Portret Doriana Graya - Oscar Wilde (internetowa wypozyczalnia ksiazek txt) 📖
Jedyna powieść Oscara Wilde'a, zaliczana do klasyki powieści gotyckich. Mimo wstępnego ocenzurowania przez redakcję magazynu literackiego, w którym się ukazała, wywołała oburzenie i ściągnęła na autora oskarżenia o obrazę moralności publicznej. Rok później Wilde opublikował znacznie poszerzoną wersję książkową, łagodząc lub usuwając przy tym najbardziej kontrowersyjne fragmenty. Dodatkowo zaopatrzył ją w przedmowę, która sama stała się głośnym manifestem artystycznym w obronie nieograniczonej swobody twórczej oraz koncepcji sztuki dla sztuki.
Dorian Gray jest nieśmiałym, choć niezwykle przystojnym młodym dżentelmenem. Kiedy pozuje swemu przyjacielowi Bazylemu, spotyka jego znajomego, lorda Henryka. Ten przekonuje młodzieńca, że najważniejsze to korzystać z życia, póki jest się pięknym i młodym. Dorian, przyglądając się swemu portretowi, oznajmia pochopnie, że oddałby swoją duszę, by zachować młodość i urodę, żeby to twarz na obrazie starzała się i szpetniała zamiast niego.
- Autor: Oscar Wilde
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Portret Doriana Graya - Oscar Wilde (internetowa wypozyczalnia ksiazek txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Oscar Wilde
Lord Henryk wzruszył ramionami.
— Mój drogi przyjacielu, jakżebym śmiał! Przejdźmy do salonu. Nie, za sherry dziękuję panu, panie Chapman. Dorianie, miałeś jakąś nieprzyjemność. Powiedz mi, jaką. Nie poznaję cię dziś.
— Nie troszcz się o mnie, Henryku. Jestem rozdrażniony i nieswój. Przyjdę do ciebie jutro lub pojutrze. Wytłumacz mnie wobec lady Narborough. Ja wyjdę. Pójdę do domu. Muszę iść do domu.
— Dobrze, Dorianie. A zatem oczekuję cię jutro w porze podwieczorku. Będzie księżna.
— Postaram się przyjść, Henryku — odpowiedział, wychodząc z pokoju.
Jadąc do domu, uświadamiał sobie, że uczucie trwogi, jakie myślał, że zadusił, owłada nim znowu. Przypadkowe pytania lorda Henryka wyprowadziły go na chwilę z równowagi i chciał uspokoić swe nerwy. Trzeba zniszczyć wszystkie niebezpieczne rzeczy. Drgnął. Sama myśl o nich była mu nienawistna.
A jednak należało to zrobić. Postanowił to i zamknąwszy na klucz drzwi biblioteki, otworzył tajną skrytkę, gdzie wrzucił płaszcz i walizkę Bazylego Hallwarda. Na kominku płonął ogień. Dorzucił doń parę polan. Smród płonącego sukna i palącej się skóry był okropny. Zanim się wszystko spaliło, upłynęły trzy kwadranse. Pod koniec uczuł się omdlewający i słaby. Zapalił w kadzielnicy kilka algierskich pastylek i obmył ręce i czoło zimnym octem piżmowym.
Nagle drgnął. Oczy jego dziwnie rozszerzyły się, a zęby wpiły się nerwowo w dolną wargę. Pomiędzy dwoma oknami stała duża, hebanowa szafa florencka, wykładana kością słoniową i niebieskim lapisem. Patrzył na nią wzrokiem wyrażającym zarazem zachwyt i przerażenie, jakby zawierała coś, za czym tęsknił i czego również nienawidził. Oddychał szybko. Ogarnęło go szalone pożądanie. Zapalił papierosa i odrzucił go. Przymknął oczy tak, że długie rzęsy niemal dotykały policzka. Wciąż jednak wpatrywał się w szafę. W końcu powstał z sofy, na której leżał, i podszedłszy do szafy, otworzył ją, dotykając jakiejś ukrytej sprężyny. Wysunęła się cicho trójkątna szuflada. Palce jego zbliżyły się do niej odruchowo, poczęły czegoś poszukiwać i coś uchwyciły. Była to mała chińska szkatułka z czarnej i ciemnozłotej laki, kunsztownie zrobiona. Boki przedstawiały wzburzone fale, a zwisające jedwabne sznury były zakończone krągłymi kryształami i frędzlami ze splecionych metalowych nici. Otworzył ją. Znajdowała się w niej zielona maść o woskowym połysku, o dziwnie ciężkim i oszałamiającym zapachu.
Przez kilka chwil wahał się, z dziwnie nieruchomym uśmiechem na twarzy. Dygotał, choć w pokoju było strasznie gorąco. Przeciągnął się i spojrzał na zegar. Była za dwadzieścia dwunasta. Schował szkatułkę na miejsce, zamknął szafę i przeszedł do sypialni.
Gdy spiżowe dźwięki w ciemności biły północ, Dorian Gray, w lichym ubraniu, w chustce owiniętej dokoła szyi, wymykał się po cichu ze swego domu. Na Bond Street znalazł dorożkę z dobrym koniem. Zawołał na dorożkarza i cichym głosem podał mu adres.
