Komediantka - Władysław Stanisław Reymont (biblioteka darmowa online .TXT) 📖
Historia młodej dziewczyny, która w pogoni za wolnością i w poszukiwaniu samorealizacji postanawia zostać aktorką.
Janka Orłowska z Bukowca, bohaterka powieści „Komediantka” (1896), ma dość życia w małym, szarym miasteczku i podporządkowywania się decyzjom ojca. Chcąc odmienić swoje życie, odchodzi z domu i wstępuje do grupy teatralnej. Praca na scenie wydaje się być spełnieniem jej marzeń, ale rzeczywistość ma niewiele wspólnego z wyobrażeniami. Okazuje się, że bez wybitnego talentu i znajomości w środowisku nie da się wiele osiągnąć. W wyniku niepowodzeń Janka dochodzi do punktu krytycznego. Powieść powstała na podstawie osobistych doświadczeń teatralnych Reymonta oraz prowadzonych przez niego obserwacji.
- Autor: Władysław Stanisław Reymont
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Komediantka - Władysław Stanisław Reymont (biblioteka darmowa online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Władysław Stanisław Reymont
— Osiedliłam się już na dobre — powiedziała później do starej, która zajrzała do niej.
— Bo to na długo! Za dwa miesiące znowu przeprowadzka... Cygańskie życie, z wozu na wóz, z miasta do miasta... Nigdy kąta nie zagrzać, to także przyjemność!...
— Może kiedy będzie można osiąść gdzie na stałe...
Sowińska uśmiechnęła się posępnie i cicho mówiła:
— Tak się z początku myśli, a potem... potem dyabli biorą wszystko i kończy się na włóczędze do śmierci... Człowiek się tam zszarga jak łach i zdycha gdzie na hotelowym barłogu.
— Nie wszyscy tak kończą! — odpowiedziała Janka wesoło, nie wiele zważając na jej słowa, bo była zajęta wybieraniem i ustawianiem różnych drobiazgów.
— Z czegóż się pani śmieje?... to wcale nie śmieszne!... — zawołała gwałtownie Sowińska.
— Alboż ja się śmieję?... mówię, że nie wszyscy tak kończą, bo tak jest przecież...
— To wszyscy powinni tak kończyć, wszyscy! — zawołała ze złością i wyszła.
Janka nie mogła zrozumieć ani jej gwałtownego gniewu, ani słów ostatnich. Rozkładała dalej rozmaite przedmioty, ale słyszała, że w sąsiednim pokoju, który zajmowała Sowińska, ktoś chodzi prędko, roztrąca sprzęty i klnie głośno.
Dnie szły naprzód niepowstrzymanie i niby fale wiecznego przypływu, biły w brzegi nieskończoności, roztrącały się o nie i zapadały w głębie czasu cicho i tak zupełnie, że tylko ślad ich istnienia pozostawał w sercach ludzkich.
Janka coraz głębiej wchłaniała w siebie teatr.
Chodziła regularnie na próby, potem na dwie godziny lekcyi do Cabińskich, później przychodziła na obiad, szykowała garderobę na przedstawienie i szła około ósmej znów do teatru.
W dni, w które nie grywali operetek i chóry były wolne, chodziła do Letniego teatru i tam, wciśnięta wysoko, przepędzała na marzeniach całe wieczory. Połykała oczami aktorki, ruchy ich, stroje, mimikę, głos. Śledziła za akcyą sztuki tak uważnie, że później mogła ją sobie najdokładniej rozsnuwać w myśli i nieraz po powrocie z teatru, zapalała świece, stawała przed wielkiem zwierciadłem, które jej kazała wstawić M-me Anna i powtarzała widzianą grę. śledząc uważnie każde drgnienie twarzy, próbując najrozmaitszych póz, ale rzadko kiedy była z tego zadowoloną.
Sztuki, jakie widziała, nie porywały jej wcale; czuła się wobec nich zimną i znudzoną. Nie rozgrzewały jej mieszczańskie dramaty, wieczne konflikty sercowo-obyczajowe, flirt, jaki przeważnie uprawiali autorowie. Powtarzała ich frazesy chłodno i w połowie sceny przestawała i szła spać. Były dla niej za małe wszystkie te sztuki współczesnego repertuaru.
Nikt o tem nie wiedział, bo nie lubiła zwierzeń i nie miała przyjaciółki pomiędzy koleżankami, z któremi żyła na stopie pewnej wyniosłości. Pisywała im listy, słuchała cierpliwie wiecznych zwierzeń i tajemnic, ale sama się nie odsłaniała. Czuła się nieomal tak samotną, jak w Bukowcu, zdawało się jej, że ten gąszcz ludzki, jaki ją otaczał, był dalszym, więcej obcym, niż tamte buki i sosny.
