Chleb rzucony umarłym - Bogdan Wojdowski (biblioteka naukowa online .txt) 📖
Powieść Bogdana Wojdowskiego z 1971 r. Chleb rzucony umarłym jest oparta na motywach biograficznych, ale jednocześnie wykorzystuje chwyt narracyjny znany z opowiadań Tadeusza Borowskiego.
Głównym bohaterem jest syn tapicera, dwunastoletni Dawid, który wraz z rodzicami trafia do warszawskiego getta i dzieli losy jego mieszkańców aż do akcji likwidacyjnej rozpoczętej w lipcu 1942 r. Filtr, jaki stanowi dziecięca wrażliwość, pozwala na wyjątkowo głęboki, bezpośredni wgląd w życie ludzi skazanych wraz ze swą kulturą i językiem na śmierć poprzedzoną szyderstwem i upokorzeniem.
- Autor: Bogdan Wojdowski
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Chleb rzucony umarłym - Bogdan Wojdowski (biblioteka naukowa online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bogdan Wojdowski
— Na Kleine, na Puppe! Komm, komm146. — W odpowiedzi wywaliła język. Niemcy rżeli z uciechy.
Nagle kamienie ożyły. Ujrzał plamy farby pod nogami, znaki, słowa maźnięte w pośpiechu, których nie umiał ciągle jeszcze złożyć w całość. Szedł, a za nim szły te znaki i nie opuszczały go. Koślawymi, chudymi literami ciągnął się obelżywy napis na flizach chodnika. Obok pogróżka bez słów. Piszczele złożone na krzyż, trupia główka. Deptał te insygnia, jak wyrok na siebie. Tak w środku miasta? Coś się w nim poruszyło, jakiś nieznośny ciężar spadł z ramion. Już szukał spojrzeniem tych słów na kamieniach, łowił je z daleka i powtarzał w myśli. Czyja ręka je tutaj zostawiła, kto szedł tędy przed nim? Z lękiem rozglądał się na boki, aby i jemu dodać otuchy? „Victoria!” Przekreślone, a pod wielkim „V” dopisek ręką. „Verloren!” Serce zabiło z radości na ten widok. Łasiły się do nóg hasła niemieckie wylane farbą na asfalcie w poprzek ulicy, a obok zdania maźnięte szybko kredą. Powoli zaczynał dostrzegać więcej; napisy powtarzały się w pewnych punktach, potem znikały pod smugami umyślnie rozsypanego żwiru, aby nieoczekiwanie powrócić do niego znów. Bez namysłu i z rozmachem ktoś chlapnął smołą na murze domu z całego serca „Hitler kaputt!” Ach nie, tego było jeszcze mało. Inną ręką poprawka. „Hycler, kochasiu, Hycler, Hycler”. O Hitlerze tak, na środku ulicy w biały dzień? Zuchwalstwo też może dodać otuchy. Zauważył już przedtem, że napisami zasmarowane są ściany, słupy tramwajowej sieci, przystanki, lecz nie miał odwagi się przy nich zatrzymać. Teraz podniósł głowę i ujrzał nad witryną magazynu tabliczkę błyszczącą lakierem: „Nur für Deutsche”. Odwrócił się szybko i na latarni odnalazł spojrzeniem rysunek, swastykę wiszącą na szubienicy, jak pająk na nitce, a pod tym słowa: „Nur für Deutsche.” Przystanął.
Był pod sklepem Meinla; daleka perspektywa ulicy Kruczej uciekała w głąb, w głąb aż do Pięknej i widok ten smutkiem ścisnął mu serce. Nie wiedział, co z sobą począć. Ledwo nogi wlókł i cała ta niedorzeczna kołowanina wydała mu się podróżą we śnie. Sen skończy się źle. Jak, nie wiedział, ale na pewno źle. Poczłapał dalej w niewygodnych, ciasnych bucikach, które musiał założyć, aby drewniakami swoimi nie odróżniać się od tutejszych przechodniów. Ale zdradzało go przesycone wonią karbolu ubranie, ostrzyżona czaszka goła jak kolano i źle okryta szmacianym kaszkietem. Równa, spłowiała smuga na rękawie w miejscu, gdzie zwykle przypinał opaskę.
