Chleb rzucony umarłym - Bogdan Wojdowski (biblioteka naukowa online .txt) 📖
Powieść Bogdana Wojdowskiego z 1971 r. Chleb rzucony umarłym jest oparta na motywach biograficznych, ale jednocześnie wykorzystuje chwyt narracyjny znany z opowiadań Tadeusza Borowskiego.
Głównym bohaterem jest syn tapicera, dwunastoletni Dawid, który wraz z rodzicami trafia do warszawskiego getta i dzieli losy jego mieszkańców aż do akcji likwidacyjnej rozpoczętej w lipcu 1942 r. Filtr, jaki stanowi dziecięca wrażliwość, pozwala na wyjątkowo głęboki, bezpośredni wgląd w życie ludzi skazanych wraz ze swą kulturą i językiem na śmierć poprzedzoną szyderstwem i upokorzeniem.
- Autor: Bogdan Wojdowski
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Chleb rzucony umarłym - Bogdan Wojdowski (biblioteka naukowa online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bogdan Wojdowski
— Ruhe150!
Cisza uczyniła się zupełna, Żydzi zamarli, policjanci stanęli bez ruchu i na środek wyszedł Krwaworączka, bez broni. Ręką wskazał, a tam wyłączono motor. Milczał i słuchał tego milczenia.
— Auf die Knie151!
I wszyscy padli na kolana. Szedł między klęczącymi, którzy kurczyli się opuściwszy nisko głowy. Przystawał, dłoń w skórzanej rękawiczce lekko dotykała czyjegoś podbródka i głowa sama unosiła się, ukazując nieruchomą twarz o przymkniętych oczach. Znienacka zwracał się do zatrzymanych. Oglądał ich, szedł dalej. Mordka Caban szturchnął Dawida łokciem i syknął cicho:
— Ty, nie śpij. Do ciebie mówi.
I Dawid wstrzymał oddech, kiedy usłyszał nad sobą znów:
— Co szmuglujesz, Żydku?
— Życie.
Otworzył trzęsącymi się rękami worek, uniósł i wysypał przed siebie nędzną zawartość.
Potem padła komenda:
— Ruhe, Judengebet152.
I Krwaworączka pierwszy zaczął:
— Ich, Jude...
A tłum za nim powtórzył bezładnym chórem:
— Ich, Jude...
— Ich, Jude bin schuldig am Krieg und Übel und Verbrechen in die ganze Welt.
— Ja, Żyd, jestem winien wojny i zła, i zbrodni na całym tym świecie.
Krwaworączka ciągnął:
— Heute, morgen, in alle Ewigkeit.
Tłum powtórzył:
— Dzisiaj, jutro, na wieki wieków.
— Ich, Jude bin Mörder.
— Ja, Żyd, jestem mordercą.
— Ich, Jude bin Fresser ohne keine Menschenwürde.
— Ja, Żyd, jestem pasibrzuchem bez żadnej godności.
— Ich, Jude bin Kriegshetzer.
— Ja, Żyd, jestem podżegaczem wojennym.
Podniesionym głosem Krwaworączka poddał teraz okrzyk:
— Es lebe Judenrein!
Tłum odpowiedział okrzykiem:
— Niech żyje Judenrein153!
— Fluch über mich, Jude. Tod für mich, Jude.
— Przekleństwo mi, Żydowi. Śmierć mi, Żydowi.
Krwaworączka z uśmiechem słuchał ostatniego wołania, które wznieśli za nim klęczący, a potem rozkazał:
— Noch ein mal154.
Tłum klęczących Żydów powtarzał chórem już bez jego pomocy, a Krwaworączka słuchał w milczeniu jeszcze długo potem, kiedy przebrzmiał ostatni, spóźniony głos. Po chwili odwrócił się, rzuciwszy z uśmiechem:
— Na ja, gut. Judengebet ist beendet155.
I zniknął w sieni, a wkrótce z okna na pierwszym piętrze wychylił się kanarek156.
— Dać mi tu zaraz dziesięciu na górę — wołał.
— Taa jest, dziesięciu — powtórzył granatowy na dole. — Podaj dalej, dziesięciu łebków.
Policjanci uwijający się żwawo w tłumie szmuglerów podawali sobie z ust do ust nową komendę:
— Dziesięciu łebków!
Kiedy z pozostałych uformowano zwartą kolumnę, jeszcze raz rozpoczęło się liczenie i żandarmi wyszli na ulicę, dołączając do patrolu. Pchnięta z sieni kobieta runęła twarzą na bruk i stęknęła. Uniosła się na łokciach, siadła i ująwszy w dłonie czarną, spuchniętą od bicia twarz kołysała się w osłupieniu, mierząc nieprzytomnym spojrzeniem ciasną przestrzeń. Ciśnięta za nią torba stuknęła o kamienie i kartofle potoczyły się daleko. Przepędzeni obok — minęli ją, depcząc dziesiątkami stóp zawartość koszyka, stłoczyli się na krótko w bramie i stąd po trzech wybiegali na ulicę, gdzie na środku jezdni wskazywały im drogę lufy automatów. Ruszyli: przodem biegł granatowy, torując drogę i usuwając pojazdy, za nim kolumna, wzdłuż kolumny w pewnym oddaleniu żandarmi, a bliżej szeregów z dwóch stron reszta granatowych. W tym szyku opuścili Piekiełko, posuwając się do placu Trzech Krzyży. A tam z Alei wionęło śniegiem i drzewa na skwerze stały sine. Dopóki szli Bracką, panowało w szeregach śmiertelne milczenie, na Złotej popędzono ich szybciej, kiedy zobaczyli mur, w ich serca wstąpiła otucha. Przed wachą liczyli straty.
— „Nowy Kurier Warszaa...” Wielkie zwycięstwo pod Kaługą157! Niemcy zdobyli pokój z kuuuuchnią!
Gazeciarz krążył ze stertą dzienników, wtykając je w ostatniej chwili powracającym. Konwój oddalił się i zatrzymał nie opodal; żandarm podszedł do wachy i pertraktował ze strażnikami; policjanci rozpraszali się z wolna i kolumna szmuglerów czekała na wprost strzeżonego wylotu pod niechętnym okiem granatowego, który nie okazywał obaw, aby teraz chciał się ktoś z tej bandy ulotnić. Ruch był przez pewien czas wstrzymany i przez wachę przepuszczono najpierw grupę robotników wracających po pracy za mur. Stamtąd rozległo się wołanie:
— Uri, znalazłeś sobie lekki kawałek chleba?
— Eh, pieska twoja niebieska! Lekki kawałek chleba, lekki kawałek chleba. Żebyś tak zdrów był!
— Drabikowi odebrali trzy kilo słoniny. Kiepełe wpadł z kartonem węgierskich papierosów. A Białą Ceśkę, co służy u Lewinów, napompowali gorzką solą, posadzili na porcelanowy nocnik jak carycę i po trzech godzinach gruchnęła pierwszy brylant.
— Dziewięć karatów i ani jednego mniej!
— Ślubną obrączkę starej Lewinowej, dwie złote spinki od mankietów i sygnet z krwawnikiem.
— A kiedy kazali już wstać, ona na to, że jeszcze nie może, bo od wczorajszego obiadu leży jej na wątrobie i gniecie szwajcarski zegarek Anielci Lewin, pamiątka po dziadku, na siedemnastu kamieniach, z dewizką i w złotej kopercie.
— No, jak już okradli całą familię Lewinów do trzeciego pokolenia wstecz, to całkiem możliwe, że wygrają tę wojnę.
— Niewykluczone!
— Też coś! W obozie nawet w takie ceregiele się nie bawią. Rachu-ciachu. Strzyżenie, uzębienie, kąpiółka i po krzyku. Włos na materace, złote kły na obcęgi, łachy pod parę i biegiem do dołu!
— Jeden człowiek kradnie, to kleptomania... cały naród kradnie, to Germania. Sieg um jeden Preis. Heil158!
— Wszystko dla armii. Już karakuły wiozą na wschód pociągami, żeby sobie ogrzać odmrożone dróbka, a to dopiero początek ruskiej zimy. Uch!
— Karakuły, czego im jeszcze trzeba do zwycięstwa?
— Brajtszwance159, lisy, szynszyle, foki, bobry, łapki. Warszawa się rozbiera!
— Będą mieli fryce w okopach duży wybór futer. Weszkom zrobi się cieplej w rejonie Kurska, o co ciebie głowa boli?
— No, no. Na czołgach nie mogli wjechać do Moskwy, a im się wydaje, że wskoczą tam na łapkach mojej starej!
— Deutschland siegt an allen Fronten160.
— Deutschland liegt an allen Fronten161.
— Cicho tam, Żydu, jeszcze ci źle, że masz skórę całą i z bułką chleba do domu wracasz?
— Polikier, idź przetłumacz, szybko. Herr Wachtmeister162 tego ciekawy.
— Wierszyk? Wierszyków ja nie tłumaczę, Żydu.
— Ty, Uri, nie chlap ozorem. Herr Wachtmeister od samego rana chodzi struty, miejsca sobie znaleźć nie może, bo go biorą na front. Pobił już trzech, ty będziesz czwarty!
— Panowie, bez kłótni. Ja chromolę taką politykę! Człowiek ma jeszcze pod podszewką parę mizernych złociszów, a jak od nowa zacznie się macanka, wróci do domu goły!
— Wszy nie odbiorą, ten towar zostawią. Goły nie wrócisz, najwyżej z przychówkiem.
— Kochane, rodzone wszy. Gdyby te moje „drobne” dało się obrócić w kapitał, byłbym kapitalistą.
— A tak? Giemza. I co ty, biedny, wszawy tragarzu żydowski, szwabom zawiniłeś?
— Jeszcze żyję.
— To jest życie? Przebudźcie się, Niemcy.
— Deutschland erwache163!
— Tobie łatwo powiedzieć, a szkopy kręcą cykorię pudami. Uri, powiedz mu, jak jest, bo mnie, łachudra, nie wierzy.
— Pewno, że nie wierzę.
— No to leć na front wschodni i się przekonaj!
— Poczekam.
— Kto tam znów czeka? Pokażcie mi tego, który ma tyle czasu?
— Panowie, dajcie spokojnie przeczytać dzisiejszą gazetę... Faktycznie, kręcą cykorię pudami.
— Latem ofensywa, zimą znów kontrofensywa, człowiek się w tym wszystkim gubi. Eh, zobaczyć Berlin w gruzach i umrzeć.
— Zobaczyć, jak szkopy wieją, gubiąc kapcie po drodze, i można wrócić do Abrahama na owsiane piwo!
— Nie spiesz się tak, Kiepełe. Masz pojęcie o wyobrażeniu? Łono Abrahama, które przyjmie z powrotem taki tłum wszawych Żydów, no, no, to dopiero widok!
— Wszawe życie, wszawa śmierć i wszawe jest łono Abrahama.
— Rusza się wszystko, rusza.
— Komu się tam znów rusza za kołnierzem?
— Tu, w gazecie! Tu, front się rusza, tu, między wierszami. Mówię wam, zimowa kontrofensywa już się zaczęła. Jeszcze trochę, pogoni Ruski fryca bez gaci.
— Skończ, skończ. Nie strasz Ruskim, bo Herr Wachtmeister razem z polikierem zemdleją z wrażenia i nie będzie komu za mur nas odstawić.
— Panowie, miejcie wzgląd na rząd!
— Panowie, miejcie wzgląd na granatowego. Jak wróci do domu z nowinami, stara go nie pozna.
— Zostanie mu po Żydach jak najgorsze wspomnienie!
— Coś musi mu przecież zostać. Porcięta...
— Wypierze! O reszcie zapomni. Panowie, znacie już ten nowy kawał?
— A tego ciągle się kawały trzymają. Wal, nie zwlekaj, bo drugi front ruszy i będzie nieaktualne.
— Nie o drugim. Cały drugi front, za przeproszeniem, to kawał wymyślony dla frajerów.
— Wal, Uri.
— Pociąg międzynarodowy tym razem. Matka i córka, dwóch oficerów. Niemiec z Włochem. Tunel. W ciemności słychać gorący całus i uderzenie w buzię. Co sobie myśli matka? „Dobrze wychowałam córkę”. Córka? „No, no, nie myślałam, w tym wieku i ciągle ma powodzenie”. Niemiec? „Makaroniarz przystawia się do tej małej, w porządku, ale dlaczego ja za to oberwałem?” Włoch? „Za mało, jak wjedzie w następny tunel, cmoknę się jeszcze głośniej w rękę i poprawię z drugiej strony!”
— Faktycznie, w zeszłym tygodniu mówiłeś to samo.
— Naum, możliwe, że ty znasz moje kawały z zeszłego tygodnia, ale inni będą je powtarzać jeszcze w przyszłym roku, kiedy na tobie porośnie zielona trawka.
— Ceśka, słyszałaś?
— Słyszałam. E, stare. Jak was wykurzą z Warszawy, kupię patefon z tubą.
— A za co, sikso?
— Niech cię o to głowa nie boli. Do tej pory wszystko stanieje. A po Żydach, dopiero zacznie się życie, ech!
— Ale póki co, za mur chodzisz i swoją głupią głowę za starego Lewina nadstawiasz.
— A chodzę, chodzę, bo lubię patrzeć, jak Żyd świninę ćpa!
— Marnie skończysz, Ceśka. Wyślą cię towarniakiem razem z twoimi Lewinami prosto do dołu. Nie uciekniesz spod łopaty, sikso... Wczoraj mówił mi w zaufaniu kolejarz z towarowego, że przetoczyli tamtędy transport z Reichu, cztery tysiące Żydów, i powieźli w stronę Białej Podlaskiej. A wszystkie wagony, jeden w jeden, wysypane niegaszonym wapnem.
— Wapnem, wapnem! No i dobra, niech będzie wapnem. Przyjadą na miejsce same wapniaki.
— Ty tam, Kiepełe, jęzor sobie oskrob!
— A kij żeż ci w oko, jak moja noga stąd do Tokio i z powrotem!
— Kiepełe, nie rzucaj nabiałem, bo z niczym do domu wrócisz. Tam bachory głodne, wołają papu.
— Panowie, dajcie żyć i zrozumcie człowieka. Wpadła z towarem Lewina i jeszcze do niego wraca. Nadmucha jej stary pająków do ucha, oj... Spuchnięta twoja buzia, Ceśka. I jak ty teraz wyglądasz?
— Lewin dopiero otworzył środkową szufladę. Została jeszcze dziura pod posadzką, noga od fotela i zakitowana cegła w murze.
— Ta siksa wszystko już o Lewinach wie, no, no.
— A kto nie wie? Całe miasto. Oj, dorwą się do twojego pryncypała, Ceśka. I obskubią, piórka jednego na nim nie zostawią.
— Panowie, spokój tam, żandarm wraca.
— Co? Idziemy? A ja zapomniałem na śmierć kupić musztardy. Oj-oj! Teraz wszystko przepadło.
— Granatowy, odtrąbione! Napij się za moje zdrowie i do następnego razu. Fajrant masz, idziemy sobie w cholerę.
Konwojent szedł przez ulicę, wskazując kolbą strzeżony wylot, którędy przemaszerowała już grupa robotników z placówki, a szmuglerzy zamilkli w oczekiwaniu na powtórne otwarcie wachy. W popłochu rozpoczęło się poszukiwanie zmiętych opasek i sześcioramienne gwiazdy, wyciągnięte z ukrycia, znów wisiały na swoim miejscu. Nareszcie, wracali. Mojsze Połamaniec z rozjaśnioną twarzą sięgnął do worka, oddarł z bochenka duży kawał chleba i pośpiesznie gryzł.
— Żyć, nie umierać.
Granatowi i żółci z posterunku czekali tylko na to — dopadli z wrzaskiem szmuglerów i zdzierając czapki z głów, tłukąc, kopiąc, pchając pierwsze szeregi kolumny pędzili biegiem za mur; zakotłowało się i wszyscy gnali na złamanie karku dobrze wiedząc, co nastąpić musi na ostatnim odcinku drogi. Wächter stał rozkraczony, z cierpliwym uśmiechem, przerzucając broń z ręki do ręki jak rakietę tenisową i widać było, że od dawna czeka na tę chwilę. Podrzucił jednym ruchem kolbę do ramienia, gwizdnął z cicha przez zęby.
Kiedy palec spoczywa na cynglu karabinu, los ma w magazynie tylko sześć kul. Cywil, który czuje za plecami lufę, ucieka przed siebie; tłum ucieka prosto przed siebie, a każdy w tym tłumie może mieć nadzieję, że jego właśnie kula ominie. Wächter strzela w środek, do masy, a cel nie ma twarzy. Kto pierwszy, ten lepszy. Los nie pyta o imię, śmierć nie zagląda w oczy i na tym wszystko polega. Połamaniec ze swym ciężkim workiem ledwo mógł kroku dotrzymać Dawidowi, ale biegli równo, z głowami bojaźliwie wciągniętymi w ramiona, mając w oczach zbliżający się ciemny tunel ulicy Żelaznej, murem przeciętej w połowie jezdni, gdzie za pierwszym załomem małej przecznicy, Krochmalnej, kula z tyłu już nie mogła ich dosięgnąć. Kiedy padły strzały, Dawid odruchowo zamknął oczy. Mojsze Połamaniec powiedział
Uwagi (0)