Darmowe ebooki » Powieść » Chleb rzucony umarłym - Bogdan Wojdowski (biblioteka naukowa online .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Chleb rzucony umarłym - Bogdan Wojdowski (biblioteka naukowa online .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Bogdan Wojdowski



1 ... 12 13 14 15 16 17 18 19 20 ... 58
Idź do strony:
na wysokości pierwszego piętra.

Miał Jankiel Zajączek samotlące żelazko na węgiel. Jak przykładał je do mokrego sukna, suterynę wypełniał szum, syk. Para ulatywała przez otwarty lufcik. Ukazywał się majster, by zaczerpnąć tchu. Chwytał oburącz i rozpalał żelazko. Żelazko fruwało od ściany do ściany, porywało swym ciężarem krawca, który zataczał się swobodnie i trząsł nikłą, kozią bródką. Kiedy na obiad majstrowa gotowała buraki, broda była w amarantach, kiedy gotowała brukiew, broda miała barwę żółtych kwiatów, kiedy szpinak, broda zieleniała jak łąka. A kiedy na obiad tego dnia nie było nic, broda miała znów swój zwykły mysi kolor.

— Zanim człowiek igłę nawlecze, robi się ciemno. A kiedy szyć? — Zielony płomień karbidu słabo rozjaśniał kąty ciemnej suteryny. — Regina! Regina, dolej wody — wołał Jankiel i potrząsał gasnącą lampą; przy jej świetle, mając nad głową ruinę czterech pięter, Dawid z trudem czytał listy, które krawiec wtykał mu do rąk.

Były stare, podarte, wysłane dawno temu.

V

Śpią i żebrzą.

Ręce błądzące, szukające na oślep blaszanej puszki, suche kikuty daremnie prężące się na kamieniach. Poniewierające się na ziemi włosy, włosy wytarzane w kurzu legowisk, w pyle ruin, pełne pierza i skawalone potem; roje wszy.

Za przechodniem obracały się nieśmiało suche czaszki, zapadłe oczodoły, ziemiste jamy na żółtej skórze; z których wydobywał się opar gorączki, żaru trawiącego wciąż jeszcze te szkielety gasnące, bezsilne, nieme. Życie uchodziło z nich, dopalało się cicho, jak garstka karbidu zwilżonego wodą. Snuli się niedołężnie wspierając o mury, a kiedy kruche piszczele nie mogły więcej unieść wycieńczonych, zamorzonych ciał, kładli się pokotem na kamieniach. Spod arkuszy brudnego papieru, starych gazet sterczały chude, nagie stopy porośnięte wrzodami. Obrócone ku niebu szkliste oczy zasypywał kurz, wypalało słońce. Potrząsali słabo puszkami, pełznąc, ocierając się o nogi przechodniów, wyciągali ku nim puste dłonie. Zrogowaciała, pobrużdżona i pełna wysięków skóra okrywała szare szkielety szorstką, sztywną skorupą. Wykwity wezbranych pęcherzy szerzyły się jak pożar, rozlewały daleko, przeżerały twarze.

— Przeklęty ten dzień!

Smugi żółci przyschniętej do ust i brody plamiły skurczoną, zzieleniałą twarz. Suche nogi, ramiona były w łachmanach, przez chałat sączyła się wielka plama potu. Jarmułka kapłana leżała obok na chodniku i do niej przechodzący rzucali jałmużnę odwracając oczy. Modlił się w słońcu aż do omdlenia; cichł i osuwał się na ziemię, a przytomniejąc znów powstawał i ulicą płynęło zawodzenie, półśpiew kołyszącego się starca, który zagrzewał do lamentu żebraków.

— Przeklęty ten dzień i przeklęta noc, kiedy urodził się człowiek. Kawalerze, rzuć piątkę.

Baruch Oks przebiegając koło kapłana zawołał:

— Rebe, powiem do ciebie słowami kobiety, która ujrzała męża w popiele ze skorupą w ręku. Już, bluźnij Bogu i zdychaj!

Otarł się o jego łachmany w ciasnym przejściu i usłyszał odpowiedź wystękaną słabym głosem, boleściwie.

— Nogi moje potrącają... Kim jesteś, synu żydowskiej kobiety?

I Baruch Oks zaciągnął falsetem:

— Jestem okiem ślepemu, a nogą chromemu.

— Też dobrze, powinszować. — Kapłan mrużył oczy; z chytrym niedołęstwem wlókł rozmowę, ważąc swe nikłe szanse. — A kto cię nauczał, synu bogobojny?

— Reb Icchok Kohen.

— Też dobrze, powinszować. Reb Icchok Kohen? Cy-cy-cy, niczego sobie kapłan. A kim był twój ojciec, co chciał mieć tak uczonego syna?

— Nieważne, Żyd.

— To poratuj starca i rzuć piątkę do czapki, bo nie mogę stać za długo w słońcu z odkrytą głową.

— Rebe, a od kiedy to wolno stać z odkrytą głową?

— Rzuć piątkę — powtarzał kapłan, trzęsąc ramieniem. — Rzuć, synu. Będzie policzone.

— Akurat. Już się rozpędziłem.

Kupcy szli, przystając. Zawracali od rogu i znów szli tędy, kalkulując głośno. Krążyli tam i z powrotem popatrując na tragarzy; rozciągnięci leniwie w ruinach, podesławszy worki drzemali, ziewali, czekali godziny przemytu. Mordarski mówił ostrym, podniesionym głosem:

— Nie ma tak dobrze. Daję połowę, a o wiele skok się uda i tragarze wrócą z towarem na miejsce, Felek Piorun dostanie resztę.

— Pakować się, zdechlaki!

— Wszystko ma być z góry wliczone w rachunek, ile tragarzom, ile policji. Ile blat, ile zyski. Ja mam w ciemno wynajmować ludzi na całe dwa dni i ryzykować pieniędzmi... ciężko zarobionymi pieniędzmi dla paru worków razówki? Komu sprzedam? Im, tym, co leżą na ulicy?

— Pakować się, zdechlaki. Miski na łeb — wołał Henio Śledź. — Eliasz z karawanem jedzie.

Wśród żebraków nastąpiło poruszenie, rozległ się przeciągły szmer. Twarze o zaciśniętych oczach obracały się na oślep. Tam wóz Eliasza, skacząc twardo na bruku wynurzył się z Krochmalnej i wolno posuwał przez zaułek, rozkołysany. Zgrzybiała fura obwoziła po mieście swój martwy ładunek. Porządkowy, OD-man z żółtą opaską na rękawie, krzyknął:

— Miejsce, nie rozsiadać się na środku ulicy. Miejsce, miejsce robić! — Wóz utknął wśród leżących i natychmiast podniósł się bezładny, paniczny zgiełk, żebraczy chór wytrwałych skarg.

— Gdzie? Po kulasach? Jak jedziesz?

— Chwileczkę, niech się najpierw ruszę.

— Boże mój, minuty spokoju człowiek nie ma. Ledwo usiadłem, a już!

— Puszką go, puszką, starego łobuza! — Zardzewiała blaszanka ciśnięta słabą ręką frunęła niewysoko, chybiła i wylądowała na wozie obwieszonym nagimi zwłokami. Eliasz stanął bezradny w tłumie. Zamknięty murem ślepy zaułek ledwo pozwalał zawrócić wozem.

— Tee, rusz no się, bierz tego umarlaka. Wujek? Nie szkodzi, bierz wujaszka za nogi i wlecz na platformę. Raz-raz. Nie żałuj ręki. Coś mu się od ciebie należy, pętaku. Co jest? Żeby w takim dobrym punkcie z widokiem na ulicę, gdzie da się wyżebrać parę ładnych groszy, sami nieboszczycy leżeli? Klientela zamyka oczy i ucieka na drugą stronę. Ruszaj się, raz-raz. Masz się za królową piękności? Podtyka ludziom ten spuchnięty kulas od tygodnia. Nudno patrzeć. Ślinisz się, patałachu! Wytrzeszczasz zaropiałe gały! A kogo to w dzisiejszych czasach wzruszy? Żebrać to trzeba umieć. Słuchaj się mnie, pętaku. Idź na hop, rwij z ręki.

Eliasz przygadywał, bez pośpiechu wlókł ciężar, a z nim Awrum, syn Chaskiela-stróża, oraz OD-man, który przyszedł im z pomocą. Dźwignąć musieli zesztywniałe zwłoki na wysokość wozu, rozkołysać i cisnąć na wierzch stosu. Ramiona i głowa opadły ciężko za krawędź, więc najmłodszy z nich, najlżejszy, Awrum, wszedł na furę i depcząc martwy ładunek uczynił miejsce dla przybysza. Ruszyli, znów się zatrzymali.

— Przeklęty niech będzie ten dzień i przeklęta noc, kiedy urodził się człowiek — zawodził kapłan w łachmanach wyciągając ku niebu chude, brudne ręce.

— Witaj, czcigodny sługo pański!

— Witaj, stróżu trupiarni! Witaj, truponosie!

— I w szatach kapłańskich wstąpiłeś w dom zmarłego?

— Ciemny tragarzu, domem zmarłego cały świat. Gdzie się mam ruszyć? Stąd? Tu? Rób swoje i nie zabieraj mi czasu.

W ogonku, w tłumie oczekujących na swą kolej z miskami, z bańkami, ze starymi puszkami, z czym kto miał; w ogonku do kuchni gminnej, który bezładną kolumną wdarł się w zaułek, Baruch Oks i jego banda przepychali się gwałtem do przodu. Bici przez OD-mana rozpraszali się z krzykiem, gwizdem; po chwili wracali znów i parli do kotła, z głuchą cierpliwością znosząc ciosy, protesty i wzburzenie tłumu. Na wprost — kamieniem mógł dorzucić przez ten placyk w ruinach — za załomem wypalonej bramy Mojsze Połamaniec strzegł kubła. Wrócił Baruch Oks.

— Idzie żyć!

Henio Śledź sunął za nim przez ulicę, gnąc się i przystając, wpatrzony w puszkę zupy, którą niósł przed sobą. Przelewali ją ostrożnie do wiadra, pochyleni nisko, a Mojsze Połamaniec wołał rozgniewany:

— Tyle, tylko tyle?

— Rozlałem troszkę — wyznał smutno Henio Śledź.

— Ja ci rozleję. Żarłeś po drodze, głodomorze. Sam widziałem. Jazda z powrotem! — I Henio Śledź pobiegł z puszką do ogonka, a jego cień przemknął krzywo po zalanym słońcem placyku. Połamaniec odwrócił się i kuląc suchy kikut do piersi, zdrową ręką przeganiał muchy znad kubła; zatopił spojrzenie w jarmułce kapłana, pełnej jałmużny. Do niej pełzł już żebrak, powoli i wytrwale przesuwając plecy wzdłuż ściany. Kapłan mamrotał cicho, wreszcie zamilkł i opuścił głowę. Uważnymi, drobnymi poruszeniami palców iskał z łachmanów wszy.

— Co tam dobrego spożywa dzisiaj lud Izraela? — wołał Elijahu do Dawida, który stał bliżej kotła.

A Baruch Oks śpiewnym głosem rzucił w jego stronę, jak werset:

— Lud Izraela spożywa zupę jarzynową na śmietanie z koperkiem. Smakuje?

Henio Śledź wepchnął się przed Dawida i warknął:

— Posuń się trochę i zrób miejsce.

— Dzisiaj? — pokrzykiwał Zyga. — Zupa z trupa, a na drugie flegma suchotnika!

— A jutro?

Zyga z nudów nawlekał cierpliwie ucho garnka na pasek od spodni. Uwolnił ręce, przeciągnął się i odetchnął głośno. Żar buchał z ruin. Dawid stał za nim, trzymając rozprażoną w słońcu aluminiową menażkę; ostatni przydatny sprzęt z żołnierskiego ekwipunku ojca, przechowywany długo.

— Jutro? Kotlet z rany ropą polewany!

Głos Zygi pochłonął zgiełk; tłum rozpadł się nagle i znów zwarł ciasno, wyrzuciwszy na środek ulicy starca i dziewczynę w różowej sukience.

— Zemdlała! Biedactwo, tyle godzin w słońcu stać, w takim ścisku, nikomu nie życzę.

— Przepaliło jej głowę.

— Ludzie, co tak mokro tutaj?

Starzec machał kapeluszem przed twarzą dziewczyny i domagał się wody. Małego kubeczka wody! W tłoku musieli stąpnąć na nią, bo różowa sukienka była już brudna i podeptana.

— Zupa, akurat — mówił Zyga. — Zanim dowleczesz się do lady, będzie tylko kawa ze starych fusów. I dla frajerów ekstra owsiane piwo. Po co wpuściłeś Śledzia przed siebie, Dawid? Wykop go stąd, szybko.

— Ty, ty — syczał Henio Śledź. — Nie bądź taki duży chojrak.

Chude, brudne ręce kapłana miotały się w słońcu, śląc daleko łamliwe, szybkie cienie, po których deptali przechodnie.

— Panie Abrahama — zaczął. Odtrącił charłaka, który za blisko przysunął się do jarmułki. — Jakuba.

Charłak mrugał bezrzęsymi powiekami. Dłonie zaciśnięte kurczowo na pokruszonym kawałku chleba nie rozwierały się; okryte były łuską lepkiego potu. Smugi brudu pękały na zmarszczkach obwisłej skóry i osłaniały tułów, chudy jak tułów węża. Podniósł do ust wymięty chleb i ssał. Odpełzł odrobinę dalej, obejrzał się na kapłana.

— Panie Abrahama, Izaaka, Jakuba. Ty... Ty, który dymem przemówiłeś z ognistego krzaka. Ty, który skrycie, za plecami Żydów, powierzyłeś Mojżeszowi tablice swych praw.