Woźnica wstrząsnął głową.
— To dla mnie za daleko — mruknął.
— Oto dla was suweren192 — rzekł Dorian. — Dostaniecie drugiego, jeśli pojedziecie prędko.
— Dobrze, jaśnie panie — odparł woźnica — będzie tam pan za godzinę — i kiedy pasażer wsiadł, zawrócił na miejscu i pojechał szybko w stronę rzeki.
Zaczął padać zimny deszcz, a w wilgotnej mgle latarnie uliczne wyglądały upiornie. Zamykano właśnie szynki i posępne grona mężczyzn i kobiet stały jeszcze u wejść. Z jakichś szynków dochodziły odgłosy przeraźliwych śmiechów. Z innych pijackie wrzaski i kłótnie.
Wsparty o tył dorożki, z czapką nasuniętą na czoło, Dorian Gray obojętnie patrzył na ponurą hańbę wielkiego miasta i co pewien czas powtarzał sobie słowa wypowiedziane przez lorda Henryka w pierwszym dniu ich znajomości: „Leczyć duszę za pomocą zmysłów i zmysły za pomocą duszy”. Tak, to była tajemnica. Często ją stosował i chciał zastosować ją znowu. Istnieją wszak palarnie opium, gdzie można kupić zapomnienie, potworne nory, gdzie pamięć starych grzechów można unicestwić szałem grzechów nowych.
Księżyc zawisł nisko na niebie niby żółta trupia czaszka. Od czasu do czasu ciężka, niezdarna chmura wysuwała swe długie ramię, aby go zasłonić. Lampy gazowe stawały się rzadsze, a ulice węższe i ciemniejsze. Raz woźnica zmylił drogę i wracał z pół mili. Para unosiła się z konia, kłusującego przez błotne kałuże. Szyby dorożki przesłaniała szara, gęsta mgła.
„Leczyć duszę za pomocą zmysłów i zmysły za pomocą duszy!”. Jak te słowa brzmiały mu w uszach! Jego dusza była istotnie śmiertelnie chora. Czy to prawda, że zmysły ją uleczą? Przelano niewinną krew. Jakaż może być za to pokuta? Ach, to się nie da odpokutować. Ale jeśli odpuszczenie jest niemożliwe, to zawsze jest możliwe zapomnienie, postanowił więc zapomnieć, wygnać to z pamięci, zdeptać, jak depcze się żmiję, gdy ukąsi. Bo i jakież prawo miał Bazyli, aby mówić do niego w ten sposób? Kto go uczynił sędzią nad drugimi? Mówił rzeczy straszne, okropne, nie do zniesienia.
Dorożka toczyła się z turkotem i wydawało mu się, że z każdym krokiem coraz wolniej. Odemknął drzwiczki i zawołał na woźnicę, aby jechał prędzej. Potworny głód opium zaczął go palić. W gardle mu zaschło, a wykwintne ręce zaciskały się kurczowo. Jak szalony poganiał konia laską. Woźnica, śmiejąc się, popędzał go batem. I on się roześmiał, a wtedy woźnica zamilkł.
Droga wydawała się nieskończona, a sieć ulic robiła wrażenie czarnej przędzy jakiegoś pełzającego pająka. Jednostajność stawała się nie do zniesienia, a gęstniejąca mgła przyprawiała go o trwogę.
Potem przejeżdżali koło odludnych cegielni. Mgła była tu rzadsza, tak że widoczne były piece o dziwacznym kształcie butelek z ich podobnymi do pomarańczowych wachlarzy językami ognia. Gdy tamtędy jechali, zaszczekał na nich pies, a gdzieś w oddali krzyczała jakaś zabłąkana mewa. Koń potknął się na jakimś wyboju, skoczył w bok i popędził galopem.
Po pewnym czasie wydostali się z gliniastej drogi i potoczyli się po źle brukowanych ulicach. W większości okien było ciemno, ale gdzieniegdzie na osłonach przyćmionych lamp rysowały się dziwaczne cienie. Patrzył na nie z ciekawością. Wyglądały jak potworne marionetki i wykonywały ruchy, jakby były żywe. Były mu wstrętne. Opanowywała go ponura wściekłość. Na rogu jakiejś ulicy jakaś kobieta zakrzyczała coś do nich z otwartych drzwi i dwóch ludzi biegło za dorożką jakieś sto jardów193. Woźnica zdzielił ich batem.
