Komediantka - Władysław Stanisław Reymont (biblioteka darmowa online .TXT) 📖
Historia młodej dziewczyny, która w pogoni za wolnością i w poszukiwaniu samorealizacji postanawia zostać aktorką.
Janka Orłowska z Bukowca, bohaterka powieści „Komediantka” (1896), ma dość życia w małym, szarym miasteczku i podporządkowywania się decyzjom ojca. Chcąc odmienić swoje życie, odchodzi z domu i wstępuje do grupy teatralnej. Praca na scenie wydaje się być spełnieniem jej marzeń, ale rzeczywistość ma niewiele wspólnego z wyobrażeniami. Okazuje się, że bez wybitnego talentu i znajomości w środowisku nie da się wiele osiągnąć. W wyniku niepowodzeń Janka dochodzi do punktu krytycznego. Powieść powstała na podstawie osobistych doświadczeń teatralnych Reymonta oraz prowadzonych przez niego obserwacji.
- Autor: Władysław Stanisław Reymont
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Komediantka - Władysław Stanisław Reymont (biblioteka darmowa online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Władysław Stanisław Reymont
W te trzy dni dyrekcya teatru występowała z przyjęciami na wielką skalę.
Cabiński-sknera znikał, a występował wtedy Cabiński gościnny po staroszlachecku i jakieś ukryte głęboko, dziedziczne komórki rozrzutności otwierały się wtedy. Występowano wspaniale, pojono nad miarę i nie żałowano na nic pieniędzy; a że tam później, przez jaki miesiąc akonta były mniejsze, narzekania na pustki większe i częstsze odkładanie wypłat, to mało kto zauważył, ale co się bawiono, to bawiono, zwłaszcza w dniu imienin.
Cabińskiej było Wincentyna na imię; dlaczego nazywał ją mąż „Pepą”, nikt tego się nie dowiadywał, bo aż tak dalece nikogo to nie obchodziło.
Stosownie do zapowiedzi Topolskiego, towarzystwo zebrało się na próbę punktualnie. Miano grać Męczennicę D’Ennery’ego, w której rolę tytułową, jedną z popisowych i najbardziej płaczliwych w swoim repertuarze, niezmiennie raz do roku grywała dyrektorowa. Grała ją rzeczywiście dobrze; wkładała w nią cały zapas łez i głosu i miała to głębokie zadowolenie, że porywała publiczność.
Przedstawienie to imieninowe było zwykle benefisem prawdziwym dla wszelkiego rodzaju „krowient”, bo umyślnie obsadzano zaledwie znośnemi siłami sztukę, żeby gra Pepy wyszła efektowniej.
Cabińska poszła wprost na scenę, nie rozmawiając z nikim i przez cały czas próby miała w twarzy wyraz głębokiego rozrzewnienia i przejęcia.
Po skończeniu, kiedy towarzystwo całe ustawiło się wokoło, wystąpił Topolski naprzód. Cabińska skromnie spuściła oczy i udając zdziwienie — czekała.
„Pozwoli Sz. dyrektorowa, że imieniem kolegów i koleżanek złożę jej najserdeczniejsze życzenia w dniu imienin, życząc z głębi duszy, żeby Sz. dyrektorowa jeszcze bardzo długo była ozdobą sceny naszej, pociechą męża i dzieci. W uznaniu jej zasług artystycznych i z wdzięczności za jej koleżeństwo, towarzystwo prosi cię pani, abyś raczyła przyjąć ten skromny upominek serc życzliwych, słabe odwdzięczenie się tylko za twoją pani dobroć i serce”.
Zakończył, podając jej otwarte pudełko, w którem był garnitur z szafirów, kupiony ze składek ogólnych. Pocałował ją w rękę i usunął się na bok.
Teraz zaczęli wszyscy podchodzić do niej z osobna; całowali ją w ręce, kobiety rzucały się jej na szyję, z wynurzeniami przyjaźni i życzliwości.
Władek, który najpierw odbył pańszczyznę całowania, odciągnął Topolskiego za kulisę.
— Wypluj no pan, tylko prędko, bo się strujesz taką furą blagi.
— Ale ona się nie struje.
— Ba! szafiry kosztowały sto dwadzieścia rubli, za tyle pieniędzy może słuchać choćby cały tydzień.
— Dziękuję, dziękuję z całego serca. Zawstydzacie mnie państwo, bo nie wiem doprawdy, czem mogłam zasłużyć sobie na tyle życzliwości, na tyle pamięci — mówiła Cabińska wzruszonym głosem, bo istotnie szafiry były bardzo ładne.
Dyrektor uśmiechał się, zacierał ręce i zapraszał wszystkich do siebie po spektaklu, serdeczniej, bo nie przypuszczał, że dadzą Pepie taki piękny prezent.
Dyrektorowa była tak rozradowana, że ze szczególnem wyróżnieniem ucałowała Jankę, która, wiedziona sympatyą, przyniosła jej prześliczny bukiet róż, tłómacząc się, że do składki nie należała, bo jeszcze przed jej zaangażowaniem się zbieraną była.
Cabińska nie puściła jej od siebie i zabrała ze sobą na obiad.
— Ależ to bardzo dobrzy ludzie i kochają panią — powiedziała Janka przy stole.
— Raz na rok, to ich nie zrujnuje — odpowiedziała wesoło Cabińska.
Wyszła z domu do cukierni, żeby nie przeszkadzać przygotowaniom, jakie robiono w domu do wieczornego przyjęcia.
Odsiedziała tam swoje, opowiadając Jance historyę takich dni imieninowych z rozrzewnieniem, które jednak nie mogło przytłumić pewnej goryczy i niepokoju, że redaktor nie dał znaku życia, nie przysłał nawet biletu.
Przedstawienie było dla niej owacyą. Od publiczności dostała masę kwiatów, redaktor przysłał olbrzymi kosz kwiatów, z bardzo ładną bransoletką.
Porwało ją to. Skoro się tylko zjawił za kulisami, odciągnęła go w najciemniejszy głąb teatru i ucałowała ogniście.
Mieszkanie Cabińskich przedstawiało niezwykły widok.
Dwa pierwsze pokoje urządzono zupełnie scenicznie i zastawiono meblami używanymi w teatrze. W pierwszym pokoju na olbrzymim dywanie zaścielającym zupełnie brudną podłogę, stał puf w pośrodku z wachlarzową palmą; dwa lustra z marmurowemi konsolami stały w rogach. Ciężkie, z wiśniowego welwetu portyery, wisiały u okien i drzwi. Klomb z wielkich fikusów i rododendronów, pomiędzy oknami, tworzył oazę pysznej zieloności, uwydatniającej przepiękną linię torsu Venus Milońskiej, z pożółkłego gipsu, stojącej na nizkim, udrapowanym purpurą postumencie.
Fortepian w głębi, otoczony girlandą sztucznych kwiatów, dźwigał na sobie wysoką, złotą paterę, narzuconą stosem biletów wizytowych. Cztery malutkie stoliczki, obstawione błękitnemi krzesełeczkami, rzucono bardzo umiejętnie w najjaśniej oświetlone miejsca. Poczerniałe i obite złocenia ram luster zręcznie zamaskowano czerwonym muślinem, artystycznie poprzepinanym kwiatami; poobdzierane obicia ukryto pod obrazami. Salon wyglądał doskonale i taką miał cechę wytworną i artystyczną, że Cabińska, wróciwszy z teatru, stanęła zdumiona i zawołała z entuzyazmem:
— Przepyszna scena!... Jasiu, jesteś mistrzem i dostałbyś ogromne brawo za takie urządzenie.
— Loboga!!... pięknie, kiej na kumedyi! — dodawała niania, przechodząc po salonie na palcach.
Cabiński uśmiechał się tylko; jego tapicerska przeszłość dostawała brawo.
Drugi pokój, jeszcze większy, stanowiący w zwykłym czasie śmietnik po prostu, tak był zastawiony i zarzucony utensyliami scenicznemi, obecnie przemieniony na jadalnię, olśniewał restauracyjnym przepychem: białością obrusów, błyszczącemi platerami, bukietami kwiatów, masą zastawy stołowej i — szablonem.
Cabińska zaledwie zdążyła się przebrać w paradną suknię liliową, przy której jej cera przywiędła i zniszczona kosmetykami, nabrała młodzieńczego tonu i świeżości, a już towarzystwo zalewało pokoje.
Panie przechodziły do pokoju Cabińskiej, trzeciego, sąsiadującego z buduarkiem, a mężczyźni zostawiali okrycia w kuchni, przedzielonej ścianą francuską, malowaną w stylu Ludwika XV i przyniesioną ze sceny.
Wicek, w liberyi teatralnej, w butach z żółtemi, tekturowemi sztylpami, w granatowym spencerku, obszytym czerwonym sznurkiem i ozdobionym masą złotych guziczków, trochę za wielkim, pomagał się rozbierać aktorom sztywno i poważnie, niby prawdziwy groom z angielskiej komedyi; ale, że jego łobuzerski temperament nie mógł długo wytrzymać w jednym nastroju, więc chwilami mrugał do aktorów i wykrzywiał się pociesznie.
— To ze mnie małpę imieninową zrobił dyrektor, co?... rodzona matka-by mnie nie poznała! Pewnie za te śliczności kolacyi nie dostanę, albo rozgrzeszenia! — szeptał ze śmiechem.
— Gotowe!... zaczynać!... — zawołał Władek do reżysera, klasnąwszy w dłonie.
— Za piękna scena do takiej nędznej farsy! — dopowiedział Glas, wchodząc za nimi.
— Pan wolałbyś knajpę na Zapiecku, bo tam brudno — rzucił Władek.
— Każde bydlę przekłada najsłuszniej oborę nad salon — odezwał się zimno Stanisławski, zdejmując poprzecierane mocno, nieśmiertelne, jak je nazywano, rękawiczki.
— Nasz znany, ceniony i zasłużony ma dzisiaj stajenny humorek.
— Nie!... tylko umie do każdego przemawiać językiem odpowiednim — wyręczył Stanisławskiego Władek, który z Glasem był zawsze na stopie wojennej.
— Skończcie ten moralizujący dramat, a zacznijcie co z operetki, będzie weselej.
Rozeszli się.
Kobiety postrojone, uróżowane, piękne, zaczęły napełniać pokój jakąś sztywną i lodowatą atmosferą, siadały nieruchome, skrępowane czemś i nieśmiałe.
Janka przyszła dosyć późno, bo miała daleko do hotelu i chciała się ubrać starannie. Witała się z wszystkimi, zdziwionym wzrokiem wodząc po twarzach i mieszkaniu, bo ją uderzył uroczysty wyraz, panujący we wszystkiem. Ubrana w kremową jedwabną suknię, wpadającą w odcień heliotropu, z chabrami we włosach i u gorsu, wysoka, doskonale rozwinięta, ze swoją złotawą cerą przy rudawych włosach, wyglądała bardzo oryginalnie i bardzo ładnie. Miała w sobie wiele wdzięku i naturalnej dystynkcyi, poruszała się swobodnie, jakby przywykła do salonów, gdy tymczasem reszta towarzyszek czuła się skrępowana wykwintem teatralnym salonu; chodziły, mówiły, uśmiechały się, jak na scenie, w roli niezmiernie trudnej i wymagającej ciągłej przytomności; widać było, że ich niezmiernie krępuje dywan pod nogami, że z obawą siadają na jedwabnych krzesełkach; że się przesuwają tylko, obawiając się dotykać przedmiotów, że się czują tylko — komparsami.
Przyjęcie było uroczyste: z winem, roznoszonem przez garsonów restauracyjnych, z tacami ciast, z likierami, krążącymi w pękatych butelkach. Krępowało to je do reszty. Nie umiały wykwintnie pić, ani jeść; bały się poplamić sukien, mebli i — śmieszności, bo kilku mężczyzn, którym wcale nie imponował ten szyk, patrzyło się na nie, złośliwe rzucając uwagi.
Majkowska, wspaniała dzisiaj po prostu, w jasnożółtej sukni, ubranej różami bordo, przy swoich czarnych, prawie granatowych włosach i śniadej, klasycznie pięknej twarzy, wyglądała jak Veronesa; wzięła Jankę pod rękę i spacerowała z nią swobodnie po salonie, rzucając dumne spojrzenia na otaczających.
Za to jej matka, którą ktoś złośliwy posadził na maleńkim tabureciku, znosiła męki; miała w jednem ręku pełny kieliszek wina, w drugim tartynkę i na kolanach ciastko. Wypiła wino i nie wiedziała, co zrobić z kieliszkiem.
Spoglądała błagająco na córkę, czerwieniła się i wreszcie zapytała Zielińskiej, siedzącej obok niej:
— Moja paniusiu, co ja mam zrobić z tym kieliszkiem?
— Postaw go pani pod krzesłem...
Stara tak uczyniła. Zaczęły się z niej śmiać, więc go znowu podniosła i trzymała w ręku.
Stara Niedzielska, matka Władka i właścicielka domu na Piwnej ulicy, zawsze bardzo honorowana przez Cabińskich, siedziała pod klombem z Kaczkowską i wodziła ustawicznie oczyma za synem.
Mężczyźni w pokoju jadalnym szturmowali bufet tymczasem; humory się podnosiły razem z gwarem, przecinanym śmiechami, albo dobitnym dowcipem Glasa.
— Skąd ty masz ciągły humor?... — zapytał go Razowiec, aktor najchmurniejszy z towarzystwa, ale grywający wesołych szlagonów i pociesznych wujaszków.
— To jest głośna tajemnica: nie martwię się i mam dobry żołądek.
— Masz to, czego mnie właśnie brak... Wiesz, używałem tego środka, coś mi zalecił i nic... już mi nic nie pomoże. Czuję, że nie przeżyję tej zimy z pewnością, bo jak mnie nie boli żołądek, to bok, to serce, to włazi mi ten straszny ból w kark lub łamie mi po prostu krzyż, jakby drągiem żelaznym.
— Imaginacya! Pij-no do mnie koniak... Nie myśl o chorobie, a będziesz zdrów.
— Wy się śmiejecie!... a ja ci szczerze mówię, że po całych nocach spać już nie mogę, bo czuję, jak ta choroba rozrasta się we mnie, jakbym widział coś, co się wciska do każdej żyły, do każdej kości mojej i ssie mnie tak okropnie... tak okropnie!... Coraz słabszy już jestem; wczoraj ledwie mogłem skończyć rolę, tak mi brakło tchu...
— Imaginacya, mówię ci! Pij-no do mnie koniak!
— Imaginacya! imaginacya! ale ta imaginacya mnie boli, zabija codziennie, ta imaginacya jest cierpieniem i skończy się śmiercią... słyszysz, śmiercią!
— Lecz się wodą! albo każ sobie głowę ogolić, w żółty kaftan ubrać i odstawić na Bonifratry; tam cię z pewnością wyleczą.
— Łatwo szydzić tym, co nigdy sami nie cierpieli.
— Cierpiałem, jak Boga kocham, cierpiałem... Pij-no do mnie koniak. Zjadłem raz „Pod Gwiazdą” taki kotlet, że leżałem po nim w łóżku przez tydzień i wiłem się, jak piskorz z bólu...
Usunęli się trochę w głąb, w sam koniec bufetu pod okno i rozmawiali ciągle. Jeden narzekał i skarżył się, drugi ciągle się śmiał, ale wkrótce nie było już nic słychać, tylko gorączkowy szept Razowca, albo wesoły głos Glasa, rzucający co chwila:
— Pij-no do mnie koniak!
Topolski stał z Piesiem we drzwiach salonu. Pieś smutną i ładną twarz pochylił do niego, gryzł wolno butersznyt i ciągle obcierał usta kolorowym fularem. Jego wielkie, turkusowe oczy błądziły niespokojnie po nieruchomej, kańciastej twarzy Topolskiego, obojętnie zamkniętej na wszystko.
— Sztuka dla sztuki!... Nie mów tak, to nieprawda... taka nie ma racyi bytu na scenie. To jakbyś chciał sztukę sprowadzić do nędznej zabawki dla kilku niedołęgów, którymby taki sos mdły smakował; to jakbyś nie brał do tej sztuki impulsów z życia, chciał się z niego wyodrębnić, wyszedł z siebie — człowieka, członka jakiejś rasy i jakiejś społeczności.
— Nic mnie to nie obchodzi. Sztuka nie jest odbiciem łajdactw tej jakiejś rasy i tej jakiejś społeczności; nie jest trąbą, przez którą mogą krzyczeć rozmaite bałwany, że jest ciepło, albo mokro, że im się jeść chce, albo potańcować...
— A czemże jest człowieku, czemże?... — szeptał gorączkowo.
— Jest światem osobnym i samym w sobie, poza wszystkiem leżącym i tylko dla niewielu.
— Nieprawda, to fałsz!... Sztuka nie jest poza wszystkiem, ale ponad wszystkiem... wyższem czemś, ale tem samem... jest streszczeniem wszystkiego, bo wszystko się zazębia, wszystko się łączy i wszystko powinno być jednem: dobrem i poznaniem. Sztuka, to sama przyroda, tylko przyroda, uświadomiona niejako.
— Daj spokój!... co nam po tem wszystkiem? I tak dosyć wcześnie spuszczą kurtynę i farsa życiowa się skończy! — powiedział Topolski jakimś szorstkim głosem, w którym zadrżały akcenta zniechęcenia.
— Nie, nie!... Żyć, to właśnie działać, to rozlewać po świecie talent, energię, uczucie... pomagać w czasie teraźniejszym pokoleniom przyszłym.
— Deklamujesz, Piesiu! Gdzież się podział twój stoicyzm, twoje zalecanie obojętności i poszukiwanie spokoju wewnętrznego, twój arystokratyzm ducha.
— Gdzie?... poznałem, żem źle myślał, że nam nie wolno odsuwać się pogardliwie od życia i jego cierpień, że to jest egoizm tylko. Śmiej się, ale powiadam ci, że teraz znalazłem prawdę.
— A jeżeli i to nie jest prawdą?...
— To znajdę ją kiedyś... będę szukał i znajdę...
— Prędzej znajdziesz śmierć, albo szpital waryatów.
— Nie przestrasza mnie to wcale. Cóżby było z wygranych bitew, gdyby żołnierze z obawy śmierci, rozbiegli się przed walką na wszystkie strony świata, co?...
— Moryś! — zawołała szeptem Majkowska, uchylając portyery.
Topolski pochylił się do niej, a ona szepnęła mu do ucha:
— Kocham cię!... wiesz?... — i poszła dalej, rozmawiając z Janką.
— ...Mnie to nie przestrasza, przynajmniej wiem, że żyję, mam cel... Nędze życia osobistego dotykają mnie tylko w połowie...
— Głupstwo wszystko, marność! Cóż odkryli wszyscy ci mędrcy i badacze?...
— Co ty mówisz, człowieku!... ależ światy odkryli, miliony rzeczy wprost dobroczynnych. Porównaj stan ludzkości przed wiekiem choćby — z dzisiejszym, a zobaczysz szalone różnice.
— Nie widzę, aby było lepiej;
Uwagi (0)