Z pełnymi banieczkami ludzie przechodzili obok, zawracając — ogonek posuwał się krok za krokiem do przodu.

— Gdzie jest Żółtko? — wołał Baruch Oks. — Niech no dostanę w ręce tego drania.

Mundek Buchacz krzyknął przez placyk:

— Już drałuje! Zaraz będzie tam u ciebie.

Baruch Oks wyszedł z cienia za załomem bramy, a skórzaną kurtkę przewieszoną miał przez ramię; przyłożył rękę do czoła, surowo patrząc przed siebie, jak Mojżesz z góry na Żydów.

— A Śledź złodziejacha?

Mundek Buchacz po przeciwnej stronie zakołysał się ociężale, zbliżył do krawężnika i splunął daleko przed siebie.

— Szafa gra. Śledź już podchodzi do lady.

— Dałeś mu drobne?

— Dałem, dałem.

Kupcy doszli do końca zaułka i zawrócili, zwięźle gestykulując. Przystając. Tragarz Kiepełe wyszedł z ruin.

— Kiepełe, on jest mały fetniak97, któremu się zdaje, że swoim wyszczerbionym majchrem98 mnie nastraszy. Niedoczekanie jego! Powiedz mu, żeby spojrzał w swoje własne serce. Pluję na jego frajerskie99 słowo honoru. Ja nie wynająłem dwóch pokoi z kuchnią. Ja wynająłem dwa pokoje z kuchnią dla siebie i jeden pokój piętro wyżej dla Kalmana... O ile Jajeczny chce się z nim spotkać na ciemnych schodach, wieczorową porą, to proszę go bardzo, niech przychodzi, ale niech zapomni o tym, że ja z mojej kieszeni muszę karmić jego bękarty100. Taki skakier101? O, wa. Takich jak on pęczkami sprzedaję i odkupuję za pół ceny.

Charłak z wahaniem położył resztę pokruszonego chleba na misce pod murkiem i znów usiłował powoli, nieznacznie zbliżyć się do jarmułki kapłana, przesuwając plecy wzdłuż ściany. Mojsze Połamaniec kolebał miękko kikutem jak płetwą, odganiał muchy znad kubła i nie spuszczał z niego oka.

— Ilu was? Raz! Powiedz Jajecznemu, niech nie dmucha na słońce. Niech nie pluje na wiatr. To moje ostatnie słowo. I tak mu zaraz powiedz.

Kapłan biadał:

— Ty, który wywyższyłeś mnie i poniżyłeś. Okryłeś pyłem i prochem wszystkich dróg. Ty, łobuzie, nie rzucaj mi śmieci do czapki! I tułać się musiałem, i błądzić wydany na urągowisko pośród obcych... Aj!

Kapłan ukląkł i sunął na kolanach za toczącą się po trotuarze monetą. Wstał.

— I wywyższony musiałem się poniżyć. A Ty pragnąłeś tylko innym przed oczy stawić obelgę losu, która spada na sprawiedliwych, kiedy zapomną, że są litości godnym Twoim podobieństwem, gośćmi na tej ziemi wśród stworzenia, tłumem pyszałków w prochu. My, Twój naród cały teraz oto... Aj!

Kapłan zamierzył się suchym ramieniem, odepchnął natrętnego charłaka i utknął w zawiłościach psalmu; a skorzystał z tego stojący nieopodal drugi kapłan i wyrzuciwszy w górę ryżą bródkę, krótkie, podarte rękawy — drobniutko, szybciutko klepał podchwycone wersety.

— My, sługi Twoje. My, dzieci Twoje. My, trzoda Twoja. My, Twój lud wybrany.

Baruch Oks wybiegł na środek, machnął w powietrzu czarną skórą i wrzasnął:

— Buchacz, zwijaj interes! Bierz ferajnę i jazda. Idzie żyć. — Z krzykiem, gwizdem, ze śmiechem ściągała banda do swojego kubła za załomem bramy, wściekle wygwizdując OD-mana, który sennie czuwał na placyku.

Pierwszy kapłan ciągnął:

— My, Twój naród cały teraz oto w prochu i w pyle. Rażony głodem, tyfusem dotknięty i przekleństwem. Nad otwartym dołem postawiony. My, Twój naród, jako jeden krzak gorejący. My, Twój naród wydany na całopalenie.

Kupiec Mordarski zatrzymał się godnie, wetknął dwa palce do kieszonki kamizelki i upuścił znalezione tam drobne prosto do jarmułki kapłana; za nim Kalman Drabik uczynił to

1 ... 12 13 14 15 16 17 18 19 20 ... 58
Idź do strony:

Darmowe książki «Chleb rzucony umarłym - Bogdan Wojdowski (biblioteka naukowa online .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz