Darmowe ebooki » Powieść » Marta - Eliza Orzeszkowa (biblioteka cyfrowa TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Marta - Eliza Orzeszkowa (biblioteka cyfrowa TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa



1 ... 17 18 19 20 21 22 23 24 25 ... 32
Idź do strony:
spod powiek spuszczonych po marmurowo białym policzku płynąć poczęły łzy, kro­pla po kropli, bujne, ciężkie, padały na chude ręce i kry­ły się pomiędzy fałdami żałobnej sukni.

Gdy tak się działo z Martą, chodnikiem Krakowskiego Przedmieścia postępowała para ludzi: kobieta i mężczy­zna. Szli krokiem prędkim i lekkim, rozmawiali z sobą z wielkim ożywieniem. Kobieta młoda była, wystrojona i piękna, mężczyzna młody także, wytwornie ubrany i bardzo przystojny.

— Mów pan, co chcesz, przysięgaj, jak chcesz, a nie uwierzę ci, abyś kiedykolwiek w życiu swym mógł być naprawdę zakochanym!

Mówiąc to, młoda kobieta śmiała się ustami i oczami. Zza ust jej koralowej barwy ukazywały się dwa rzędy białych i drobnych zębów, piwne źrenice błyskały i rzucały dokoła szybkie wejrzenia. Mężczyzna westchnął. By­ła to parodia westchnienia, mieszczącego w sobie więcej żartu i wesołości niż śmiech kobiety.

— Nie wierzysz mi, piękna Julciu, a jednak Bóg mi świadkiem, żem kochał się przez dzień cały nie tylko na­prawdę, ale szalenie, bez pamięci! Wystaw bo sobie taką boską istotę! Wysoka jak topola, oczy wielkie, czarne, płeć jak alabaster, włosy jak krucze pióra, olbrzymie i nie sztu­czne, powiadam, że nie sztuczne, ale własne, już ja się na tym znam... Smutna, blada, nieszczęśliwa... o, bogini! Ale to wszystko jeszcze nic, podobała mi się od razu co praw­da, powiedziałem przecie sercu mojemu: „Milcz!”, bo wiedziałem, że siostra moja nie żartem ją polubiła i strzec ją ode mnie postanowiła jak od ognia... Wtedy jednak, kiedy przyszła do mojej siostry i tym swoim cudownym, lubym, słowiczym głosikiem powiedziała: „Nie mogę uczyć córki pani...”. Ale ja tobie, piękna pani... Julciu, opowiadałem już tę historię... Otóż wtedy to właśnie zakochałem się w niej naprawdę. Przez cały dzień potem chodziłem jak odurzony, po wszystkich ulicach szukając mojej bo­gini...

— I nie znalazłeś jej pan?

— Nie znalazłem.

— Nie wiedziałeś, gdzie mieszka?

— Nie wiedziałem. Siostra moja wiedziała, ale ba!... Ilem razy spytał ją o adres pięknej wdowy, odpowiadała mi zawsze: „Czemu ty, Olesiu, do biura nie idziesz?”.

Kobieta parsknęła śmiechem.

— Siostra pana musi być okropnie poważną osobą! — zawołała.

Mężczyzna nie zaśmiał się tym razem ani westchnął.

— Nie mówmy o siostrze mojej, panno Julio — rzekł głosem, w którym brzmiała pewna stanowczość. — Oto lepiej posłuchaj dalszego ciągu dramatu mojego życia. Ach! Był to dramat... Wyobraź sobie, że dnia tego spotkawszy na ulicy pannę Malwinę X., ukłoniłem się jej tyl­ko z daleka, koło drzwi Stępkosia przeszedłem ze schylo­ną głową i z westchnieniem w piersi ujrzałem na afiszu Piękną Helenę, i nie poszedłem do teatru, słowem, po­grążony zostałem w rozpacz tak ponurą, że gdyby mię poczciwy Bolek nie zaprowadził nazajutrz do pewnego mieszkania przy ulicy Królewskiej, gdzie ujrzałem naj­piękniejszą z bogiń ziemskich...

— O, o! — na wpół ze śmiechem, na wpół z zalotnym oburzeniem przerwała kobieta. — Bez komplementów tyl­ko, bez komplementów.

— Byłbym już dotąd — ciągnął mężczyzna — byłbym już dotąd... znalazł tę, która znikła sprzed oczu moich.

— I której pan nie szukałeś więcej...

— Nie szukałem...

— I zapomniałeś o niej...

— Nie zapomniałem, och, nie zapomniałem. Ale rana serca zabliźniła się jakoś... Cóż robić? Vivre c’est souffrir95...

Wymówiwszy ostatnie wyrazy młody człowiek pod­niósł w górę spojrzenie pełne melancholii i zagwizdał z cicha arię Kalchasa z Pięknej Heleny.

Nagle przestał gwizdać, stanął i zawołał:

— Ach!

Kobieta obok niego postępująca spojrzała nań zdzi­wiona. Wesoły Oleś wzrok miał utkwiony w jednym punk­cie i, o dziwy! z ust jego zsunął się uśmiech wiekuisty. Kształtna i delikatna linia ust tych jak też i wszystkie li­nie twarzy młodzieńca mieniły się i falowały, jak bywa zwykle u ludzi z naturą wrażliwą, gdy są nagle wzruszo­nymi.

— Cóż tam takiego? — zapytała piękna kobieta nie­chętnym trochę głosem. — Doprawdy — dodała zalot­nie — powinnam mieć urazę do pana, panie Olesiu! Idziesz pan ze mną, a patrzysz, nie wiem, na kogo...

— To ona! — szepnął Oleś. — Ach, jakże piękna!

Przez chwilę młoda i strojna kobieta nosząca imię Julii szukała wzrokiem punktu, na którym tak upornie96 spoczy­wał wzrok jej towarzysza. Nagle pochyliła się nieco i wy­ciągając przed siebie ręce ukryte w sobolowej mufce, zawołała:

— Wszakże to Marta Świcka!

Znajdowali się o kilka zaledwie kroków od wschodów Świętokrzyskiego kościoła, na których siedziała kobieta w żałobnej sukni, w czarnej wełnianej chustce zarzuconej na głowę i skrzyżowanej na piersiach.

Marta już nie płakała. Ze łzami, które przez chwilę gwałtownie, choć cicho płynęły z jej oczów, wypłakała znać część tych gryzących uczuć, których burza obezsilniła97 ją i na wpół omdlałą rzuciła na to miejsce. Teraz twarz jej była biała jak marmur i podniesiona w górę, a oczy suche, z gorącym połyskiem i głębokim wyrazem nieru­chomo patrzyły w błękitne niebo. Cała zresztą postać jej była nieruchoma. Najmniejsze drgnienie nie ożywiało podniesionych jej powiek, ani ust zwartych, ani zziębnię­tych rąk, splecionych śród grubych fałd sukni. Z daleka wziąć by ją można było za posąg zdobiący wnijście do wspaniałej świątyni, posąg wyobrażający duszę modlącą się lub zapytującą, albo też i modlącą się, i zapytującą za­razem.

Marta patrzała w niebo, w oczach jej była modlitwa gorąca, ale zarazem i głębokie jakieś, namiętne, natarczy­we niemal pytanie.

— Jakaż ona piękna! — z cicha powtórzył wesoły Oleś i pochylając się ku swej towarzyszce, ciszej jeszcze do­dał. — Gdyby ją tak z tymi wschodami razem przenieść do teatru, na scenę... dopiero to byłby efekt!

— Prawda, że jest piękna — odszepnęła towarzyszka wesołego Olesia. — Ależ ja ją znam wybornie... Co się z nią stało?... Czego ona tu siedzi? I jak ubrana! Żebraczka, czy co?...

Zamieniając te wyrazy młoda para zbliżała się coraz bardziej do kobiety, która zwróciła jej uwagę.

Marta nie spostrzegła, że jest czyjejkolwiek uwagi przedmiotem. Odkąd bezsilna i burzą uczuć stargana usiadła tu na chwilowy spoczynek, wiele może osób przechodzących ulicą patrzało na nią, ale ona nie widziała nikogo. Cała dusza jej błądziła za tymi błękitami, w któ­rych zatonęły jej oczy; tam szukała ona jakiejś siły do­brej i potężnej, która by chciała i mogła skruszyć gnębią­cą ją fatalność. Tuż nad głową zatopionej w zadumie ko­biety ozwały się dwa głosy.

— Pani! — mówił głos jeden, męski i zniżony wzru­szeniem czy uszanowaniem.

Marta nie usłyszała tego głosu.

— Marto! Marto! — zawołał głos drugi, kobiecy.

Głos ten Marta usłyszała, dźwięczały w nim brzmie­nia znane jej dobrze z dawna. Wydało się Marcie, jakoby w tej chwili przeszłość jej zawołała na nią po imieniu. Powoli i jakby z ciężkością źrenice jej oderwały się od wysokich błękitów i spłynęły na twarz kobiety, która sta­ła przed nią, sobolową mufkę na śnieg pod stopy swe rzu­ciła, a ku niej wyciągnęła dwie drobne ręce zamknięte w liliowych połyskujących rękawiczkach.

— Karolina! — szepnęła Marta ze zdziwieniem tylko zrazu, po chwili jednak jaśniejszy promień przebiegł po twarzy jej i stopił nieruchomość jej rysów.

— Karolcia! — wymówiła głośniej i powstała. Po­chwyciła obie podawane sobie ręce kobiety.

— Karolcia! — powtórzyła. — Mój Boże, tyżeś to98, doprawdy?

— Tyżeś to, Marto? — wzajemnie spytała kobieta w atłasach i sobolach i błyszczące swe oczy ze smutkiem zatapiała przez chwilę w bladej, wychudłej twarzy, która na widok jej zadrżała radością. Ale w oczach tych smu­tek nie mógł znać99 gościć długo.

Kobieta w atłasach zaśmiała się i zwrócona do towa­rzysza swego rzekła:

— Czy widzisz, panie Aleksandrze, jak się to ludzie spotykają na świecie? Wszakże my z Martą znamy się od dzieciństwa!

— Tak, od dzieciństwa! — powtórzyła Marta, teraz dopiero spostrzegając wesołego Olesia i witając go ukłonem.

— Po kim nosisz żałobę? — pytała kobieta w sobolach, szybkie spojrzenie rzucając na nędzny ubiór Marty.

— Po mężu.

— Po mężu! A więc owdowiałaś! To szkoda! Przystojny był chłopak z twego Jasia, jesteś więc wdową. Gdzież mieszkasz stale? Na wsi czy tutaj?

— Tu, w Warszawie.

— Tu? A dlaczego nie wróciłaś na wieś?

— Wieś mego ojca w kilka miesięcy po ślubie moim sprzedano z licytacji.

— Z licytacji! Tak! To szkoda, nie masz więc żadnego majątku, bo ten poczciwy Jaś kochał cię szalenie i musiał tracić na ciebie wszystko, co miał. Cóż więc robisz teraz? Jak żyjesz?

— Jestem szwaczką.

— Ciężka robota! — zaśmiała się kobieta w atłasach. — I ja próbowałam jej trochę, ale nie udało mi się.

— Ty, Karolciu! Ty byłaś szwaczką! — z kolei zdziwiona zawołała Marta.

Kobieta w atłasach zaśmiała się znowu.

— Próbowałam być szwaczką, ale jakoś mi się nie udało! Cóż robić? Tak chciało przeznaczenie, na które jed­nak nie uskarżam się wcale...

I znowu zaśmiała się. Tak często powtarzający się śmiech jej, wpół płochy, wpół zalotny zdawał się płynąć więcej z przyzwyczajenia do ciągłego śmiania się niż z we­sołości. Teraz Marta orzuciła100 spojrzeniem bogaty strój stojącej przed nią kobiety.

— Czy wyszłaś za mąż? — zapytała.

Kobieta zaśmiała się znowu.

— Nie! — zawołała. — Nie, nie! Nie wyszłam za mąż, moja droga! To jest, jak ci mam powiedzieć? Ale nie, nie! Za mąż nie wyszłam...

Śmiała się wciąż mówiąc to, ale śmiech jej miał już tym razem przykre, trochę przymuszone brzmienie. We­soły Oleś, który nie spuszczał oczu z Marty, przy ostatnim jej pytaniu spojrzał na Karolinę, musnął wąsik i uśmiech­nął się.

— Cóż ja najlepszego czynię? — zawołała kobieta w atłasach. — Paplaniną moją zatrzymuję państwo na chłodzie i wtedy, kiedy moglibyśmy wsiąść do dorożki i wnet pojechać do mego mieszkania. Pojedziesz ze mną, Marto? Prawda? Porozmawiamy długo i opowiemy sobie wzajemnie historię naszego życia...

Zaśmiała się znowu i rzucając dokoła szybkie, błysz­czące spojrzenia, dodała:

— O, te historie naszego życia! Jakie one są zabawne! Opowiemy je sobie wzajem, Marto, nieprawdaż?

Marta zdawała się wahać przez chwilę.

— Nie mogę — rzekła — dziecko moje czeka na mnie.

— A! Masz dziecko! A więc cóż stąd? Poczeka jeszcze trochę.

— Nie mogę...

— A więc przyjdź do mnie za godzinę... dobrze? Mieszkam na ulicy Królewskiej...

Wymieniła numer domu, ściskała w dłoniach swych rękę Marty.

— Przyjdź, przyjdź! — powtarzała — Czekać cię będę... Przypomnimy sobie dawne czasy.

Dawne czasy mają zawsze urok wielki dla tych, którym nowe nie przyniosły nic prócz łez i boleści.

Marta czuła się orzeźwiona i żywo wzruszona wido­kiem odnalezionej niespodzianie towarzyszki swej mło­dości.

