Darmowe ebooki » Powieść » Chleb rzucony umarłym - Bogdan Wojdowski (biblioteka naukowa online .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Chleb rzucony umarłym - Bogdan Wojdowski (biblioteka naukowa online .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Bogdan Wojdowski



1 ... 14 15 16 17 18 19 20 21 22 ... 58
Idź do strony:
nam katem, lecz nie trzymaj z naszymi katami.

Załkał trzeci kapłan:

— Bądź nam oprawcą, lecz nie trzymaj z naszymi oprawcami.

Trzej kapłani zaszlochali razem, jak dzieci.

— Bądź nam oprawcą wiekuistym, lecz nie raduj się z naszymi oprawcami.

Banda Barucha Oksa zgromadziła się przy pełnym kuble. Klęczeli, wdychając mdły zapach polewki w kurzu ruin. Mojsze uniósł czerpak sporządzony ze starej puszki po konserwach i zanurzył miarkę w kuble, kurczowo przyciskając kikut do boku. Kuba Wałach odepchnął Chaima i pierwszy nadstawił miskę, z zaciętą twarzą pochylając się nad wiadrem. Henio Śledź oblizywał mokre usta, spękane i nadżarte łuszczycą, a Mordka mrużył powieki, wdychając odór przegniłej zeszłorocznej kapusty. Josełe Żółtko chciwie patrzył na ręce Połamańcowi, a jego wypukłe, żabie oczy — zdawało się, że wyskoczą i plusną do rzadkiej polewki.

— Jemu dawaj — Baruch Oks odepchnął Kubę i za kark przyciągnął małego Chaima. — Patałachy! On dzisiaj ma być pierwszy. Obrócił tam i nazad cztery razy.

Mundek Buchacz ponuro palił peta za plecami Barucha Oksa. Poczuwszy woń gminnych pomyjek przysunął się w ich stronę Długi Icchok. Po opchnięciu gliniastego kartkowego chleba miał nieruchome, szkliste oczy, pot na czole. Ociężale zataczał się, wpadał na ściany i czkał.

— Na dzisiaj dosyć. Wystarczy ci, Długi — i Mundek Buchacz pchnął go z rozmachem w kurz ulicy. Twarzą na kamienie, jak pusty worek. Puszki kołysały się, mijały leżących pod ścianami charłaków i tłum zawracał spod kuchni gminnej, ścigany ich krzykiem.

— Nie ma, nie ma dla nas Jerozolimy!

Puszki kołysały się niepewnie w rękach i kleiste pomyje wyciekały za brzegi, parząc palce. Dawid, Elijahu i Zyga zmęczeni wracali późnym popołudniem ostrożnie niosąc przed sobą naczynia, z których chlustało na bruk. Za nimi został Waliców pełen zgiełku zawodzących, skomlących żebraków.

— Giniemy, a kat chodzi wolny między żywymi, którzy głoszą chwałę jego. Giniemy, a silny urąga naszej śmierci. Giniemy, a imię nasze przepada wraz z życiem, z woli Swej bowiem nie zezwalasz na świadectwo. Giniemy, stróże starodawni Twoich praw i wiary, a wraz z nami ginie wiara i prawo Twoje na ziemi. Szczep nie zazieleni się więcej. Owoc dojrzały nie wyda nasion, kiść uschnie. Panie, pustynią odtąd władać będziesz... Ziemia jest naga. I zginie wszelki ślad Twego stworzenia, amen. Amen. Amen. Rachmunes, gite menszn! Rachmunes, rachmunes120! Gite menszn, hot rachmunes, warft a sztikełe brojt. Brojt, brojt121... Umarli, rzućcie chleb umarłym.

Parszywa, chuda szkapa wlokła z wysiłkiem wóz sztywnych szkieletów, a Eliasz szedł obok, trzymając luźne wodze. Droga z Walicowa na Okopy była długa, usiana trupami.

— Gdzie masz oczy, pętaku? Ustąp, ustąp! Nie widzisz?

Potrząsając butami w powietrzu pełnym zmierzchającego, broczącego słońca Ernest biegł im naprzeciw. Od kiedy nogi zaczęły mu puchnąć, próbował buty sprzedać na mieście, ale nie mógł znaleźć kupca; potem obrzmienie ustąpiło samo, a on nadal chodził boso dla wygody. Czekał teraz na ich powrót markotny, a z poczerwieniałego nosa złaziła mu opalona skóra.

— Wiecie już, co się stało?

Nie dają mu dojść do słowa. Zyga uderza Ernesta w wiotki muskuł tak, aby poczuł. Elijahu mówi z energią:

— Panowie — i stawia blaszankę z zupą na ziemi. — Mam na oku interes. Złoty interes, tylko musicie na mnie polegać. No, jak?

A Ernest swoje:

— Wiecie, co się stało?

Zyga przerywa mu hałaśliwie, rozzłoszczony żałosnym głosem Ernesta: — Bee-e, beczy koza be-ee. Mów, Albinos, co, i daj mi święty spokój. Wisła się pali?

— No, jak? — pyta Elijahu. — Stoi?

— Mur — odpowiada Dawid.

A za nim Ernest; ale widać, że co innego go gnębi.

— Mur.

Tak jakoś niewyraźnie. W bramie trwa mrok, cisza, przerwana donośnym ziewnięciem, które uleciało nagle przez otwarte okno; gdzieś blisko jadowicie syczy płonący karbid; Natan Lerch woła kogoś z okna na pierwszym piętrze; na czwartym Juda Papierny boleśnie wzdycha oparty łokciami o parapet; na podwórku, wychylona z ostatniej bramy — obejmującej łukiem czerwone morze ruin i oddalone, bure sylwetki idących na przełaj ludzi — stoi ruda Estusia z włosami rozwianymi w słońcu, unosi powieki i z wahaniem, pytająco wskazuje palcem siebie; trzasnęły gdzieś drzwi zamknięte z rozmachem; a z dołu, z suteryny na drugim podwórku rozlega się rozpaczliwy krzyk krawca: „Regina, Regina, dolej mi wody!” W stajni Mordchaja Sukiennika głuchy rumor.

Zatarta w pamięci twarz wynurzyła się z cienia i wuj Jehuda staje nad nimi — z ramieniem wysuniętym miękko do przodu. Ostatnie, niskie promienie barwią nikłym pyłem jasny zarost, łagodnie plamią blade czoło, lgną do białej koszuli widocznej spod rozchylonego płaszcza.

— Łobuzino — przyciąga Dawida przyjaźnie do siebie. — Żyjesz? Jak tam, Jakow... w domu?

Dawid patrzy bez radości w twarz Jehudy, w jasne i zmrużone sucho oczy.

A potem wskazuje rikszę zatoczoną w kąt podwórza i przewróconą bokiem, spoczywającą na swym zwykłym miejscu z jednym kołem uniesionym w powietrzu; to znak, że ojciec wrócił i zabrał drugie koło z sobą, aby mu wózka nikt w nocy nie ruszył.

— O, już musi być.

— A ty? Co tu jeszcze robisz, łobuzino. — Obrzuciwszy spojrzeniem garnczki, które stały na ziemi, dodał tylko: — Ach, tak — i przepadł na schodach.

Ernest, który zamilkł przy nim, mówi:

— Wiecie? Nie? To się dowiecie... Stróż porąbał Sukiennikowi konia!

— Na kawałki — powtarza za nim cicho Lejbuś. Ostrzyżona po tyfusie szara czaszka kołysze się na wątłej szyjce i uszy tylko widać wielkie, sterczące.

— Co-o takiego?

— A tak, siekierą.

— Siekierą, siekierą — potakuje Lejbuś.

— Cicho — woła Elijahu.

I zrobiło się cicho.

— Było tak — mówi Ernest. A potem zaczyna opowiadać. W południe, o tym czasie, kiedy oni warowali pod kuchnią gminną na Walicowie, skonała najmniejsza pociecha stróża, Surełe. Najpierw w stróżówce był zupełny spokój, a potem naraz wyskoczył Chaskiel na dwór i zaczął wywijać siekierą. Szkoda, że tego nie widzieli. Jak lata po podwórku i wywija siekierą w biały dzień. Lata i krzyczy. Niech schodzą, on zaraz zrobi porządek i nakarmi całą kamienicę. Z tasakiem, z nożem. Co kto ma. Niech idą. No i zaczęło się. Mordchaj Sukiennik pił z Żeleźniakiem na Grzybowie, a koń nad pustym żłobem cały dzień. A Chaskiel o tym dobrze wiedział. Poszedł i siekierą stworzenie! Po łbie, ale miał już słabą rękę. Po karku, po grzbiecie! A kobyła uwiązana na łańcuchu i tylko wierzgała, a stajnia we krwi. Koń ukląkł. Ludzie tymczasem stali naokoło, głowa przy głowie, i czekali. Patrzyli, co z tego wyniknie, a Chaskiel się zmęczył. Wtedy Kalman Drabik wrócił, ten rzeźnik z drugiego piętra. Nie prowadzi już uboju i masarnię dawno zamknął, ale zawsze to rzeźnik i do niego przychodzi co tydzień szmugler z rąbanką i z kiełbasami. Ludzie, co to ma być? Jatka czy mordownia niewinnych stworzeń? Rozpaprać robotę, zacząć i nie skończyć! Tak krzyczał, tak krzyczał. A Chaskiel-stróż powiedział, że bardzo cię przepraszam — że bardzo go przeprasza, tego Kalmana, ale tutaj bieda z nędzą i dyzenteria z tyfusem, bachory mrą jak muchy, a końca nie widać. Inni mogą to samo powiedzieć. Jak jest! Niech mówią. Mówili wszyscy to samo, konina, nie konina, trefna, nie trefna, coś do garnka trzeba włożyć. Mordchajowi? Mordchajowi zapłacą, złożą się razem i zapłacą za zmarnowanego konia. Za mięso. Ale Kalmanowi, który był rzeźnikiem cechowym, chodziło nie o to. Tylko że konia nie tak się szlachtuje.

Tylko tak i pokazał, a miał złotą rękę. Najpierw puknął kobyłę drewnianym młotem między uszy, a potem wziął długi ostry nóż, przejechał palcem po ostrzu i pociągnął tym ostrzem raz po gardle. A potem pociągnął jeszcze raz i sprawa załatwiona. Nikt nie wiedział nawet, kiedy. Tak się uwinął. Macie — i zanim mięso wystygło, ludzie je obskoczyli. Rozbierajcie — to powiedział jeszcze rzeźnik Kalman Drabik. Każdy z tym, co miał, z nożem, z tasakiem kuchennym, rzucili się na kobyłę i zaczęli rozbierać. Tak ją rozbierali może dziesięć minut, aż zostały na ziemi przednie nogi z kopytami, łeb z grzywą, czerwona wstążka, ogon i flaki, ale po flaki przybiegł Nahum Szafran, zgarnął na taczki i uginając się pod ciężarem potoczył wszystko razem w ruiny, gdzie przesiedleńcy koczują. A kiedy Mordchaj Sukiennik wrócił, w stajni leżała zakrwawiona skóra. Obijał pięściami głowę, latał po piętrach, łomotał wszędzie do drzwi i wołał, że tego nie przeżyje. Powiesi się, zaraz pójdzie się topić w Wiśle. Pobiegnie na wachę, stanie przed żandarmem z czapką w ręku, niech go żandarm z łaski swojej zastrzeli, bo on bez chabety już nie ma co robić na tym świecie. Bez konia, bez wozu.

— Mnie? Ostatniego furmana na Krochmalnej? Mnie taka rzecz spotyka?

Jeszcze teraz wołał. W ciszy przytajonej głucho kamienicy słyszeli jego krzyk.

Mordchaj przeżył swego konia; nie umarł ze zmartwienia, nie powiesił się po stracie, nie utopił w Wiśle. Porąbał furgon, porąbał dorożkę, a drzewem tym palił całą następną zimę. Ale przy koniach pozostał do końca, prawie do końca. Prowadził potem w dużym getcie niebiesko-żółty omnibus, konny tramwaj żydowski z gwiazdą Dawida wymalowaną z przodu i z tyłu, jako miejski kuczer na pensji gminy. Przez Żelazną, Gęsią i Nalewki. „Mordchaj, Mordchaj, strzelnij z bata!” Stary furman znów stał na wysokości i ze swojego kozła górował nad tłumem; stamtąd wydawał zdychającym chabetom zachęty w dziwnym, zapomnianym, prastarym języku, a wewnątrz na twardych ławkach omnibusu trzęsła się gromada zawszonych pasażerów. „Mordchaj, Mordchaj, strzelnij z bata...”. A kiedy owego lipca, pamiętnego lipca tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku zajechały budy z żandarmami na Krochmalną i na podwórzu stanął policjant i krzyknął: „Żydzi, wychodzić! Już czas!” — i zaczął tłumaczyć rozkazy Niemców, i nawoływać, żeby zeszli na dół, żeby zeszli, bo i tak im już nic nie pomoże, i tak czeka wszystkich to samo, i tak wyciągnie ich za brody z kątów, jeśli nie zejdą zaraz, wtedy Mordchaj zamknął stajnię na kłódkę, klucz cisnął w gruzy i wyszedł przed kamienicę pierwszy.

Pod ramieniem niósł starą torbę na obrok, a w tym worku miał nóż, rzemień i kawałek zeschniętego chleba. Przechodząc podwórzem zatrzymał się jeszcze, zastukał do suteryny Zajączka i zawołał:

— Jankiel, idziesz?