A nos? Mówią, że Żyda można łatwo rozpoznać po kształcie nosa i jego długości. Pomyślał o czarnych i smutnych oczach ciotki Chawy, o włosach Nauma krętych jak runo owcy. Oczy, włosy, wszystko może zdradzić Żyda, ale najgorszy ten nos. Niemcy dokładnie zmierzyli, obliczyli i prawda wyszła na wierzch. To właśnie nazywa się nauka, dawniej nie wiedział dokładnie, co to jest nauka. W szkole też była nauka, ale inna nauka, nauka z książek. Dyrko na otwarcie roku kończył zawsze przemówienie słowami, które budziły ich cichy śmiech. Naprzód, młodzieży, ku stromym i wyniosłym szczytom nauki! Kiedy Niemcy wkroczyli do Warszawy, aresztowali Dyrka i szkołę zamknęli. Odtąd nic nie wiadomo. Kiedy ktoś jest podobny do Żyda, to ludzie mówią, że ma zły wygląd. A kiedy nie, to mówią, że ma dobry wygląd. Czy on ma taki bardzo zły wygląd? Nie wiedział i brudną ręką potarł ukradkiem mokry, nieszczęsny żydowski nos. Po czym jeszcze oni rozpoznają Żydów? Po chodzie i ruchach rąk. Podobno Żyd chodzi inaczej stawiając nogi i macha rękami, kiedy mówi. Przypomniał sobie piękne, wymowne ruchy bladych rąk dziadka, kiedy składał je i rozkładał w modlitwie, krótki gest wuja Jehudy, którym można było głuchego przekonać, żartobliwe ruchy palców, jakimi wuj Gedali umiał wszystkich rozśmieszyć bez słów. Ojciec nie gestykuluje, bo ma ciężką rękę i sama zwija się w pięść. Ale akcent okropny, łatwo go przedrzeźniać. Matka mówi, że nim otworzy usta, by powiedzieć słowo, już słychać Żyda. Dlatego nie pozwala mu chodzić za mur. Na ulicy można milczeć. Ale jak oni poznają Żyda po ruchach, chodzie. Już z daleka. Na myśl o tym czuł się opuszczony i bezradny. Starał się nie wlec nogami, iść równo i sprężyście, ale w łachmanach taki chód wyglądał jeszcze gorzej.
Pamiętał małe, ustronne i ciemne sklepiki na Mokotowskiej i posuwał się w tamtym kierunku, nie zbaczając. Tylko na widok patrolu wpadł do bramy. Odczekał chwilę, przeczytał listę lokatorów, znów wyszedł. Ten mężczyzna z podniesioną głową, swobodnie poruszający się po ulicy, bez śladów głodu na twarzy i bez łachmanów, nie był wcale podobny do Żyda, nie, a przecież dobrze go znał. Wyświeżony, czysty, miał lekko na bakier wciśnięty kapelusz o wąskim rondzie i biały szalik na szyi. Nowe, cokolwiek za jasne rękawiczki sztywno opinały jego ręce. W prawej trzymał zwiniętą gazetę i zapalonego papierosa. To wuj Szmuel? Trudno uwierzyć. Ale to był wuj Szmuel, bo na widok Dawida odwrócił głowę i natychmiast przeszedł na drugą stronę ulicy. Dostrzegł wąskie, zmrużone powieki. Tak, to wuj Szmuel. Skąd się tutaj wziął? Widocznie zmusiły go do tego interesy. Wuj Szmuel zawsze miał głowę do interesów i pełne ręce pieniędzy. Dziadek mówi, że Szmuel wszystkich nas przetrzyma i wyprawi okazały pogrzeb nie żałując kosztów, ale zapomni pójść na cmentarz, by zmówić kadysz, bo właśnie tego dnia trafi mu się grubszy interes. Jaki interes? Wiadomo, dolar poleci na łeb, na szyję i Szmuel puści w ruch wszystkie swoje świnki147, żeby na niego pracowały.
Na przeciwległym trotuarze wuj Szmuel rozłożył gazetę i osłonięty płachtą papieru szedł teraz wolniej, mijany przez ludzi, obojętnie mijający ludzi. „No i wyobraź sobie, szpera! Trzy dni się nie pokazywała”. — „W robocie?” — „Ale gdzie tam, w domu”. Dawid nie odwracał głowy. Wilcza, czerwone światło. Dawid zatrzymał się na skrzyżowaniu w tłumie przechodniów, wokół niego rosła pusta przestrzeń. „Zadzwoń do Halinki, słyszysz? Zadzwoń koniecznie!” Zielone światło. Wuj Szmuel uważnie przeciął ulicę, a usłyszawszy za plecami okrzyk, przyspieszył kroku. Dawid śledził go ukradkiem. „I ty mu wierzysz?” — „Jeszcze nie oszalałam, za kogo ty mnie masz?” — „Tacy są najgorsi”. Wuj Szmuel złożył gazetę. Przystanął, zapalił. W roztargnieniu szukając drogi dla siebie, jak gdyby po raz pierwszy w życiu znalazł się w tym punkcie miasta, zawrócił w przecznicę i przepadł. „Poszłam jak co roku w dniu jego urodzin kwiaty złożyć, a tutaj grób cały stratowany”. Czarno odziana staruszka prowadziła pod rękę głuchawą towarzyszkę i głośno wykrzykiwała nad jej uchem. „Nic już nie zostało”. Dawid w odrętwieniu chwytał urywane słowa przechodzących, strzępy rozmów, głosy.
Usiłował wyobrazić sobie teraźniejsze życie wuja Szmuela, nie mógł. Niepojęte, jak żyją ludzie po tej stronie. Za to przypomniały mu się słowa piosenki, którą nucił młody Szmuel za swych kawalerskich lat: „Taki zimny drań...” Letni poranek, słońce wdziera się do warsztatu i zielenieją w smugach światła bure źdźbła trawy morskiej. Szmuel z zawiniętymi rękawami koszuli, bosy, leje zimną wodę do drewnianej kadzi. Mydłem, krochmalem pachnąca kadź stoi po praniu na środku warsztatu. Dawid zanurza w niej ręce i myje się obok, a Szmuel beztrosko śpiewa, parskając i plując. Kiedy matka sprzątnie kadź, ojciec otworzy warsztat, teraz modli się pod oknem zgarbiony. Szmuel powtarza z uciechą: „Módl się i pracuj, a garb ci wyrośnie”. Dawid się śmieje, Szmuel się śmieje, ojciec psyka zniecierpliwiony i modli się dalej. To jest wspomnienie. Wspomnienie z tamtych lat, kiedy po stromych, niebotycznych schodach wiodących z suteryny Labana piekarza mozolnie, z wywalonym na wierzch językiem piął się na czworakach w górę, nie wiedząc, co począć z papierową torbą i bułkami. Laban za nim bułki dobrotliwie wynosił. „Dawidku, ta bułka kosztuje mnie życie”. Wtedy, w tamtych latach Szmuel stawiał swe pierwsze kroki, mieszkając u nich kątem; to był zupełnie inny człowiek.
— Ej ty, gdzie cię zaniosło?
Przed nim stał Mordka z rozchylonymi ustami i marząco przymykał oczy. Pusty chlebak kołysał się swobodnie na jego ramieniu. Jak gdyby nigdy nic, uśmiechał się szeroko. Dawid podszedł bliżej i powiedział:
— Wejdźmy do bramy.
Weszli, a tam:
— Mordka, ja już nie mogę dłużej. Wracajmy.
Mordka Caban tylko się śmiał.
— Nie tak zaraz.
— Wracajmy!
— Wolnego — klepnął się po pustym chlebaku. — Trzeba naładować torbę. To raz. — Klepnął się po brzuchu. — Bandzioch. To dwa. — Przyjrzał mu się uważnie. — Ale cię wzięło. No, no... Pierwszy raz zawsze najgorzej. Idziemy razem.
Kiedy napełnili już worki, świńskim galopkiem przybiegł pod sklep granatowy, podtrzymując rękami okazały brzuszek. Jechało od niego bimbrem, jak z kadzi pełnej brzeczki. Uniósł zaciśniętą pięść niczym buławę i tkał pod nos, zasapany. Za nim dwóch cywilów; poruszali się szybko i nie podnosili głosu. W klapach płaszczy mieli znaczki volksdeutschów. Jeden wysuwał do przodu wargi i zmięte składał w ryjek, a wtedy płowe wąsiki jeżyły się same. Drugi, z szalikiem przerzuconym przez ramię, uśmiechał się obleśnie i łyskał złotym zębem. Dawid widział, jak Mordka przycisnął chlebak do piersi, ale nie szamotał się z nimi, nie uciekał. Cywil z blond wąsikiem otwierał worki i zaglądał tam z dziwnym zaciekawieniem. Chciwie, długo grzebał w kartoflach.
— Co tam masz, Jude?
Wsunął rękę głęboko pod chleb, grzebał, macał. Macał, ale nie wyjął stamtąd niczego i zwrócił obydwa worki. Cywil z szalikiem przerzuconym przez ramię pytał, głęboko zaglądając w oczy.
— A złote dytki gdzie schowałeś, Jude?
— Znajdziesz — powiedział Blond-wąsik. — Ale wszy za kołnierzem. O, żeż!
— Wszystko połykają, parchy, nawet złote pięciodolarówki. Mają spust. Już ja się do nich dobiorę. Z flakami wypruję!
— Kochasiu — powiedział z żalem w głosie Blond-wąsik i jego zjeżony, szczeciniasty ryjek zwrócił się w stronę Dawida. — Kochasiu nieszczęsny, po co drypczesz na tę stronę, kiedy forsy nie masz?
— Czas tylko przez ciebie tracę.
Blond-wąsik pytał:
— I co ja mam teraz z wami robić, szczeniaki zasmarkane?
A Mordka Caban przymilał się fałszywym głosikiem.
— Szanowny pan jest dobry, nie skrzywdzi żydowskiego chłopaka.
I za to oberwał w zęby po raz pierwszy.
— No, znaj moje dobre serce — powiedział Blond-wąsik. — Potraktowałem cię ulgowo.
— Ja wiem — powiedział Mordka.
— To grzecznie podziękuj, Jude.
— Dziękuję, z całego serca dziękuję. Nigdy panu tego nie zapomnę.
— Zapomnisz, zapomnisz. Ja was dobrze Żydów znam.
— Nie, proszę pana.
I za to Mordka oberwał w zęby po raz drugi.
— Zapomnisz?
— Zapomnę, proszę pana. Wszystko zapomnę. Już zapomniałem.
Mordka pochylił nisko głowę, ukradkiem przycisnął dłoń do spuchniętej twarzy.
Granatowy się wysapał, równo umieścił na brzuchu przekręcony pas klamerką do przodu. Wypucowane buty skrzypiały pod nim, kiedy niezdecydowanie przestępował z nogi na nogę. Czknął i kadź brzeczki się przelała.
— Fertig! — powiedział. — Odprowadź ich na Piekiełko i wracaj. My tu z Antosiem czekamy.
Poszli przodem, za nimi Blond-wąsik. Mordka zuchwale podskakiwał, prężył się, poklepywał wyładowany chlebak i szedł, nie pytając o drogę.
— Gdzie on nas prowadzi? Daleko? — szeptem pytał Dawid.
— Nie, tu zaraz. Niedaleko... O, widzisz, Piekiełko już obstawione.
Na Hożej przed komisariatem czuwał rozciągnięty luźno patrol Feldgendarmerie z brunatnymi wyłogami i blachami na piersiach, wstrzymując ruch i w zupełnym milczeniu wskazując objazdy, a w podwórzu tłum szmuglerów cisnął się bezładnie pod ścianą. Policjanci uwijali się w tym tłumie, rewidując schwytanych na mieście Żydów, którzy czekali z rękami uniesionymi w górę i z workami u nogi. Piekiełko było już pełne; głosy żandarmów, komendy policyjne mieszały się razem w koszmarnym rejwachu; w kącie podwórza obok trupa zastrzelonego szmuglera stał na luzie włączony Zindapp148 i rozdzierającym warkotem mieląc powietrze zagłuszał wołanie i słowa ludzi. Cienki krzyk kobiety przebił się nagle poprzez zgiełk tłumu i skoczył ku nim w przejściu dyżurny.
— Skąd? Ulica, numer domu.
Ostro pytał cywila i zapisywał.
— Tam jest tego — dodał Blond-wąsik. — Ile tylko twoja dusza zapragnie.
— Znowu Bartecka! Cholera, nie baba. Jak nie bimber, to Żydzi. Już ja tej kurwie dołożę.
Potężnym kopniakiem wyrzuceni zostali na środek podwórza, Blond-wąsik zniknął jak sen, a przed nimi wyrósł żandarm.
— Kinder von zwölf Jahren und darunter... an die Seite149!
W bandzie małolatków stali Josełe Żółtko i Mojsze Połamaniec obok swych worków. Zyga, wyższy, starszy, kręcił się niespokojnie, zezując w ich stronę. W głębi podwórka, pod ścianą, trupio blady Uri w wyciągniętych wysoko dłoniach trzymał zielony chlebak oczekując żandarma, który posuwał się powoli wzdłuż szeregu mężczyzn. Żandarm wydarł ten chlebak i cisnął za siebie, a potem dokładnie wywracał mu kieszenie. Za plecami Niemca Zyga kopnął chlebak dalej. Josełe Żółtko postawił na nim nogę i mrugnął do Zygi. Uri, zrewidowany już, stał obok innych, odwrócony do ściany, wsparty czołem o mur. Mojsze Połamaniec machał kikutem na ich widok.
— Caban, to ty? Kogo ja widzę? Sikalafą? Hrabia tutaj... Hrabia, co psy obrabia!
— Książę, co psy wiąże!
Podbiegł natychmiast z buzią policjant, nakazał milczenie i kopnął na oślep. But trafił tego, który stał obok, nie otwierając nawet ust. Wypukłe, żabie oczy wylazły na wierzch i Josełe Żółtko złapał się za kostkę nie mogąc odetchnąć z bólu, przykląkł, głośno wypuścił powietrze; aach, jednym ruchem wcisnął podrzucony zielony chlebak do obszernego worka Połamańca i wstał w ziemi, kiedy przez okno na pierwszym piętrze wychylił się kanarek.
— Podać stan!
Policjanci popychając i szarpiąc schwytanych zaczęli liczyć, ale przemytników z ulicy przebywało i rachunek im się mylił w nieskończoność; co
Uwagi (0)