— Za godzinę — rzekła — przyjdę do ciebie, Karolciu...

Kto by wtedy na grupę trzech tych osób śród chodni­ka stojących pilną zwracał uwagę, mógłby spostrzec, że gdy Marta wyrzekła słowo: „Przyjdę!”, Oleś uczuł niepohamowaną prawie ochotę podskoczyć wysoko i wykrzyk­nąć: „Victoria!” Nie uczynił jednak ani jednego, ani dru­giego, rzucił się tylko w tył nieco i strzepnął palcami. Czarne oczy jego żarzyły się jak rozpalone węgle i tonę­ły w bladej twarzy Marty, którą w tej chwili rozświecił uśmiech. Kiedy na koniec młoda kobieta odeszła, człowiek wiekuistego śmiechu zwrócił się do swej towarzyszki.

— Jak żyję — zawołał z zapałem — jak żyję, nie wi­działem tak miłego, pociągającego stworzenia! Jak jej do twarzy w tej obrzydliwej chustce, którą ma na głowie. O! Ja bym ją ubrał w atłasy, w aksamity, w złoto...

Pani Karolina podniosła nagle głowę i spojrzała w roz­ognioną twarz młodego człowieka.

— Doprawdy? — zapytała przeciągłym tonem.

— Doprawdy — odpowiedział Oleś i nawzajem znaczące wejrzenie utopił w oczach swej towarzyszki.

Kobieta w atłasach zaśmiała się krótkim, suchym śmiechem.

*

Dzień zimowy miał się ku końcowi. W saloniku, któ­rego okna wychodziły na ulicę Królewską, na zgrabnym kominku otoczonym żelazną, kunsztownie wyrobioną kra­tą żarzyły się węgle w takiej ilości, aby nie rażąc zbyt­nim gorącem, przyjemne tylko dokoła rozlewać mogły ciepło.

Przed kominkiem stała kozetka wybita amarantowym adamaszkiem i niski fotel na biegunach, orzucony kwie­cistym kobiercem, z podnóżkiem, na którym znajdował się wyszyty włóczkami, śliczny, długouchy wyżełek.

Na kozetce wpółleżała smukła postać kobiety w czar­nej sukni z szeroką białą taśmą u dołu.

Na fotela, drobne i wytwornie obute stopy opierając o podnóżek, kołysała się lekko druga kobieta w modnym kostiumie z fiołkowego atłasu, aksamitem i frędzlami te­goż koloru bogato przystrojonym, w białym jak śnieg webowym kołnierzyku, spiętym wielką, w złoto oprawną kameą, z jasnopłowymi włosami, wysoko nad czołem zaczesanymi, ledwie dojrzanym pyłkiem białego pudru przysypanymi i w długich krętych pasmach opadającymi na plecy, piersi, szyję i ręce, które, białe i drobne, wysuwały się z webowych mankietów i splecione na atłaso­wej tunice sukni połyskiwały dużym brylantem jedyne­go, lecz wielce kosztownego pierścienia.

Salonik, w którym znajdowały się dwie te kobiety, nie był obszernym, tym bardziej więc uderzał w oczy wy­kwint tego przystroju. Jedwabne firanki spuszczały się nad dwoma wielkimi oknami i przyozdabiały drzwi wysokie; szerokie zwierciadło odbijało w sobie rozrzucone pod ścianami grupy niskich i miękkich sprzętów, na kominku stał wielki zegar brązowy, a stoły i stoliczki dźwigały kryształowe czary napełnione kwiatem, srebrne dzwonki, rzeźbione bombonierki, wieloramienne świeczniki. Przez drzwi na oścież roztwarte widać było utopiony w półzmroku pokój sąsiedni, z posadzką zasłaną puszy­stym kobiercem, z okrągłym politurowanym stołem po­środku i zwieszoną nad nim wielką kulą szklaną, w któ­rej rozniecony płomień przybierać musiał barwę różo­wą. Delikatna woń cieplarniowych roślin pod oknami kwitnących napełniała to małe mieszkanie; w pobliżu kominka, ocieniony zielonym ekranem, stał stół z porce­lanowym serwisem i resztkami tylko co znać spożywa­nych przysmaków.

Kobiety siedzące przed kominkiem milczały. Twarze ich, oświetlone różowym blaskiem żaru, posiadały odręb­ny całkiem charakter.

Marta pochylała głowę na poduszkę miękkiej kozetki, oczy jej

1 ... 17 18 19 20 21 22 23 24 25 ... 32
Idź do strony:

Darmowe książki «Marta - Eliza Orzeszkowa (biblioteka cyfrowa TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz