Portret Doriana Graya - Oscar Wilde (internetowa wypozyczalnia ksiazek txt) 📖
Jedyna powieść Oscara Wilde'a, zaliczana do klasyki powieści gotyckich. Mimo wstępnego ocenzurowania przez redakcję magazynu literackiego, w którym się ukazała, wywołała oburzenie i ściągnęła na autora oskarżenia o obrazę moralności publicznej. Rok później Wilde opublikował znacznie poszerzoną wersję książkową, łagodząc lub usuwając przy tym najbardziej kontrowersyjne fragmenty. Dodatkowo zaopatrzył ją w przedmowę, która sama stała się głośnym manifestem artystycznym w obronie nieograniczonej swobody twórczej oraz koncepcji sztuki dla sztuki.
Dorian Gray jest nieśmiałym, choć niezwykle przystojnym młodym dżentelmenem. Kiedy pozuje swemu przyjacielowi Bazylemu, spotyka jego znajomego, lorda Henryka. Ten przekonuje młodzieńca, że najważniejsze to korzystać z życia, póki jest się pięknym i młodym. Dorian, przyglądając się swemu portretowi, oznajmia pochopnie, że oddałby swoją duszę, by zachować młodość i urodę, żeby to twarz na obrazie starzała się i szpetniała zamiast niego.
- Autor: Oscar Wilde
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Portret Doriana Graya - Oscar Wilde (internetowa wypozyczalnia ksiazek txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Oscar Wilde
— Zobaczyć mą duszę! — wyjąkał Dorian Gray, zrywając się z sofy i blednąc z przerażenia.
— Tak — odparł Hallward poważnie i z głuchym żalem w głosie — zobaczyć twą duszę. Ale to może tylko Bóg.
Gorzki śmiech szyderstwa wydarł się z warg młodego mężczyzny.
— Możesz zobaczyć ją sam, dzisiejszej nocy! — zawołał, biorąc ze stołu lampę. — Chodź, to twoje własne dzieło. Dlaczego nie miałbyś nań spojrzeć? Możesz potem opowiadać całemu światu, co tylko zechcesz. Nikt ci nie uwierzy. Gdyby ci uwierzono, kochano by mnie tym więcej. Znam świat lepiej od ciebie, choć prawisz o nim tak nudnie. Chodź, mówię ci. Nagadałeś się już dość o zepsuciu. Spojrzysz mu teraz w twarz.
Każde jego słowo było napełnione szaloną dumą. Tupał nogami z chłopięcą zuchwałością. Odczuwał straszną radość na myśl, że podzieli się z kimś innym swą tajemnicą i to z człowiekiem, który namalował portret będący źródłem całej tej hańby, i że odtąd na całe życie obarczy go okropną pamięcią o tym, co uczynił.
— Tak — mówił dalej, podchodząc doń i ostro spoglądając mu w oczy. — Pokażę ci moją duszę. Zobaczysz to, o czym sądziłeś, że może oglądać tylko Bóg.
Hallward cofnął się.
— Ty bluźnisz, Dorianie! — zawołał. — Nie wolno ci mówić w ten sposób. To byłoby straszne, a nie może być.
— Tak sądzisz? — Roześmiał się znowu.
— Wiem to. Wszystko, co ci dziś mówiłem, to dla twego dobra. Wszak wiesz, że byłem ci zawsze wiernym przyjacielem.
— Nie wtrącaj się do mnie. Kończ, coś miał do powiedzenia.
Twarz malarza skurczyła się wyrazem bólu. Umilkł na chwilę, gdyż owładnęło nim dzikie współczucie. Poza wszystkim, jakież prawo miał wdzierać się do życia Doriana Graya? Jeżeli popełnił choć dziesiątą część tego, co o nim opowiadano, jak wiele musiał wycierpieć! Powstał sam, podszedł do kominka i stanąwszy przy nim, przyglądał się objętym płomieniami polanom, językom ognia i podobnemu do szronu popiołowi.
— Czekam, Bazyli — odezwał się młody mężczyzna głosem stanowczym i jasnym.
Odwrócił się.
