Chleb rzucony umarłym - Bogdan Wojdowski (biblioteka naukowa online .txt) 📖
Powieść Bogdana Wojdowskiego z 1971 r. Chleb rzucony umarłym jest oparta na motywach biograficznych, ale jednocześnie wykorzystuje chwyt narracyjny znany z opowiadań Tadeusza Borowskiego.
Głównym bohaterem jest syn tapicera, dwunastoletni Dawid, który wraz z rodzicami trafia do warszawskiego getta i dzieli losy jego mieszkańców aż do akcji likwidacyjnej rozpoczętej w lipcu 1942 r. Filtr, jaki stanowi dziecięca wrażliwość, pozwala na wyjątkowo głęboki, bezpośredni wgląd w życie ludzi skazanych wraz ze swą kulturą i językiem na śmierć poprzedzoną szyderstwem i upokorzeniem.
- Autor: Bogdan Wojdowski
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Chleb rzucony umarłym - Bogdan Wojdowski (biblioteka naukowa online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bogdan Wojdowski
— Jedna chwileczka, już wracam. Tylko porachuję wszystkich w domu — i z donośnym klekotem drewnianych trepów przesadził jednym skokiem małego Lejbusia przed bramą.
Leżał tu cicho od paru dni. Na brudnej twarzyczce miał cierpliwy, smutny uśmiech. Obok skonała już Fajga; zesztywniałe na boku, z kurczowo podciągniętymi kolanami, z głową w kurzu ulicy spoczywały obnażone zwłoki, bez koszuli i w podartych skarpetkach. A kiedy mucha usiadła na czole martwej, brew poruszyła się jeszcze. Chaskiel-stróż długo stał tego ranka pochylony nad małym z garnuszkiem wody. Usta otworzyły się, ale woda wyciekała. Lejbuś niemo patrzył na przechodzących wielkimi, czarnymi oczami i nie wyciągał nawet ręki. Nocą jeszcze wołał cichutko pod zamkniętą bramą, wtedy nikt ku niemu nie wyszedł.
— Ale raz-raz! Zwijaj się, Awrum — wołał młody tragarz. — Nam to nie zajmie długo.
— Bierz za nogi. Ruszaj się, już — powiedział Eliasz i miejsce na bruku obok małego opustoszało.
Spojrzał w tamtą stronę, opuścił głowę, a potem podpełzł do wozu. Niedołężny korpusik wlókł za sobą obrzmiałe, słoniowate nogi, a ciężka czaszka dziecka kołysała się na szyi cienkiej, cienkiej i wątłej jak zwiędła łodyga. Kiedy zatrzymał się, wydając słabe westchnienie, i uniósł twarz, i przymknął ze znużenia oczy, stary tragarz odpowiedział ponuro:
— Wolnego, gdzie się pchasz, aniołku?
Dawid i Zyga stali bez ruchu widząc, jak Lejbuś śledzi w napięciu wóz i tragarzy martwym spojrzeniem. Tragarze milczeli, nie odwracając głów. I nagle usłyszeli wyraźnie:
— Zabierzcie mnie stąd. Ja też...
Wrócił Awrum, w zębach trzymał suchy kawałek chleba. Wolne ręce obciągały obszerne, luźne portki. Przystanął, zmierzył wzrokiem odległość, cofnął się krok, zwinnym łukiem przesadził malca leżącego na bruku i stuknąwszy trepami podszedł do wozu.
— Jazda, nikt nie woła — powiedział raźnym głosem. I tak się zaczęło.
— Awrum, jeszcze raz. Pokaż, jak skaczesz.
Te luźne portki mu jednak przeszkadzały i plątały się nogi w śliskich drewniakach. Kiedy Dawid chwycił go z tyłu za koszulę, Awrum miał znów zajęte ręce. Pchnięty lekko, zatoczył się niezdarnie na ścianę.
— Co? Co? — powtarzał tylko i pod koszulę wtykał chleb.
Szli już od wozu tragarze z opuszczonymi nisko głowami. Zyga wybiegł naprzeciw i rozłożył szeroko ręce.
— Niech się biją. Zostawcie ich — krzyknął dziko i nagle się rozpłakał.
— Tee. Sędzia kalosz... kanarki doić!
I Zyga oberwał w ucho.
— Zostaw, jeden z drugim — powiedział ponuro stary tragarz. Patrzył uważnie na małego, który sunął zawiedziony z powrotem na swe miejsce koło bramy. Lejbuś pełzł ze zwieszoną nisko głową. Tam, gdzie miał zostać.
Awrum uderzył pięścią. Raz; a potem poprawił. Chwycił Dawida wpół i sapiąc z wysiłku pragnął przerzucić za siebie. Kołysał się na sztywnych, śliskich drewniakach i każda noga rozjeżdżała mu się w inną stronę. Przewrócili się obydwaj. Awrum skoczył rozzłoszczony i żałośnie uderzył na odlew, po twarzy. A kiedy i to nie pomogło, znów chwycił Dawida wpół i wodził dokoła siebie, uważnie już szukając trepami pewnego oparcia na bruku. Odchyliwszy raptem krótkim, skośnym ruchem głowę, zadał parę szybkich ciosów „bykiem”. Dawid ugiął kolana, osunął całym ciężarem i puszczając łokcie w ruch wyrwał się z kleszczy.
— I grzech, i śmiech.
Stali w odległości paru kroków, głośno oddychając i śledząc uważnie swe ruchy, zwodniczo przebierając w powietrzu zaciśniętymi pięściami. Teraz! Dawid uskoczył za furę, kiedy Awrum ruszył do przodu. Słyszał śmiech tragarzy. To koszula Awruma, ledwo trzymająca się grzbietu, zaczepiona o deskę pękła z głośnym trzaskiem.
— Awrum, Awrum, nie daj się. W mordę go i nożem!
Szmaty fruwały po ulicy. Awrum zgubił chleb. Wpadli razem na ścianę, tarmosząc na sobie resztki łachów, tłukąc się niedołężnie i bezładnie młócąc powietrze trepami; z rozpędu potoczyli się, dzwoniąc zębami na kamieniach, i znów zerwali na nogi, a Dawid chwycił Awruma za uszy i zaczął tłuc jego głową o mur, aż latała z boku na bok. Sapał; ciemno miał przed oczami, a z tej ciemności dobiegał go śmiech tragarzy i skarżący się głos:
— Za co? Za co?
Gromadził się tłum, a stary tragarz stał obojętnie wsparty na dyszlu.
— No, no, dosyć, smarkateria. Starczy tego dobrego.
Wybiegła przed dom Rywa z krzykiem:
— Żydzi, wy stoicie spokojnie i patrzycie na to, jak ten bandyta w biały dzień morduje mojego Awruma?
Krzyk Rywy, jej potargane włosy. Tragarze wsparci na dyszlu, uśmiechnięci beztrosko. Dawid patrzył na to, jak przebudzony ze snu. On tu stoi? Wstyd mu było i nie wiedział, dlaczego. Awrum klęczał w podartej koszuli, zasłaniając ręką usta pełne krwi, która sączyła się na łachmany.
— Tknąć mojego Awruma, a jego zdrowie wisiało na nitce. Co ja mówię? Na włosku... A teraz Awrum leży i się nie rusza. Leży i się nie rusza.
Rywa ocierała oczy wierzchem dłoni, a potem dłonie ocierała o ścierkę.
— Ja go urodziłam, pod sercem nosiłam. Własną krwią wykarmiłam, słoneczko moje. I musiał przyjść taki bandyta bez litości, bez sumienia... Czekaj, czekaj, powiem twemu ojcu!
Ręce roztrzepotane fruwały w powietrzu, chwytały za ścierkę i znów wracały do twarzy, mokrej i spuchniętej.
— Nieszczęście, nieszczęście! Kto ma serce, niech słucha.
Sura-przekupka wyniosła z kamienicy taboret.
— Mój Awrum, taki spokojny, muchy by nie skrzywdził. Siedzi sobie w kątku, coś tam czyta, coś tam pisze. Takie dobre, mądre dziecko, yyy — zawodzenie przeszło w szloch i Rywa usiadła na podsuniętym taborecie. — Ty, do ciebie mówię! Urke nachalnik, ty!
Siedziała na taborecie z szeroko rozchylonymi kolanami i kiwała się do przodu i do tyłu. Spod czerwonych powiek łzy ciekły do otwartych ust.
Wóz ruszył z miejsca i tragarze oddalili się ze śmiechem, a on poszedł w kierunku wachy, czapką obcierając potłuczoną twarz. Serce tłukło o żebra, słyszał je. Poczuł ogromne znużenie i nogi uginały się pod nim. Wielkie krople potu sączyły się wzdłuż ramion. Szumiało w uszach, jak po nieprzespanej nocy. Jak po dniu całym bez kawałka chleba. Widział teraz przed sobą twarz Awruma, białą, piegowatą. Widział rozwarte szeroko ze zdumienia oczy, zadarty beztrosko nos. Jasne włosy zarastające bezładnie kark i uszy, pejsy na skroniach, poślinione palcem, skręcone, cienkie jak mysie ogonki. Chaskiel-stróż mówi, że syn jego, Awrum, w dzień chodzi na miasto z tragarzami, a w nocy siedzi nad książką. Przy płomieniu karbidowej lampy wodzi zmęczonymi oczami po starych wersetach, składa na stole rozpaloną głowę i budzi się znów, szarpie pilnie kosmyki pejsów aż do bólu, by nie zasnąć, i powtarza bez wytchnienia słowa, których...
— Nie leć tak, poczekaj.
Awrum siedzi nad Pismem i krew ociera z ust. A kto wytoczył tę krew? Wstyd mu było i już wiedział, dlaczego. We dnie trzeba dźwigać ciężar umarłych, którzy padają teraz, a nocą trzeba dźwigać ciężar umarłych, którzy padli dawno temu. Nigdy nie będzie inaczej, więc po co uderzył Awruma? Lejbuś przed bramą wyciągnie nogi do wieczora i nikogo to nie obchodzi. Że Awrum potrącił nogą tego umarlaka? Właśnie; i obraz Awruma przeskakującego w pośpiechu trupy, aby zasiąść czym prędzej do Pisma, wyogromniał w jego pamięci do niebywałych rozmiarów.
— Ej, nie leć tak, poczekaj. Jak długo mam nosić za tobą ten twój worek?
Słyszał jeszcze te słowa, kiedy już Zygi przy nim dawno nie było. O, biegnie teraz po tamtej stronie. Chyłkiem mija przechodniów, bez opaski na rękawie, którą oczekujący go koleżka wsunął szybko do kieszeni.
W zgiełku pojazdów otwiera się szeroko brama ustawiona w poprzek ulicy, żeliwna kratownica pochlapana minią, aby nie zżarła jej rdza. OD-mani na komendę, biegiem wprawiają w ruch i uchylają ciężkie wrota. Kiedy kratownica zamyka Żelazną, po tej stronie ruch ustaje i ulicą Chłodną sunie tramwaj, zwalniając biegu pod drewnianym mostem, a kiedy kratownica zamyka Chłodną, po tamtej stronie ruch ustaje i ulicą Żelazną pędzą wózki, riksze pchane przez tragarzy i spieszeni pasażerowie. Takie jest prawo, że kulisi mają biec razem z pasażerami obok roweru na tym odcinku. Można się zgubić w tłumie hałaśliwie pertraktujących przez ulicę szmuglerów, którzy dają sobie znaki za plecami wart; można się zgubić w krzyku gorliwych policjantów, w komendach żandarmów czujnie wypatrujących ofiar, którzy przepuszczają i wstrzymują jednym skinieniem przechodniów z przepustkami, rewidują kolumny maszerujących tędy do pracy pod konwojem. Tutaj, u wylotu strzeżonej ulicy, każdy krok może być twoim ostatnim krokiem, Żydzie.
Żydów pilnują żółci, żółtych pilnują granatowi, granatowych pilnują żandarmi, żandarmów pilnuje SS, SS pilnuje gestapo, a na samej górze pilnuje wszystkich Heinrich Himmler i sam składa raport Führerowi, że nikomu dzisiaj nie uda się uciec zza muru. Żaden żydowski chłopak nie przebiegnie z workiem na tamtą stronę, mein Führer134, wykluczone! Wächter, Krwaworączka, który trzyma teraz straż na skrzyżowaniu Żelaznej i Chłodnej, strzela bez uprzedzenia. Tamten, który stoi na posterunku przed południem, strzela w powietrze. Strzelanie w niebo to zajęcie zdrajców. Niemcy dawno zrobiliby porządek, gdyby nie marnowano naboi... A kiedy mróz? A kiedy mróz, mein Führer, niemiecki żołnierz strzela w rękawiczkach, według rozkazu. Ah so, selbstverstandlich135. Wobec tego zmienić porządek wart. Odtąd ten strażnik będzie stał przed południem, a tamten po południu. Rozkaz, ale jak ich poznać, kiedy twarze w tych żelaznych garnkach wyglądają zawsze tak samo. Tak strzelają, strzelają cały dzień bez wytchnienia i ręka ich nie zaboli?
POLIZEI DEIN FREUND UND HELFER136. Przechodniu, baczność. Ocierając się w przejściu o Żyda narażasz zdrowie, chroniąc Żyda narażasz życie. Wysoko ceń godność swej rasy, każdego włóczęgę za murami getta masz obowiązek dostarczyć na najbliższy posterunek policji. Achtung, Achtung. Vor Juden wird gewarnt. Halt! Warnungsstimme. Juden, Läuse, Fleckfieber137. Dawid bezmyślnie zagapił się na afisze wylepione hojnie i obficie po tamtej stronie, ostrzeżenia, tablice. Pamiętaj o tym, Żydzi i szczury rozsadnikiem chorób. Oto na żółtym tle czarne postacie z kudłatymi brodami, a na ich ramionach szczury, których zwinne ogony kreśliły zamaszystym, ozdobnym pismem treść sloganu. Obok, na innym afiszu, ogromny insekt czuwał nad kolumną lakonicznych znaków. To insekt opity chorą żydowską krwią, strzeż się! Żyd z afisza miał wesz zamiast źrenicy, a drugie oko zwyczajne: chytrze i złowrogo przymrużone.
— Halt, Ratte138!
Sczerniały Chaim biegł z zamkniętymi oczami, prosto na wachę, nie zdjąwszy nawet opaski z ramienia. Łopotały podarte gałgany, kiedy posuwał się ten cień. Stopy omotane strzępami koca cicho stąpały po błocie, cicho i miękko, a czarna mordka sunęła w kierunku Wächtera, który w popłochu cofał się przed zmorą w łachmanach. Po pierwszym strzale zatrzymał się Chaim pośrodku jezdni i otworzył oczy. Stał, nie uciekał i tylko wyciągał szyję, patrząc tępym i upartym spojrzeniem na Niemca. Po drugim strzale zaczął przebierać palcami w powietrzu. Słaniał się z uniesioną głową, uchylonymi ustami, niemo, bez krzyku, jakby pragnął tylko zaczerpnąć tchu. Krwaworączka cofał się i strzelał, raz za razem. A potem zmienił magazynek.
— Polizist, Polizist, komm hier, aber schnell! Nimm der Dreck weg und schmeiss an die Seite139.
Suchy szkielecik policjanci szybko odciągnęli na brzeg trotuaru, a krew leniwie spływała do rynsztoka.
Tak mijał przed wachą czas. A on ledwo na nogach stał i ze zgryzotą, zawiścią ciężką myślał o tym, że Zyga zdążył przebiec tam i z powrotem, chleb odnieść do domu i wrócić okrężną drogą. Znów jest przy nim, zdyszany, znów gotów do skoku. Południe, najlepsze godziny minęły. Po zmianie wart nie ma na co liczyć. I Dawid wie, że dzisiaj nie pokona strachu. Już wie, że jest tchórzem. Tam czekają, a on wróci grzecznie i pokaże im puste ręce. Dawid niepewnie, z rzucającym się w oczy wahaniem próbuje przebiec strzeżony wylot, kryjąc się za ciężarówką, która właśnie wyjeżdża z dzielnicy, ale zanim minął czerwono-czarno-białą budkę Wächtera, granatowy palnął go od niechcenia pałką i zmusił do powrotu. Zyga przyglądał się temu z politowaniem.
— Oj, bo nie mogę! Tak to nic z tego nie będzie. Umarł w butach.
Kiedy ktoś tak mówi, wówczas się odpowiada:
— Z cholewami.
I Dawid, pragnąc pokryć zmieszanie, wstyd, powtarza:
— Umarł w butach z cholewami.
Eh, nie bądź baranem. Patrz, co się dzieje. Mordarski gada cicho z OD-manem na boku. To znaczy, że go urabia. Ale OD-man kręci głową, jeszcze nie. A Kalman Drabik daje znaki granatowemu z drugiej strony ulicy, zgina dwa palce i nieznacznie wykonuje gest, który znają wszyscy złodzieje i głusi. Uwaga, granatowy wchodzi do bramy, będą się targować. Tragarze tymczasem przysunęli się trochę. Oj, za blisko, już stoją za plecami żandarma, żandarm tego nie lubi. Sznur wózków przesuwa się Żelazną i miesza wszystko. OD-man wraca na swoje miejsce, granatowy wraca na swoje miejsce. A Kalman Drabik stoi w bramie i przyzywa Barucha Oksa. Widzisz, pokazuje Zyga. Gdyby Herr Wachtmeister140 dał się urobić teraz, będzie okazja przemknąć się z tragarzami. Tylko spokojnie, niech uważa, bo Krwaworączka nie lubi bałaganu i kropnie go jak szczura. No, no, rusza się czy się nie rusza? Tragarze odsuwają się z powrotem. Nici. Trzeba tak stanąć, żeby wszystko widzieć. Trzeba czekać, czekać, zawsze czekać.
Jemu to łatwo powiedzieć; skacze na tamtą stronę jak stary. Zna wszystkie wachy w okolicy, na Grzybowie, na placu Żelaznej Bramy, na Lesznie; pamięta Wächterów, granatowych, żółtych, kiedy się zmieniają
Uwagi (0)