Mówiła Cabińskiemu o rolę przy obsadzie jakiejś nowej sztuki.
Zbył ją niczem.
— Myślimy o pani, ale pierwej musi się pani obznajmić ze sceną... Będziemy grali jaki melodramat, albo sztukę ludową, to pani dostanie większą rolę...
Tymczasem grywali tylko operetki, bo zapełniały teatr.
Uśmiechała się w odpowiedzi, choć targała ją niecierpliwość, ale się już nauczyła panować nad sobą i nosić maskę uśmiechniętej obojętności. Pocieszała się tem, że przecież skończy kiedyś z tymi chórami, że przyjdzie ta chwila, w której grać będzie.
I przymykała oczy z lubością, bo się przenosiła piorunowo w przyszłość, bo już widziała się stojącą na scenie w jakiejś roli ogromnej; widziała magnetyczny wzrok tłumów publiczności, czuła bicie serc i uśmiechała się tęsknie do tego obrazu.
Chwile, w których śpiewała z chórem na scenie, albo „robiła tłum”, były dla niej wiekami całymi marzeń. Z chciwością łowiła szmery zadowolenia i entuzyastyczne okrzyki publiczności. Jak ona wtedy zazdrościła szalenie tych braw i oklasków, jakby obawiając się, że zbraknie dla niej w przyszłości, że ją teraz ograbiają niejako.
Przesiąknęła już zwolna atmosferą, w której żyła.
A ta publiczność tak dziwna, tak kapryśna, którą jedni posądzali o głupotę i brak wszelkiego smaku i wyższych pragnień, drudzy o obojętność a której wszyscy bili hołdy, przed którą się wszyscy płaszczyli, drżeli i żebrali jej łask, ta publiczność przejmowała ją nawet gniewem. Było coś dziwnego w zachowaniu się Janki wobec niej. Ubierała się bardzo wykwintnie na scenę, by tylko zwrócić na siebie uwagę; wysuwała się często na front sceny, pozowała się w najwdzięczniejszy sposób, ale ile razy poczuła na sobie wzrok tłumu, który ją przejmował denerwującym dreszczem, cofała się szybko w tył, rozgniewana.
— Szewcy! — szeptała pogardliwie, i już wtedy cały wieczór trzymała się w cieniu.
W garderobie nie ustępowała nikomu, chórzystki jej ulegały z biernością, bo czuły w niej jakąś wyższą siłę i bały się jej, wiedząc, że jest w blizkich i ciągłych stosunkach z dyrekcyą — imponowało im to, że Władek chodzi za nią ustawicznie, a Kotlicki, który dawniej tylko czasami przychodził za kulisy, siedzi teraz codziennie przez całe przedstawienie i rozmawia z nią zawsze bez cylindra na głowie. Otaczał ją jakiś obłoczek niedostrzegalny szacunku bezwiednego, bo chociaż na konto Kotlickiego opowiadano sobie o niej różne przypuszczenia, nie śmiały jej jednak mówić tego wprost w oczy.
Lgnęła z początku do aktorek, chciała zawiązać z niemi bliższą znajomość, ale ją zniechęciły, bo ile razy zaczęła mówić z niemi o teatrze i o sztuce, milkły lub zaczynały opowiadać o swoich tryumfach, bibach, rolach popisowych, benefisach, a zresztą, co one mogły wiedzieć o sztuce?... Wlokły się za tym Thespisowym wozem, marząc o brawach i wielkich akontach, zmęczone życiem, zawsze zatroskane o byt, przejęte ciągłą walką ze wszystkiem; z drwinami słuchały porywów takiej entuzyastki, jaką była Janka. Kpiły z jej marzeń i poglądów, bo one przeważnie nie umiały marzyć, umiały tylko żyć tak, jak ona marzyła.
Za to stary Stanisławski i inspicyent byli jej serdecznymi przyjaciółmi. Ileż to razy podczas prób szli razem na górę, do pustych garderób, albo pod scenę, zawaloną różnymi rupieciami i opowiadali jej dzieje swoich teatrów, dzieje ludzi i epoki już umarłej; rysowali przed nią jakieś wielkie postacie, wielkie dusze i wielkie namiętności, takie właśnie nieomal, o jakich marzyła.
Czasami chodziła z niemi do Łazienek, namawiała ich sama do tych wycieczek, bo ją zaczynało dusić miasto i miała coraz dotkliwsze chwile tęsknoty za wsią, za lasem, za kawałem pól obsianych i szumiących, za ciszą przerywaną, co najwyżej pieśnią skowronka; skrywali się w najodleglejszej alei i tam, ukryci w klombie lub w gąszczu zarośli, grali przed nią fragmenty swoich dawnych ról bohaterskich; opowiadali jej różne kawały z dawnych czasów. Odżywali wtedy na nowo i porywali swoim entuzyazmem. Krew zarumieniała im żółte twarze, przygasłe oczy promieniowały błyskawicami, postacie się prostowały i wracały im wtedy na chwilę młodość, pamięć, talent i szczęście stracone dawno.
A ona wtedy śmiała się z nimi, płakała i była takiem samem dzieckiem, jak i oni.
A ileż jej rad nadawali, co do wymowy, klasyczności pozy i sposobu dobrego mówienia wiersza!
Słuchała z ciekawością, ale kiedy przyszła do domu i chciała jaki fragment roli grać według ich metody, nie mogła i tak się jej wydawali sztywni, patetyczni, nienaturalni, że zaczęła później traktować ich z pewną pobłażliwością.
Z M-me Anną żyła na stopie zimnej grzeczności i unikała starannie wszelkich z nią rozmów, bo ją zwykle wyprowadzały z cierpliwości, tak, że rzucała jej w oczy nieraz jakieś słowo tchnące pogardą i zamykała się w swoim pokoju. Z Sowińską żyła trochę bliżej, bo stara chodziła koło niej, jak około lokatorki, płacącej z góry i doglądała, żeby jej czego nie brakowało.
Sowińska była szorstka i gwałtowna, na zięcia często porywała się z pięścią, robotnice z pracowni nieraz przepędzała bez najmniejszego powodu i cały dzień krzyczała na wszystkich. Miała swoje dni, w których nic nie jadła, do teatru nawet nie szła, siedząc zamknięta w swoim pokoju i płacząc dzień cały, lub chwilami wyklinając z całą pasyą kobiety prostej.
Po takim dniu była jeszcze energiczniejszą i bardziej rzucała się w intrygi zakulisowe. Wtedy widać ją było wszędzie. Chodziła do publiczności, rozmawiała cicho z młodzieżą, kręcącą się koło teatru i aktorek. Przemieniała się w pewnego rodzaju rajfurkę. Przynosiła aktorkom zaproszenia na kolacye, bukiety, cukierki, listy, i starała się z prawdziwą namiętnością nakłaniać do uległości oporne. Chodziła za towarzyszkę na biby i wiedziała kiedy wynaleźć ważny powód do natychmiastowego wyjścia, żeby nie przeszkadzać.
Miała wtedy pod maską dobrodusznej i pomarszczonej starości wyraz okrutnej, złośliwej uciechy. Dla opierających się miała w pogotowiu rodzaj filozofii którą im wygłaszała.
Janka raz tylko słyszała, jak stara mówiła do Szepskiej, która wstąpiła do teatru uwiedziona przez jakiegoś chórzystę.
— Pani mnie słuchaj?... Cóż ci twój miły daje? Mieszkanie na Browarnej i serdelki z herbatą na rano, południe i wieczór... To przecież wstyd marnować się dla takiego! Możesz przecież pani tak mieszkać, jak tylko zechcesz; możesz sobie kpić z Cabana i nie dbać, czy ci da po przedstawieniu dwa złote, albo nie da. Co tam dbać o co!... tyle zysku, co człowiek użyje... Młoda, ładna dziewczyna powinna się bawić, żyć, używać, a nie marynować z jakimś tam... Pluń pani na to, co powiedzą. Wszystkie tak żyją i widzisz, że nie płaczą wcale na biedę, ani nie narzekają, że im źle na świecie. Dobrze im z tem, bo tak być powinno. Myślisz pani może, że prędzej rolę jaką dostaniesz?... Oho! jak rak świśnie!... dostają te, z któremi się dyrekcya musi liczyć, które mają kogoś za sobą, co je popycha.
Szepska się broniła jeszcze, ale stara jako ostatni argument rzuciła:
— Pani myślisz, że Leszcz zrobi pani jaki skandal?... Mogę pani zaręczyć, że on nie jest taki głupi. Nie potrzebujesz przecie zrywać z nim zupełnie...
I zwykle przeprowadzała wszystko, co chciała.
Za to ciemne pośrednictwo nie chciała nigdy przyjmować nic, choć jej dawano nawet kosztowniejsze upominki.
— Nie chcę... Jeśli komu radzę, to z życzliwości — odpowiadała krótko.
Temi drogami doszła do pewnej władzy w teatrze; trzymała tajemnice wszystkich w swoich rękach, więc się jej obawiano i radzono w każdej drażliwej sprawie.
Janka, która już dosyć poznała głębin życia zakulisowego, patrzała na Sowińską z pewną trwogą. Wiedziała, że nie dla zysków spycha drugie w błoto, tylko dla czegoś, czego jeszcze odkryć nie umiała. Obawiała się chwilami, nie mogąc znieść jej dziwnego wzrokuz jakim się przypatrywała czasami jej twarzy. Czuła tylko, że Sowińska, jakby czekała na co, lub upatrywała jakiej sposobności.
Janka prędko zauważyła sposób życia, jaki prowadzą jej koleżanki, ale nie oburzała się na nie, ani patrzyła z pogardą. Było to jej najzupełniej obojętnem, bo się patrzyła na nie, jak na przedmioty jakieś, a nie na ludzi i nigdy jej nie przyszło nawet na myśl, że ona mogłaby żyć tak samo. Za bardzo żyła tylko mózgiem i miała jeszcze pieniądze, nie zaznała ona jeszcze biedy teatralnej.
Jednego z takich płaczliwych dni Sowińskiej, Janka, wychodząc do teatru, chciała się jej zapytać, jak jest daleko do Bielan, gdzie miała jutro jechać z Mimi i całem towarzystwem.
Weszła do pokoju i stanęła zdumiona.
Sowińska klęczała przy otwartem kufrze, a na łóżku, stole i krzesłach leżały porozkładane części jakiegoś teatralnego kostyumu. Na ziemi leżały stosy pożółkłych zeszytów, w ręku trzymała fotografię młodego mężczyzny, o twarzy dziwnej, tworzącej trójkąt długi, wychudłej tak, że wszystkie kości policzkowe rysowały się poprzez skórę najwyraźniej. Czoło miał nadmiernie wysokie, rozszerzone w skroniach i głowę olbrzymią. Oczy ogromne patrzyły z białej twarzy, niby oczodoły trupie.
Janka popatrzyła się na wszystko i zaczęła:
— Wie pani, jadę jutro na Bielany z całem towarzystwem. Czy to daleko?...
Sowińska nie odpowiedziała, tylko zwróciła się do niej z fotografią i głosem przesiąkniętym bólem szepnęła:
— Patrz pani, to mój syn... a to...relikwie moje!... dodała, wskazując ze łzami w oczach na porozkładane przedmioty.
— Artysta? — zapytała Janka z jakimś bezwiednym szacunkiem.
— Artysta!... Przecie, że nie taka małpa, jak ci u Cabińskiego. Jak on grał, pani moja, jak grał!... klękajcie!... Gazety pisały o nim. Był w Płocku i pojechałam do niego. Bo jak grał Zbójców, teatr się aż trząsł od braw i od krzyków... Ja sobie siedziałam za kulisami i jak usłyszałam jego głos, jak go później zobaczyłam, to jak mnie zaczęło coś trząść, łamać, rzucać mną, niby w chorobie, to myślałam, że już umrę z radości... A on grał!... widzę go takim w ciągle... widzę... o!...
Porwała się z ziemi, stanęła zapatrzona we wspomnienie, a łzy wolno spływały po jej twarzy żółtej i pomarszczonej.
— A jak sobie pomyślałam, że to mój syn, dziecko moje, to mi się ćmiło w oczach, a w dołku to mnie tak coś ściskało, ściskało... a każda kosteczka trzęsła się we mnie z radości... i rosłam z pychy, rosłam...
Janka słuchała jej ze współczuciem.
— Byłam mu taką matką, że wnętrzności dałabym wypruć sobie dla niego!... Artysta był, artysta! grosza nigdy nie miał, bieda go nieraz żarła, jak pies, alem ją odganiała, jakem tylko mogła. Służyłam prawie, żyłam herbatą i chlebem, aby coś oszczędzić dla niego. Dawałam krew, ale dziecku najdroższemu, to choćby i zdechnąć, niech tam, aby tylko ono żyło... Matką mu byłam rodzoną, niczem więcej.
Umilkła, nie obcierając nawet łez, co płynęły cicho po jej zmiętej, sinawej twarzy, niby dwa strumienie, żłobiące sobie krwawe koryta.
Janka, po długiem milczeniu, zapytała cicho:
— Gdzież syn teraz?
— Gdzie?... — odpowiedziała głucho, podnosząc się z ziemi — gdzie?... — Umarł! Zastrzelił się, psi syn!... zastrzelił się!...A!... że cię psubracie, święta ziemia nie wyrzuciła za tę krzywdę, jaką matce zrobiłeś!... Trzeba być ostatnim hyclem, ażeby mnie tak zostawić samą... I to rodzone, najukochańsze mi zrobiło... o!...
Zaczęła dyszeć ciężko, bo ją dusił gwałtowny spazm łez i bólu nieopisanego.
— Całe życie moje już takie! — zaczęła znowu, bo znajdowała jakąś okropną rozkosz w rozdrażnianiu ran
Uwagi (0)