— Tylko tyle mam ci do powiedzenia — zawołał. — Musisz mi dać odpowiedź na to straszne oskarżenia, jakie ci stawiają. Jeżeli powiesz, że od początku do końca są nieprawdą, uwierzę ci. Powiedz to, Dorianie, powiedz! Czyż nie widzisz, co się ze mną dzieje? Mój Boże, nie mów mi, że jesteś zły, zepsuty i bezwstydny!
Dorian Gray uśmiechnął się. Usta jego okryły się wzgardą.
— Chodź na górę, Bazyli — rzekł spokojnie. — Prowadzę pamiętnik mego życia, dzień po dniu, i nigdy nie zabieram go z pokoju, w którym jest pisany. Pokażę ci go, jeśli pójdziesz ze mną.
— Pójdę, Dorianie, jeżeli tego chcesz. Widzę, że już spóźniłem się na pociąg. Nie szkodzi. Pojadę jutro. Nie żądaj tylko, abym miał czytać cokolwiek dzisiejszej nocy. Chciałbym jedynie otrzymać szczerą odpowiedź na moje pytanie.
— Otrzymasz ją na górze. Tu ci jej dać nie mogę. Nie będziesz długo czytał.
Wyszedł z pokoju i wstąpił na schody, Bazyli Hallward szedł tuż za nim. Szli cicho, jak odruchowo zwykło się chodzić w nocy. Lampa rzucała fantastyczne cienie na ściany i schody. Zrywający się wiatr bił w szyby.
Gdy stanęli na najwyższym schodzie, Dorian postawił lampę na podłodze, wyjął klucz i przekręcił go w zamku.
— Czy nastajesz, Bazyli, aby się dowiedzieć? — spytał cichym głosem.
— Tak.
— Cieszy mnie to — odparł z uśmiechem. Po czym dodał nieco cierpko: — Jesteś jedynym człowiekiem na świecie uprawnionym do tego, aby wiedzieć o mnie wszystko. Masz w mym życiu większe znaczenie, niż sam przypuszczasz. — I wziąwszy lampę, otworzył drzwi i wszedł do pokoju.
Wionął na nich zimny prąd powietrza i światło lampy zamigotało na chwilę ciemnopomarańczowym płomieniem. Wstrząsnął nim dreszcz.
— Zamknij za sobą drzwi — wyszeptał, stawiając lampę na stole.
Hallward rozglądał się z wyrazem zdumienia. Pokój robił wrażenie od lat niezamieszkałego. Wyblakłe obicie flamandzkie, zasłonięty obraz, stara włoska cassone161 i niemal pusta półka na książki — to było wszystko, co tu zdawało się znajdować, oprócz krzesła i stołu. Gdy Dorian Gray zaświecił stojącą na półce do połowy wypaloną świecę, zauważył, że cały pokój był pokryty kurzem i że w dywanie były dziury. Za obiciem ściennym harcowała mysz. Powietrze było zatęchłe od wilgoci.
— Więc myślisz, Bazyli, że tylko Bóg widzi duszę? Odsłoń tę firankę, a zobaczysz moją.
Głos, którym to mówił, był chłodny i okrutny.
— Oszalałeś, Dorianie, albo udajesz — mruknął Hallward, marszcząc brwi.
— Nie chcesz? Więc zrobię to sam — rzekł młody mężczyzna i zrywając zasłonę, rzucił ją na podłogę.
Okrzyk przerażenia wydarł się z ust malarza, gdy w słabym świetle zobaczył wykrzywiającą się doń z płótna ohydną twarz. W jej wyrazie było coś, napełniającego go wstrętem i obrzydzeniem. Boże! Przecież oglądał twarz Doriana Graya! Ohyda, czymkolwiek ona była, jeszcze nie zdołała całkowicie zniszczyć piękna. Rzadkie włosy lśniły jeszcze resztką złota, zmysłowe usta resztką szkarłatu. Wyblakłe oczy zachowały jeszcze resztkę ślicznego błękitu, wytworne nozdrza i kształtna szyja jeszcze niezupełnie zatraciły szlachetność rysów. Tak, to był Dorian we własnej osobie. Kto to jednak zrobił? Wydawało mu się, że rozpoznaje swój własny pędzel, a rama była zrobiona według jego rysunku. Potworna myśl napawała go trwogą. Wziął zapaloną świecę i podniósł ją do obrazu. W lewym rogu było jego nazwisko, nakreślone dużymi literami jasnym cynobrem.
Była to jakaś podła parodia, nikczemna, niegodna satyra. On tego nigdy nie malował. A jednak to był jego własny obraz. Poznawał go i poczuł, jak w jednej chwili płomienie jego krwi zaskrzepły w lód. Jego własny obraz! Co to ma znaczyć? Dlaczego jest zmieniony? Odwrócił się i spojrzał na Doriana Graya oczami chorego człowieka. Usta mu drżały, nie mógł poruszać zdrętwiałym językiem. Przeciągnął ręką po czole. Było mokre od kroplistego potu.
Młody mężczyzna, wsparty o gzyms kominka, patrzył nań z tym dziwnym wyrazem, jaki widuje się na twarzach ludzi zajętych grą któregoś z wielkich artystów. Nie było w nim ani prawdziwego żalu, ani prawdziwej radości. Była tylko namiętność widza z niejakim błyskiem triumfu w oczach. Wyjął ze swej butonierki kwiat i wąchał go lub udawał, że wącha.
— Co to ma znaczyć? — wykrzyknął w końcu Hallward. Jego własny głos brzmiał mu w uszach przeraźliwie i obco.
— Przed laty, gdy byłem chłopcem — powiedział Dorian Gray, mnąc kwiat w ręku — spotkałeś mnie, schlebiałeś mi i nauczyłeś być próżnym z powodu urody. Pewnego dnia przedstawiłeś mi jednego ze swych przyjaciół, który wytłumaczył mi czar młodości, gdy wykończałeś właśnie portret, który objawił mi cud piękności. W chwili szału, której dziś jeszcze nie wiem, czy żałuję, czy nie, wyraziłem życzenie, które nazwałbyś może modlitwą...
— Pamiętam to! Och, jak dobrze pamiętam! Nie! To niemożliwe. Pokój jest wilgotny. Do płótna dostała się pleśń. Farby, których używałem, musiały zawierać jakieś przeklęte jady chemiczne. Mówię ci, że to niemożliwe.
— Co jest niemożliwe? — wyszeptał młody mężczyzna, podchodząc do okna i przykładając czoło do zimnej, wilgotnej od mgły szyby.
— Mówiłeś mi, że go zniszczyłeś.
— To nieprawda. On mnie zniszczył.
— Nie wierzę, aby to był mój obraz.
— Nie poznajesz w nim swego ideału? — rzekł Dorian z goryczą.
— Mój ideał, jak go nazywasz...
— Jak ty go nazwałeś.
— Nie było w nim nic złego, nic haniebnego. Byłeś dla mnie takim ideałem, jakiego nigdy już nie spotkam. To jest twarz satyra.
— To jest oblicze mej duszy.
— Chryste! Kogóż ja ubóstwiałem! To są oczy szatana.
— Każdy z nas, Bazyli, nosi w sobie niebo i piekło — zawołał Dorian z dzikim ruchem rozpaczy.
Hallward zwrócił się znów do portretu i wpatrywał się weń.
— Boże, jeśli to prawda — zawołał — i jeśli to zrobiłeś ze swego życia, byłbyś znacznie gorszy, niż o tobie mówią i sobie wyobrażają!
Zbliżył świecę do płótna i badał je. Zewnętrznie wydawało się nienaruszone, takie, jakim je zrobił. Zgnilizna i ohyda szły widocznie od wewnątrz. Przez niepojętą szybkość wewnętrznego życia jad grzechu trawił stopniowo obraz. Rozkład trupa w wilgotnym grobie nie mógł być równie straszliwy.
Z lichtarza w jego drżącej ręce wypadła świeca na podłogę, paląc się dalej. Zgasił ją, depcząc nogą. Następnie osunął się na trzeszczące krzesło koło stołu i ukrył twarz w dłoniach.
— Boże litościwy, jakaż to nauka, Dorianie! Jakaż straszna nauka! — Nie było odpowiedzi, ale słyszał, że młody mężczyzna pod oknem łkał. — Módl się, Dorianie, módl się — wyszeptał. — Jak to nas nauczono w młodości? „Nie wódź nas na pokuszenie. Odpuść nasze winy. Zbaw nas od złego”. Módlmy się razem. Modlitwa twojej próżności została wysłuchana. Będzie też wysłuchana modlitwa twej skruchy. Ubóstwiałem cię za bardzo. Jestem za to ukarany. Ubóstwiałeś się sam zanadto. Jesteśmy obaj ukarani.
Dorian Gray obrócił się powoli i popatrzył nań oczami pociemniałymi od łez.
— Za późno, Bazyli — wyjąkał.
— Nigdy nie jest za późno, Dorianie. Klęknijmy i spróbujmy przypomnieć sobie jakąś modlitwę. Wszak Pismo mówi: „A choćby grzechy twe były jak szkarłat, obmyję je, że będą bielsze ponad śnieg”162.
— Słowa te nic już dla mnie nie znaczą.
— Cicho! Nie mów tak. Dość już złego popełniłeś w swym życiu. Mój Boże! Czy nie widzisz, jak ta niegodziwość nam urąga?
Dorian Gray spojrzał na obraz i nagle poczuł niepohamowaną nienawiść do Bazylego Hallwarda, jakby wzbudzoną w nim przez portret na płótnie, podszepniętą przez jego wykrzywione usta. Opanowała go obłędna wściekłość ściganego zwierzęcia, znienawidził siedzącego przy stole człowieka gorzej niż kiedykolwiek nienawidził w swym życiu. Rozglądał się dzikim wzrokiem. Naprzeciw niego błyszczało coś na wieku malowanej skrzyni. Zauważyły to jego oczy. Wiedział, co to jest. Był to nóż, który przyniósł tu przed paroma dniami, by odciąć kawałek sznura, i zapomniał go zabrać. Podszedł powoli, przechodząc obok Hallwarda. Gdy stanął za nim, chwycił za nóż i odwrócił się. Hallward poruszył się na krześle, jakby miał zamiar powstać. Rzucił się na niego, wbił nóż w tętnicę za uchem i przycisnąwszy jego głowę do stołu, uderzał w nią raz za razem.
Rozlegały się stłumione jęki i straszliwe rzężenie duszącego się od krwi. Trzy razy konwulsyjnie podnosiły się ręce, wymachując dziwacznie zesztywniałymi palcami. Jeszcze dwa razy uderzył weń, ale już się nie ruszał. Coś zaczęło ściekać na podłogę. Czekał jeszcze chwilę, wciąż przyciskając głowę. Potem położył nóż na stole i nadsłuchiwał.
Nic nie słyszał, oprócz kropli krwi, ściekających na zniszczony dywan. Otworzył drzwi i wyszedł na korytarz. W całym domu panowała zupełna cisza. Nie czuwał nikt. Przez parę sekund stał przechylony przez balustradę, patrząc w czarną otchłań ciemności. Potem wyjął klucz, wszedł do pokoju i zamknął go od wewnątrz.
Ciało siedziało wciąż na krześle obok stołu z pochyloną nad nim głową, ze zgiętymi plecami i z dziwnie długimi rękami. Gdyby nie czerwona, poszarpana rana na karku i ciemna kałuża krzepnącej krwi, powoli rozlewającej się po stole, można by po prostu powiedzieć, że ten człowiek zasnął.
Jak szybko stało się to wszystko! Czuł się dziwnie spokojny i podszedłszy do oszklonych drzwi, otworzył je i wyszedł na balkon. Wiatr rozpędził mgłę i niebo wyglądało, jak olbrzymie pawie pióro, ugwieżdżone miriadami złotych oczu. Spojrzał w dół i zobaczył policjanta, jak obchodził ulice z latarnią, rzucającą podłużne promienie na bramy spokojnych domów. Na rogu błysnęło karmazynowe światło przejeżdżającej dorożki i znikło. Wzdłuż ogrodzenia wlokła się powoli, chwiejnym krokiem, kobieta w powiewającym szalu. Przystawała niekiedy, oglądając się. Zaczęła śpiewać ochrypłym głosem. Podszedł do niej policjant i coś powiedział. Zaśmiała się i powlokła dalej. Ostry podmuch zawiał przez plac. Lampy
Uwagi (0)