Darmowe ebooki » Powieść » Chleb rzucony umarłym - Bogdan Wojdowski (biblioteka naukowa online .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Chleb rzucony umarłym - Bogdan Wojdowski (biblioteka naukowa online .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Bogdan Wojdowski



1 ... 8 9 10 11 12 13 14 15 16 ... 58
Idź do strony:
tylko ktoś inny. Czasem zegarek się spieszy albo późni i nigdy nie wiadomo, ile czasu może trwać nalot i kiedy będzie odwołany. A gdyby syrena odezwała się trochę później, czy tamten pan złamałby nogę? A gdyby wcześniej, czy bomba by upadła? Ile czasu taka bomba leci w powietrzu? Teraz też mija czas? A nocą, we śnie? Tak gadają, gadają bez końca. Gadają i zapominają, że czas mija. Zapominają i pewno dlatego tyle gadają.

Naum ma interes do ojca. Czeka. Ojciec nie ma takiego dużego srebrnego zegarka jak Naum. Trzyma za to mundur w ukryciu. A kiedy wrócił z frontu, nosił długie do kolan saperskie buty.

Pamięta ten dzień. Był sam — łomotanie do drzwi warsztatu wdarło się nagle w zgiełk wszczętej potyczki, bo plemię czerwonoskórych wbiło właśnie topór na wojennej ścieżce — a przed nim otwarta książka, z której pierzchły ostatnie głosy. Rozpaczliwe walenie cichło i znów się wzmagało. Bał się pytać, kto tam. A ujrzawszy twarz dziko zarośniętą, szarą i zapadłą, nie mógł powiedzieć słowa. Którędy? Dlaczego tędy? Później ukrywali obecność ojca przed stróżem i sąsiadami jeszcze pół roku, do dnia, kiedy załadować przyszło sprzęty na wózek i — pociągnęli za mur. Mundur spoczął w skrzyni na dnie, wśród starych ksiąg i świątecznej bielizny. Ale kiedy usłyszał łomotanie do zamkniętych na głucho drzwi warsztatu, pomyślał, że żandarmi idą, i gnany strachem wszedł w ciemność duszną i wilgotną, pełną woni trawy morskiej, potu i drzewa, żywicy, zbutwiałych mebli, pokostów, kleju. Wszedł tam, gdzie od miesięcy nie rozlegał się dźwięk młota, struga, piły, i potykając się o przewrócone kozły, wstając i znów padając na twarz, oszołomiony strachem i hałasem posuwał się po omacku przed siebie, aż do drzwi zapartych od wewnątrz ciężkimi żelaznymi sztabami. Wysoko, trochę za wysoko dla niego. Wyrwał je obiema rękami naraz z uchwytów, a potem odstawił z wysiłkiem na bok. Uderzenia za drzwiami rozlegały się blisko, głośno, przy samej twarzy. Ostatnie uderzenie było tym, które rozwarło na oścież drewniane, ślepe odrzwia tak nagle, że przewrócił się jeszcze raz i poczuł, jak zostaje uniesiony w górę, a nos szoruje mu broda żołnierza, który w nikłym świetle wpadającym tutaj z ulicy wyglądał dziko i obco. Wisiały na nim strzępy zgniłozielonego szynela. Obsypany był śniegiem ten szynel i twarz, a oddech był zimny, zimny i miał woń porzuconego żelaza, które długo rdzewiało w opuszczeniu i wiele razy wilgło na deszczu, i wiele razy zastygało na mrozie.

Co to był za dzień? Śnieg leżał pod nogami i trzeszczał radośnie, kiedy biegł do piekarni. Wszędzie biało i niebiesko. Powietrze drżące, skrzące się mrozem. Niebo wysokie, przejrzyste i — zanim uchyliło się, by trysnąć światłem pierwszej gwiazdy — ulica, dachy, skostniałe drzewa wśród zasp, wszystko łagodnie i powoli siniało. Towarową, wzdłuż długiej ślepej ściany z surowych cegieł biegł jak na skrzydłach. Za torami o zmierzchu pokrzykiwali tragarze. Co powiedział Laban w zimnej, wygaszonej piekarni? „Dawidku, ten chleb kosztuje mnie życie”. I podał mu spleśniały, zieleniejący bochenek. Później księżyc płynął ponad miastem, ponad nim, kiedy wracał do domu podskakując, oglądając swe ślady na młodym śniegu. Było jasno, jak w blasku świec na białym obrusie.

Siłą zdzierał ojciec sztywne, czarne onuce i stękał z bólu. Siedział boso i jadł chleb nie wypuszczając noża z ręki, a głowa opadała mu ze zmęczenia. Spuchnięte stopy wisiały podkurczone w powietrzu, pokryte skorupą krwi i błota. Długo to trwało, zanim odespał ucieczkę. Noc, dzień, jeszcze jedną noc i potem drugi dzień; polowe łóżko matka wstawiła do warsztatu, a kiedy z podwórza stukali sąsiedzi, uchylała niechętnie drzwi. Wszystko jej leciało z rąk. Dawid stawał nad śpiącym: bezbronnie rozrzucone ręce wędrowały w górę, chwytały koszulę na piersi. Darł ją pogrążony we śnie. Rzucał się, a w gardle wzbierał niewyraźny bełkot. Matka przykładała palec do ust, ostrzegała. Milczeć, nikomu. Dawid, czuwając przy śpiącym — widział transport oddalający się torami w cichnącym postukiwaniu kół na ośnieżonym pustkowiu, w zgiełkliwym ujadaniu konwoju, w szmerze słabych głosów: „Wody!” Przed nim leżał, ojciec bełkocząc przez sen, a szynel matka troskliwie suszyła przy piecu przesuwając dłonie po podartym suknie. W tym szynelu o barwie przegniłego siana ojciec poszedł na front, dostał się za druty, uciekł z transportu. Uciekł i wrócił do nich, kiedy mieli go za martwego. Wrócił tutaj.

A Niemcy mówią, że miejsce Żydów jest na wyspie Madagaskar. Dlaczego matka rozpakowała kufer? Tymczasem syreny na okręcie wydały ostatnie słabe tchnienie, kapitan wypalił fajkę i rozkazał podnieść trap. Załoga na pokład. W drogę. Dawid szuka swojej wyspy. Otwiera klaser, wyjmuje długi błękitny znaczek, gdzie smukłe palmy gną się na jasnym piasku i powiewając liśćmi przyzywają statki z oddali. Starannie wyciera palce o spodnie i wyrównuje lekko zawinięty brzeżek znaczka. Brak ząbka, kancera. A kiedy unosi i oddala od oczu wąski skrawek papieru, wtedy widzi maleńki, mglisty obłoczek światła. Prześwitka, na nic. Musi czym prędzej wymienić kancerę na brązową Australię z kangurem. Eli taką ma. Kangurzyca nosi małe w worku i biega z szybkością pociągu, chociaż Australię za piętnaście centów prawie każdy może mieć. Ale kancery lepiej się pozbyć, skoro nie pojadą na Madagaskar. Elijahu zgodzi się chętnie na wymianę. Namawiał Dawida już dawno, jeszcze przed wojną.

Wionęło chłodem z sieni i w nagłym podmuchu pochylił się płomień karbidowej lampy.

— Zamknij drzwi, bo przeciąg — woła matka. Tupot Fajgi, postukiwanie stołka wleczonego niedbale po schodach oddalają się w górę na trzecie piętro.

Wuj Gedali mówi:

— Na Wielkanoc wstał od sederu w połowie i nie mógł dokończyć „Le szana habaa be Jeruszalaim”.

— Przyszłego roku w Jerozolimie, a teraz zamknij drzwi do tej nory! Ledwo można w zimnicy usiedzieć.

Wujek Gedali i ojciec z ociąganiem wracają.

— Schnie, marnieje. Z trudem wlecze nogami i czyta już tylko proroków.

— Prorocy! Dopóki czyta proroków, nic mu nie będzie!

— Jesteś taki pewny, Jakow — mówi matka, nieruchomo patrząc przed siebie. — Że nic mu nie będzie.

Siedzi bokiem, sztywno wyprostowana, z czarną wełnianą chustką na szyi, i płomień barwi jasną plamą jej skroń. Wuj Gedali trzyma bezradnie list, którego się jeszcze nie pozbył. Ojciec schylony utyka gałgany w szparze między progiem i drzwiami.

— Dla małego — i wuj Gedali kładzie na stole nieduże zawiniątko, mały tałesik w sukiennym woreczku. — Kazał mi powtórzyć — mówi o dziadku ze smutnym uśmiechem. — Kazał mi powtórzyć, że małego trzeba wysłać na tamtą stronę, za mury. Nie trzymać przy sobie do sądnego dnia.

Ojciec zaciska dłoń na zawiniątku.

— Pchnę go na ulicę? Z czym? — Potrząsa tym, co trzyma. — Czytałeś list od Hrybki? No, to powtórz ode mnie, że małego nie puszczę. Do sądnego dnia! Jak tam Chawa?

— Chawa kaszle. Stęka, kwęka. Jakie ona musi mieć zdrowie. Szkielecik. Wszystko na niej wisi, jak na wieszaku. I ten szkielecik trzyma się samymi nerwami.

Matka zaciska usta i zasłania chustką. Wuj Gedali odwraca szybko twarz.

— To ja już pójdę — mówi Jankiel. — Czas. Do igły, do igły! — i znika unosząc karbid.

Dawid cichutko przewraca karty klasera i ogląda stare znaczki z nowym nadrukiem. GG i czarna szwabska wrona, spod której prawie nic nie widać. Śmiecie. Znaczki bez wartości trzyma osobno. Nie wiadomo; kiedyś mogą być rzadkością. Wie, że tak bywa. Ten klaser kupili z ojcem na Świętokrzyskiej i cały dzień łazili bez pośpiechu po małych sklepikach pełnych książek, globusów, zakurzonych map, gdzie starzy sprzedawcy metalowymi szczypczykami unosili w górę rarytasy. Poruszony globus obracał się na ladzie i ukazywał ojczyznę znaczka. Kula ziemska posłusznie obracała się na cześć małego klienta, a w przezroczystych kopertach z folii zamęt wysp, zatok, mórz, miast, królów, zwierząt, maszyn oślepiał jaskrawymi kolorami oczy i przejmował dreszczem zachwytu, gorączką. Patrz, to nic nie kosztuje.

Takich dni było niewiele i wszystkie pamiętał. Ojciec prowadził go z sobą, mówił: „Patrz!” Wtedy było mu lekko i radośnie. Czas uciekał pomiędzy jednym i drugim ziewnięciem hipopotama, a oni szli wolno w trzepocie ptactwa, krzykach małp od rana do zmierzchu. Idąc ogrodem, w słońcu, wśród drzew Dawid oglądał swój album znaczków pocztowych. Biały niedźwiedź kąpał się dla ochłody w sadzawce, wynurzając z wody łeb; na poczcie w Nordkap miał starannie ostemplowaną łapę. Panował upał tego dnia, papugi skrzeczały i z ich dziobów sterczały ostre, spragnione języki, a stada tych papug fruwały na tanich Brazyliach sprzedawanych setkami, prawie na wagę. W klatce rył ziemię rudy lis, któremu ogon tylko powiewał z jamy. Spragniona wilczyca pochyliła się nad korytkiem rdzawej cieczy i, węsząc czujnie, ostrożnie gryzła wodę. Samotny flaming stał w miejscu, skrzydło osuwało się bezsilnie do płytkiej kałuży, gdzie tkwiła nóżka ptaka, krucha i cienka jak pręcik bambusu. Węże zwinięte przy grzejnikach drzemały, ryby omiatały wodę ogromnymi welonami i żarówka elektryczna paliła się w akwarium bez przerwy. Ojciec mówił, że zwierzęta te są w niewoli, tymczasem słoń raźno machał trąbą i szczodrze opluwał ciekawskich, fruwały bukiety zwiędłych kwiatów, pęki zgniłych bananów, wiązki marchwi, arbuzy; wszystko to porywał i zwijając giętką trąbę wrzucał do czeluści pyska. Trójkątne Indie ze słoniem w pozłocistym czapraku kosztowały w antykwariacie aż piętnaście groszy i leżały na honorowym miejscu pod szkłem. W pobliżu gnąca się miękko, aksamitna pantera sunęła bezszelestnie za kratami, tam i z powrotem do zmierzchu. Zaróżowiły się pierzaste obłoczki na długich żerdkach, które unosił pękami w górę przekupień u bramy zoo. Lał ukradkiem kapkę denaturatu na cukier, dla koloru. O zachodzie słońca minęła radość. „Wata cukrowa! Wata, wata!” Wirówka puszczona w ruch zgrzytała. Zabłysły pierwsze latarnie, zmięte bilety zaśmiecały trawę. Nerwowo galopował kucyk, obok stał poganiacz z długim biczem i skórzaną torbą na pieniądze. Lew przeciągnął się i gniewnie potrząsał płową grzywą z wysokiego masywu betonu. Dawid znużony wlókł się u boku ojca sztywno stawiając nogi po zejściu z paradnie osiodłanego kuca, który wytrząsł go niemiłosiernie na ciasnym maneżu. Słyszał wieczorny zgiełk i trzepot uwięzionego ptactwa, smutne krzyki małp i pożegnalny ryk lwa.

Pamiętał pożegnanie lwa i jeszcze tamten dzień. Chmurą żużlu kurzyły na wietrze tory, a oni szli Towarową wzdłuż ślepej ściany z nieotynkowanych cegieł, mijając afisze o mobilizacji. Z wezwaniem w kieszeni, ojciec zabrał Dawida na ostatni przed wojną spacer. Wymyślili razem rower smukły, srebrzysty, cały w oplotach błękitnych kabli hamulca, na cienkich i niezawodnych oponach, z trybikiem, który łagodnie szumi: szszsz, kiedy obrócić przekładnią wstecz. Składali ten rower część do części z marzeń Dawida, a nazajutrz ojca już nie było; powołany, wyjechał do swojej jednostki ciężkiej artylerii konnej pod Modlin.

Pamiętał pożegnanie lwa i jeszcze jeden dzień. Pierwszego tygodnia września, za miastem, na szosie w cieniu wysokich drzew stały sformowane baterie. Koła dział tkwiły w kulach końskiego łajna, zwierzęta okryte grubymi derkami rżały łagodnie, a ich rżenie było jak nagłe zerwanie się wiatru znad rzeki, jak trzepot wróbli w koronach przydrożnych drzew. „Idź do Berga i odbierz dług!” Dawid widział ogorzały kark ojca w lnianej komiśnej koszuli, nogi uwięzione po kolana w juchtowych butach. Bateria ciężkich dział ruszyła we wrzawie komend i dzikich pokrzykiwań, którymi ludzie popędzali zwierzęta. Słyszał skrzypienie uprzęży, powolny i ciężki tupot perszeronów. Zady koni połyskiwały w zachodzącym słońcu, rzeka połyskiwała w słońcu, lufy niemych dział; i rozległ się raptem cichy śpiew żołnierzy, śpiew pełen gorzkiej brawury, a Dawid wlókł się brzegiem rowu w kurzu. Matka już biegła, kurczowo uczepiona munduru. Kiedy kolumna ich wyprzedziła, ojciec odtrącił ją od siebie jednym mocnym ruchem i nie oglądając się pobiegł za swoim zaprzęgiem, a blaszane pudło maski przeciwiperytowej kolebało mu się nisko na plecach. „Idź do Berga!”

Kauczukowe przewody od tych masek nawlekali później w roku czterdziestym, czterdziestym pierwszym, drugim na kierownice wózków rowerowych: miasto zapełniło się tłumem bezrobotnych kulisów i w użycie weszła trójkołowa riksza. Okładziny te miały grube faliste nacięcia, miękko i pewnie leżały w rękach nie potniejąc i dlatego wszyscy ich poszukiwali. Komu z głodu nie puchły ramiona i nogi, mógł jeździć, wyciskać z siebie pot, pchać pasażerów i towar. Cóż, ludzie byli tańsi niż konie. Tak spełniło się marzenie Dawida, jak wszystkie inne w życiu; lekki rower sportowy, który pragnął mieć, los zamienił w ociężały i ociekający smarem wehikuł kulisa, na którym ojciec woził ciężary do spółki z Naumem. Riksza, sporządzona z niskiej ramy spiętej ze skrzynią zawieszoną na twardych resorach, służyła wytrzymale do końca, tylko stare gumy siadały na skrętach i musieli je wulkanizować bez przerwy, łata na łacie, ale to niewiele pomagało, bo były zdarte i zbutwiałe jak przepocona skarpetka. Naum wniósł do spółki dwa zapasowe koła na grubych oponach Dunlopp. Kiedy z hukiem strzału karabinowego kicha detonowała na środku ulicy i pasażer podnosił wrzask, ojciec zjeżdżał na bok i, cierpliwie znosząc złorzeczenia, wymieniał koło. Przybywało z dnia na dzień łat na dętkach, odcisków na dłoniach; jednego wieczoru przychodził do nich Naum i rozliczał się z zarobków, nazajutrz ojciec szedł do niego odbywszy ostatni kurs. Tak to trwało tymczasem.

— Ty śpisz, Dawid? Co się z tobą dzieje?

— Nie, nie.

Tarł oczy zawstydzony. Już wuj Gedali żegna się z wszystkimi. Wstać, szurnąć nogą i podać rękę. Ale jakiś ciężar gniecie mu kark i czuje zdrętwiały policzek na lepkim stole. Uszy ma gorące, po nogach ciągnie chłodem.

Twarz ojca, zielona w świetle karbidu, pochyla się nad nim, wielka i smutna jak księżyc. Słyszy ich głosy; ale co mówią? Słyszy kroki wuja. W sieni, na podwórzu. A tutaj w uszach szum odpływającego snu, straszny szloch matki.

— A co ja do tego garnka włożę? Głowę pokroję i włożę?

Ojciec chowa list, trzaska wiekiem skrzyni. Naum odsuwa od siebie miskę i rozkłada na stole brudne, przepocone banknoty. Ociężałe, sztywne ręce poruszają się powoli.

— Jakow, słyszałeś krzyk głodnego przez sen?

Milczenie. Karbid dopala się z burzliwym sykiem. Naum przykłada dłonie do oczu i tak siedzi z zakrytą twarzą.

Co? Dawid

1 ... 8 9 10 11 12 13 14 15 16 ... 58
Idź do strony:

Darmowe książki «Chleb rzucony umarłym - Bogdan Wojdowski (biblioteka naukowa online .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz