Marta - Eliza Orzeszkowa (biblioteka cyfrowa TXT) 📖
Marta stanowi typowy przykład pozytywistycznej powieści tendencyjnej. Zbyt typowy jak na gust dzisiejszy — ze szkodą dla wagi podejmowanej przez Orzeszkową tematyki obecności kobiet na rynku pracy i w życiu społecznym.
Oczywiście wiele się zmieniło, odkąd Marta została po raz pierwszy opublikowana w 1873 roku na łamach „Tygodnika Mód i Powieści”. W naszym kręgu kulturowym edukacja dziewczynek nie różni się merytorycznie od tej przeznaczonej dla chłopców: ma służyć im w życiu zawodowym, a nie jedynie w salonie dla uprzyjemnienia spotkań towarzyskich. Kobiety studiują na wyższych uczelniach i mają prawa wyborcze, również bierne. Jeśli do którejś przyczepi się na ulicy znany podrywacz i będzie miał kaprys jej towarzyszyć, nie poderwie to jej reputacji… raczej nie, przynajmniej w większych miejscowościach.
Wszystko to są jednak stosunkowo nowe zdobycze cywilizacyjne, uzyskiwane sukcesywnie, przy wtórze komentarzy raz kpiących, innym razem oburzonych. Ciągle jeszcze wizja kobiety jako przywódczyni państwa, szczególnie dużego, światowego mocarstwa, jest rewolucyjna, a dla wielu nie do przyjęcia. Ciągle też za te same kwalifikacje kobiety dostają mniejszą płacę od mężczyzn, a kobieta samodzielnie wychowująca dziecko nie jest traktowana jak głowa rodziny, choć nią jest w istocie. Przede wszystkim jednak silna pozostaje tendencja postrzegania tych czasów, które ukazuje powieść Orzeszkowej, jako czasów idyllicznych, kiedy kobieta pozostawała oddana tylko kręgowi domowych obowiązków, otoczona szarmanckim zainteresowaniem oraz opieką mężczyzn i to jej w zupełności wystarczało, uszczęśliwiało, jako „naturalne” jej położenie.
Warto tej idylli przyjrzeć się bliżej, wybaczając autorce przerysowania i perswazyjny ton. Był on potrzebny wówczas, żeby nadać impet ruchowi emancypacyjnemu: dlatego Marta przyniosła Orzeszkowej potężny sukces w kraju i za granicą, uczyniła ją też adresatką listownych zwierzeń, próśb o rady i podziękowań od wielu kobiet z różnych warstw społecznych, w różnym wieku i z różnych stron.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Marta - Eliza Orzeszkowa (biblioteka cyfrowa TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
— O, rzuci, rzuci to niezawodnie na drogę twoją światło bardzo jasne, bardzo oświecające! — wymówiła kobieta z rozpuszczonym płowym włosem. Oczy jej wyglądały znowu jak dwa odłamy zimnego kryształu, w których przeglądają się barwy tęczowe, na drobnych ustach drżał migotliwy uśmiech, ale głos posiadał brzmienia pewne i spokojne.
Marta mówiła dalej:
— Kiedym po raz pierwszy sama jedna w świat weszła, aby wałczyć o życie swoje i dziecka, powiedziano mi, że kobieta wtedy tylko z walki takiej wyjść może zwycięsko, jeśli posiada wyborną jakąś umiejętność, prawdziwy i wydoskonalony talent... Czyś ty posiadała umiejętność jaką, Karolino?
— Nie, Marto, nie posiadałam żadnej. Umiałam tylko tańczyć, gości bawić i ubierać się ładnie.
— O talencie nie słyszałam nigdy, abyś go miała...
— Nie miałam żadnego wcale talentu.
— Możeś miała102 bogatych krewnych, którzy ci majątek dali?
— Bogatych krewnych miałam, ale nie dali mi oni nic.
— A więc... — zaczęła Marta.
— A więc — przerwała kobieta w atłasach i nagle podniosła się z ruchomego swego siedzenia. Włóczkowy piesek zakołysał się za nią gwałtownie, bieguny kolebki ze stukiem uderzyły o posadzkę. Ona sama stanęła wyprostowana przed kozetką, na której siedziała Marta.
— Byłam piękna — wymówiła — i... i zrozumiałam, jakie jest jedyne możliwe dla mnie miejsce na ziemi.
— Ach! — z cicha zawołała Marta i uczyniła poruszenie takie, jakby porwać się chciała z siedzenia. Ale stojąca przed nią kobieta trzymała ją przykutą do miejsca siłą swego wzroku. Stała z nieruchomą postacią i twarzą, płowe włosy jej i gibka, cienka kibić nurzały się w różowej łunie żaru. Podniosła brwi lekko i w twarz Marty patrzała głęboko i upornie103 oczami, w których teraz palił się ciemny blask posępnego zapału.
— Cóż? — zaczęła po chwili. — Przelękłaś się, naiwna istoto, chcesz uciekać? Dobrze, idź sobie! Masz wszelkie prawo podjąć z ziemi garść błota i w twarz mi ją cisnąć. Któż ci prawa tego odmówić dziś może? Dziś posiadasz je jeszcze...
Marta oczy dłonią przysłoniła.
— Zasłaniasz oczy; nie chcesz patrzeć na mnie. Zapytujesz swej myśli, czyliż to ja doprawdy jestem tą niewinną, naiwną, idealną Karolcią, która biegała z tobą po kwiecistej łące twego ojca i fruwała w zawrotnym walcu po lśniących posadzkach domu pani Herminii; która lubiła namiętnie białe róże i konwaliowe wonie, a w powodzi księżycowych promieni widziała pływające szafirowe oczy pana Edwarda?... O, ja to jestem, ja sama... ale jeśli cię widok mój zbyt razi, możesz nie patrzeć na mnie... posłuchaj tylko...
Postąpiła parę kroków i usiadła na kozetce obok Marty.
— Posłuchaj — powtórzyła. — Czyś ty zapytywała siebie kiedy i czyś zdała kiedy przed sobą dokładną sprawę o tym, czym jest na świecie kobieta? Pewno nie. Otóż ja ci powiem. Nie wiem już, jak tam jest według praw boskich, o których mówiłaś przed chwilą... ale wedle praw i obyczajów ludzkich kobieta nie jest człowiekiem, kobieta to rzecz. Nie odwracaj ode mnie głowy. Mówię prawdę, względną może, ale prawdę. Czy chcesz widzieć ludzi? Patrz na mężczyzn. Każdy z nich żyje na świecie sam przez się, nie potrzebuje, aby dopisywano doń jakąś cyfrę dlatego, aby przestał być zerem. Kobieta jest zerem, jeśli mężczyzna nie stanie obok niej jako cyfra dopełniająca. Kobiecie dają błyszczącą oprawę, aby jak w sklepie jubilera kunsztownie wypolerowany diament ściągała na siebie oczy jak największej liczby nabywców. Jeżeli nie znajdzie dla siebie nabywcy albo znalazłszy utraci go, pokrywa się rdzą wiecznej boleści, plamami bezzaradnej nędzy, staje się na powrót zerem, ale zerem chudym z głodu, trzęsącym się z zimna, rozszarpującym się na szmaty w nadaremnych próbach ruszania się i dźwigania. Przypomnij sobie wszystkie stare panny, opuszczone lub owdowiałe kobiety, jakie znałaś w swym życiu, spójrz na koleżanki swe z zakładu Szwejcowej, spójrz na samą siebie... Co znaczycie wszystkie na świecie? Jakie są wasze nadzieje? Gdzie możność, abyście wygrzęzły z trzęsawisk i poszły tam, dokąd dążą ludzie? Jesteście roślinami, których łodygi wyhodowane w cieplarniach nie mają siły opierać się wiatrom i burzom, i tak być musi przecież, skoro wieszcze i mędrcy świata nazwali kobietę „najpiękniejszym z kwiatów przyrodzenia”. Kobieta to kwiat, kobieta to zero, kobieta to przedmiot nieobdarzony siłą samodzielnego ruchu. Nie ma dla niej ani szczęścia, ani chleba bez mężczyzny. Kobieta musi koniecznie uczepić się, w jakikolwiek sposób uczepić się mężczyzny, jeśli chce żyć. Inaczej idzie do szwalni Szwejcowej i umiera z wolna. A cóż uczyni wtedy, jeśli ogarnie ją namiętne pragnienie życia? Zgadnij! Zgadujesz? Dobrze! Zasłońże sobie oczy drugą dłonią, abyś już ani rąbka sukni mojej widzieć nie mogła, ale słuchaj mię104 dalej...
Byłam młoda, piękna, przyzwyczajona do zbytku i próżnowania; gdy wygnano mię z domu bogatych krewnych, za całą własność posiadałam parę sukien, złotą bransoletę po matce i ten pierścionek z niebieską emalią, któryś ty mi dała, Marto, w dzień twego ślubu. Sprzedałam bransoletę i pierścionek. Myślałam, że wystarczy mi to, dopóki nie znajdę zarobku. Wyobraziłam sobie, że jestem człowiekiem, i przez tę głupią omyłkę cierpiałam kilka miesięcy męki piekielne. Cierpiałabym je może dłużej jeszcze, gdybym na szczęście nie spotkała na chodniku Nowego Świata pana Edwarda. Kochałam go jeszcze. Kiedy minął mnie bez powitania, przekonałam się ostatecznie, że jestem rzeczą, którą wolno jest brać i rzucać dowolnie. Czyż ktokolwiek postąpiłby z człowiekiem, jak postąpił ze mną ten, o którym marzyłam w dniach spokoju, którego rysy przywoływałam przed pamięć moją w godzinach głodu i męczarni? Od chwili, w której utraciłam wiarę w człowieczeństwo moje, skończyły się me cierpienia. Słyszałaś może o młodym panu Witalisie, który ma starą żonę, wielkie dobra pod Warszawą i piękny dom w Warszawie. Zachodził on często do sklepiku przy ulicy Ptasiej, w którym wyręczałam właścicielkę w sprzedawaniu świec i mydła, otrzymując w zamian od niej siennik zasłany w kącie izby dziecinnej w nocy, misę krupniku i szklankę mleka w dzień. Po prawdzie, praca moja warta była daleko większego wynagrodzenia, ale poczciwa kobiecina wyzyskiwała robotnicę, którą podjęła z bruku znużoną, głodną i w łachmanach. W dwa dni po owym spotkaniu pana Edwarda, po dwóch nocach, o których nie potrafiłabym już dziś i opowiedzieć, przestałam sprzedawać świece i mydło... Panu Witalisowi powiedziałam: „Dobrze!”, opuściłam sklepik i izbę, w której wrzeszczało i biło się pięcioro brudnych dzieciaków; zamieszkałam tutaj...
Marta siedziała jak skamieniała. Spod dłoni, którą przykrywała sobie oczy, widać było twarz jej marmurowo bladą i nieruchomą. Ledwie dostrzegalne drgnienie przebiegło ją od stóp do głowy, kiedy prawie przy uchu jej zadźwięczał suchy, krótki śmieszek, podobny teraz do grzechotki nocnego stróża.
— Nie wiem już, jak się to stało, ale uważam, że wpadłam w deklamację! — wołała śmiejąc się kobieta z rozpuszczonymi płowymi włosami. — To twoja żałobna suknia, Marto, zaciemniła mi salon. Nie lubię ciemności, kocham się w blaskach, lubię śmiać się na komedii, a w domu jeść cukierki... wierz mi... tak lepiej...
Wzięła rękę wdowy zwisającą śród fałd czarnej sukni i przysunęła się do niej bliżej.
— Słuchaj, Marto — zaczęła przechylając się do ucha prawie towarzyszki — kochałam cię kiedyś, dziś żal mi cię wielki... Pierścionek, który mi dałaś, żywił mię przez kilka tygodni, teraz ja cię wesprę radą i pomocą... Dotąd wypowiadałam ci samą teorię tylko, teraz przechodzę na pole praktyki... Obok mieszkania mego są do wynajęcia trzy pokoje, takie prawie jak te... chcesz? Jutro będziemy sąsiadkami. Przyprowadzisz tu twoje dziecko, będzie mu ciepło i wygodnie... Pojutrze zdejmiesz tę żałobną brzydką suknię...
Marta odjęła dłoń od oczów i podniosła głowę.
— Karolino! — rzekła powstając. — dosyć już, nie mów ani słowa więcej...
— Cóż? — zawołała kobieta w atłasach. — Czy nie?
Kobieta w żałobie nie odpowiadała chwilę. Twarz jej mieniła się śmiertelną boleścią i krwawym rumieńcem, głos drżał i urywał się w piersi, gdy mówić zaczęła:
— Niedawno jeszcze, niedawno, gdyby ktokolwiek ośmielił się mówić do mnie tak, jak ty mówiłaś, Karolino, uczułabym śmiertelną obrazę... może gniew szalony... teraz nie czuję nic prócz wielkiej boleści, większego jeszcze wstydu. Muszę być doprawdy czymś mniej niż człowiekiem, skoro nie zawiniwszy nic, nie uczyniwszy cienia złego, nie szukając po świecie niczego, niczego prócz uczciwej pracy, spotkałam to, co... spotkałam... Och, jakże nisko, nisko upadłam!... I za cóż? I za jakąż winę?
Stała chwilę nieruchoma, z oczami posępnie wlepionymi w ziemię. Po chwili łagodniej trochę rzekła:
— Nie pogardzam tobą, Karolino, nie cisnę na ciebie, jak mówiłaś, garścią błota. Boże mój! Wszakże ja wiem, czym jest życie kobiety ubogiej... kosztuję go od kilku miesięcy... dziś połknęłam kroplę jego najbardziej gorzką. Nie pogardzam więc tobą, ale pójść w twoje ślady nie mogę... nie, nigdy... nigdy...
Umilkła znowu i tym razem jasnym wzrokiem patrzała w jeden punkt przestrzeni. Tam oczami wyobraźni ujrzała jeden z obrazów swej przeszłości.
Nie był to przecież żaden z obrazów minionego wesela i szczęścia, odzwierciedlał, owszem, w sobie chwilę boleści bez granic. Marta ujrzała na łożu choroby spoczywającego jedynego człowieka, którego kochała na ziemi.
Twarz jego sztywniała pod dłonią śmierci, oddech ustawał w schorzałej piersi, ale oczy jego spoczywały na jej twarzy, rozpromienione ostatnim blaskiem życia, ręka poruszana spazmem konania w drętwiejących palcach ściskała jej rękę. „Biedna Marto moja, jak ty żyć będziesz beze mnie!”. Ze słowami tymi na zsiniałych ustach opuścił ją na wieki.
— O! Jakże kochałam go! Jak kocham go jeszcze! — szepnęła wdowa; zarazem ręce jej załamane opadły na czarną suknię, a pierś podniosła się ogromnym westchnieniem. — Nie, Karolino! Przez Boga, nie! — zawołała podnosząc wysoko twarz oblaną promienną bladością. — Byłam szczęśliwsza od ciebie. Człowiek, którego ukochałam, nie uczynił ze mnie rzeczy. Poślubił mię, kochał, szanował. Konając myślał jeszcze o mnie i o mej przyszłości. Kocham go jeszcze, choć go nie ma już na ziemi, szanuję imię jego, które noszę. Miłość dla niego i pamięć o nim wznoszą się we mnie jak ołtarze; przed nimi pali się lampa napełniona łzami mego serca i oświeca smutną moją drogę...
— Którą postępując dostaniesz się wkrótce na Elizejskie Pola, kędy biali aniołowie połączą cię z nieboszczykiem twoim mężem! — zabrzmiał przenikający i gamą ostrego śmiechu spleciony głos Karoliny.
Marta stała już o kilka kroków od niej i zarzucała na głowę swoją czarną wełnianą chustkę.
— Bądź zdrowa, biedna Karolino, bądź zdrowa! — zawołała stłumionym głosem i wybiegła do sąsiedniego pokoju, gdzie nad okrągłym mahoniowym stołem paliła się już różowa lampa. Była blisko drzwi, gdy uczuła się przytrzymana za ramię. Obok niej stała Karolina z wargami drżącymi od śmiechu, ze zwiędłym swym czołem falującym drobnymi zmarszczkami i z ciemnym połyskiem w źrenicach.
— Słuchaj! — rzekła. — Śmiać mi się chce, doprawdy, z ciebie! Jesteś egzaltowana, przedziwnie naiwna, jesteś, moja droga, wielkim jeszcze dzieckiem. A jednak żal mi cię! Nie wiem nawet dlaczego, bo i cóż mię na koniec obchodzić może, co się tam z tobą stanie? Dla mnie i lepiej, iż nie będziesz moją sąsiadką, jesteś zbyt piękna... Ale... ale pierścionek twój żywił mię przez parę tygodni... nie jest przecie koniecznym obowiązkiem powołania mego bytu, abym była niewdzięczna.
Jedną ręką silnie przytrzymywała ramię młodej kobiety, drugą wyciągnęła ku oknu.
— Pomyśl — mówiła — tam tak zimno, ludno i zarazem pusto. Tłumy cię zadepcą, pustka cię pochłonie... Wróć się...
— Puść mię — szepnęła gwałtownie Marta — nie złorzeczę ci, ale mówić z tobą nie mogę... przyszłam tu po chwilę przyjaźni i spoczynku, znalazłam nową boleść i największy wstyd życia... puść mię!
— Jedno jeszcze słowo posłyszeć musisz... Młody ten człowiek, który szedł dziś ze mną ulicą, kocha się w tobie szalenie... odda wszystko, co ma...
— Puść mię! — głośno już i z jękiem krzyknęła Marta i ze spazmatyczną siłą targnęła ramię swe, objęte ręką pochylonej ku niej kobiety. Ręka ta opadła. Marta rzuciła się ku drzwiom.
Przebyła już kilka stopni rzęsiście oświetlonych wschodów, kiedy usłyszała za sobą szelest atłasu.
— Wróć się! — zawołał na nią głos z góry. — Będziesz żebraczką!
Kobieta w żałobie biegła po wschodach nie odpowiadając.
— Będziesz kradła! — powtórzył głos.
Kobieta nie odwróciła głowy i zstąpiła kilka wschodów niżej.
— Umrzesz z głodu razem z twoim dzieckiem.
Na dźwięk ostatniego wyrazu kobieta stanęła, odwróciła twarz śmiertelnie bladą i oczy rozpalone ponurym ogniem wlepiła w postać stojącą u szczytu wschodów. Obfite światło gazowe oblewało postać tę, malując srebrem fiolety jej sukni; wielka kamea świeciła u szyi błękitnawą barwą, złote kolce drżały pomiędzy gęstwiną długich włosów, podnoszących się lekko od przewiewu wiatru wnikającego otwartymi na ulicę drzwiami. Stała z pochyloną naprzód głową i postacią, z wargami drżącymi śmiechem, z zimnymi oczami, rzucającymi tęczowe połyski spod zwiędłego czoła. Marta wlepiała w nią przez chwilę wzrok suchy, rozpalony, przerażony i ponury, potem odwróciła się nagle, poskoczyła naprzód i w mgnieniu oka zniknęła w półzmroku ulicy.
Kilka minut zaledwie upłynęło, gdy tymi samymi drzwiami, za którymi zniknęła Marta, wbiegł wesoły Oleś, kilku skokami przebył wschody i wpadł do mieszkania Karoliny.
— I cóż? — zapytał z kapeluszem w ręku stając na progu saloniku. — Poszła? Zdaje mi się, że poznałem ją idącą przeciwległym chodnikiem. Kiedyż wróci?
Zadawał te pytania
Uwagi (0)