Przekaż 1% podatku na Wolne Lektury.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
VI

W rożku szarej koperty mały znaczek za dwa szylingi, niebieski jak niebo nad Ziemią Obiecaną. Na znaczku zgięty chłop i strzelista menora122. Chłop tnie krzew i formuje winną łozę.

Menora wznosi ramiona ku niebu, kaleczony krzew unosi odrostki ku niebu i trwa, wydaje owoce.

Siedem jest dni w tygodniu, siedem ogni wypuszcza menora, siedem pędów prowadzi się na ramieniu winnej łozy. Sznur dwuramienny winorośli i menora wyszły z jednego pnia. W dniu święta ramiona srebrnego świecznika zalśnią płomykami świec, a kiście owocującej łozy gronami słodkich jagód.

Pod słońcem pustyni pisane były listy Eli. Jedna kartka z podróży budziła lęk, dziwna i niepojęta. Na lakierowanej pocztówce miasto pełne barw i życia, wielkie, ruchliwe jak Babilon, a na odwrocie parę ciemnych zdań. Paryż rozdziera jej serce. Jesień przydaje mu melancholii i życie jest piękne! Co to znaczy? Ta kartka była cichym zmartwieniem w rodzinie Zajączków. Listy krążyły dawniej i po znaczkach zostały smutne dziury, bo Dawid wszystkie wydarł. Prawie na pamięć znał te słowa. Niech będą pozdrowieni w pierwszych słowach listu, jej szlachetny ojciec Jankiel i dobra matka Regina, która wydała ją na świat. Tam są wielkie upały, susza. Praca w takim słońcu i pot zalewa oczy. Ale ona dobrze się miewa, okulary dla ojca wysłała razem z szalikiem i skarpetkami, będzie już temu ze trzy tygodnie. A paczka doszła? Chce wiedzieć, niech piszą. Niebawem cytryna zakwitnie, wesołych świąt. Kiedy będą mogli razem usiąść do stołu i odprawić seder123? Otuchy, otuchy.

W drugim liście, pojechała do miasta, oparła czoło o mur płaczu. Dużo myślała o swych kochanych staruszkach. Dlaczego los (pasma tuszu, cenzura). Ale nic. Jeszcze będą razem święcić Sukkot124, w tym cała jej nadzieja. Namioty przeniosą i rozbiją w winnicy. Nastanie święto i prawdziwa radość, zatańczą dziewczęta, chłopcy zaśpiewają, a jej kochani staruszkowie patrzeć będą na to, klaskać w dłonie i popijać wino. Czy mama pamięta jeszcze małą, śmieszną kuczkę125 z doniczkami w sieni, którą wystawił tam ojciec? Ona nie może zapomnieć. Piękne, drogie wspomnienie dzieciństwa. Życie nasze (cenzura). Więc niech się trzymają ciepło. Całą rodzinkę, wszystkich pozdrawia, a tymczasem kończy. Kiedy napiszą znów? Tysiąc pocałunków. Odwagi! Ten list był tuszem zaczerniony i na kopercie siadła czarna szwabska wrona. Co zamazane, tego nie można czytać. Jankiel Zajączek miął grubą, szarą kopertę pełną stempli, znaków komory granicznej. Czyje ręce dotykały listów na ich dalekiej drodze? Kto rozróżni zamazane słowa? Krawiec bezradnie obracał kopertę, wtykał chłopcu do rąk. Ciągle wołał Dawida do siebie, jak wówczas, kiedy listy krążyły. Który to już raz? I prosił:

— Chodź, poczytasz mi troszkę, uczony chłopczyku. — Trząsł brodą, rozpościerał ręce, jakby go chciał schwytać, a druciane okulary zjeżdżały nisko z nosa i w oczach gromadziły się czyste, lekkie łzy.

— Nie chcę — mówił i patrzył obojętnie na spłukane deszczem lustro z pierwszego piętra wiszące wśród ruin.

— Chodź, Dawidek, spodnie ci za to uszyję. Ładne, cajgowe.

— Na szelki czy na pasek? Na pasek, Jankiel, na pasek!

— Niech będzie, grzeczny chłopczyku, a poczytasz troszkę list mojej Eli? Ostatni raz proszę. — Jankiel sztywno sięgał po jego twarz zgrubiałymi rękami o pokłutych, czarnych palcach.

— Już nie chcę — mówił. — Nie, nie — i uciekał pod stajnię Mordchaja, a stamtąd na przełaj

1 ... 14 15 16 17 18 19 20 21 22 ... 58
Idź do strony:

Darmowe książki «Chleb rzucony umarłym - Bogdan Wojdowski (biblioteka naukowa online .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz