że już niema nikogo. Jeden dostał po głowie, drugi w bok, trzeci nogą bardzo grzecznie...
— Nie, panie, jestem ja! — odpowiedział Głogowski, kłaniając się komicznie.
— Zwaliliśmy gmachy dla... bańki mydlanej.
— Może tak, ale że i w bańkach mydlanych odbija się słońce...
— To napijmy się jeszcze wódki! — odezwał się Topolski, milczący dotychczas.
— Za drzwi ze wszystkiem!... Pijmy i nie myślmy!
— To ostatnie jest twojem streszczeniem, Wawrzecki!
— Pijmy i kochajmy! — podniósł głos Kotlicki, ożywiając się i dzwoniąc kieliszkiem w butelkę.
— Zgoda, jakem Głogowski, zgoda, bo jeno kochanie stanowi duszę świata!
— Czekajcie, zaśpiewam wam coś o miłości...
— Brawo,
Uwagi (0)