Mówi się o namiętności, że ściąga nasze myśli do jednego koła. Toteż pokąsane do krwi wargi Doriana Graya dopóty powtarzały te przebiegłe słowa o duszy i zmysłach, dopóki nie znalazł w nich pełnego wyrazu dla swego usposobienia w tej chwili oraz zgodnego z rozumem usprawiedliwienia namiętności, które i bez tego byłyby zawładnęły jego umysłem. W mózgu jego ta jedyna myśl pełzała z komórki do komórki; dzika żądza życia, straszniejsza od wszelkich pragnień ludzkich, naprężała każdy drgający nerw i każde włókno jego ciała. Brzydota, której niegdyś nienawidził, ponieważ nadawała rzeczom rzeczywistość, z tego samego powodu stawała mu się teraz droga. Brzydota była jedyną rzeczywistością. Prostacka kłótnia, wstrętna nora, surowa gwałtowność nieokiełzanego życia, naga nikczemność złodzieja i włóczęgi w swej głębokiej bezpośredniości wrażenia stawały się żywsze niż wytworne kształty sztuki, cienie sennych marzeń. Tego mu było potrzeba, ażeby zapomnieć. Za trzy dni będzie wyzwolony.
Nagle woźnica zatrzymał się u wylotu ciemnego zaułka. Ponad niskimi dachami i zębatymi szczytami kominów piętrzyły się czarne maszty okrętów. Zwoje białej mgły czepiały się lin jak upiorne żagle.
— To gdzieś tutaj, prawda, jaśnie panie? — zapytał z kozła woźnica chrapliwym głosem.
Dorian zerwał się i spojrzał wokół.
— Tak, to tu — odparł i spiesznie wyskakując z dorożki, dał woźnicy obiecaną zapłatę, po czym popędził w stronę wybrzeża.
Gdzieniegdzie płonęły latarnie na tyłach kilku wielkich statków kupieckich. Światło odbijało się migotliwie w falach. Czerwone blaski biły od wielkiego parowca, na który ładowano węgiel. Oślizgły bruk wyglądał jak zmoczony płaszcz przeciwdeszczowy.
Pośpiesznie zawrócił na lewo, oglądając się co trochę, czy go ktoś nie śledzi. Po siedmiu czy ośmiu minutach stanął przed lichym domkiem, wciśniętym między dwie nędzne fabryczki. W jednym z okien na górze świeciła się lampa. Zatrzymał się i zapukał w umówiony sposób.
Po krótkiej chwili usłyszał kroki w korytarzu i brzęk łańcucha zdejmowanego z drzwi. Drzwi otwarły się cicho. Wszedł, nie powiedziawszy słowa do skulonej, drobnej postaci, usuwającej się przed nim w cień. W końcu korytarza wisiała podarta zielona zasłona, poruszająca się i szeleszcząca od ostrego wichru, który wpadł za nim z ulicy. Odsunął ją i wszedł do podłużnego, niskiego pokoju, który wyglądał, jak gdyby kiedyś był trzeciorzędną salą do tańca. Jaskrawe, migoczące lampki gazowe, zawieszone wzdłuż ścian, odbijały się dziwacznie w lustrach upstrzonych przez muchy. Znajdujące się za nimi brudne reflektory z blachy cynkowej rzucały drżące koła świateł. Podłoga była posypana trocinami o barwie ochry, zdeptanymi miejscami w błoto i pokrytymi ciemnymi plamami rozlanych trunków. Przy małym piecyku węglowym przykucnęło kilku Malajczyków, grających w kości i ukazujących w rozmowie białe zęby. W jednym kącie spał nad stołem jakiś marynarz z głową ukrytą w ramionach, a przed jaskrawo pomalowanym szynkwasem194, biegnącym wzdłuż jednej ze ścianę, dwie dziko wyglądające kobiety szydziły ze starca, który z obrzydzeniem czyścił rękawy swego palta.
— Jemu się zdaje, że oblazły go czerwone mrówki — zaśmiała się jedna z nich do przechodzącego Doriana.
Człowiek spojrzał na nią z przerażeniem i zaczął stękać.
W głębi pokoju małe schodki prowadziły do ciemnej izby. Gdy Dorian przebiegł trzy uginające się schody, doleciała go ciężka woń opium. Głęboko zaczerpnął powietrza, a nozdrza zadrżały mu z rozkoszy. Gdy wszedł, młody mężczyzna o jedwabnych blond włosach, pochylony nad lampą, aby od jej ognia zapalić długą, wąską fajkę, spojrzał na niego i skłonił mu się z pewnym wahaniem.
— Ty tutaj, Adrianie? — mruknął Dorian.
— A gdzie mógłbym być? — odparł ów obojętnie. — Nikt mnie teraz nie chce znać.
— Myślałem, że nie ma cię w Anglii.
— Darlington nic nie zrobi. Mój brat spłacił w końcu weksel. Poza tym Jerzy nie chce ze mną mówić... Wszystko mi jedno — dodał w westchnieniem. — Dopóki się ma to, nie potrzeba przyjaciół. Zdaje mi się, że miałem ich za wielu.
Dorian wzdrygnął się i spojrzał wokoło na groteskowe postacie, leżące na porozkładanych materacach w dziwacznych pozach. Przykuwały jego wzrok ich powyginane członki, otwarte usta i szklane, nieruchome oczy. Wiedział, przez jakie dziwne nieba udręki przechodzili i jak ponure piekła uczyły ich tajemnicy nowej radości. Było im lepiej niż jemu, niewolnikowi własnej myśli. Pamięć jak straszliwa choroba żarła mu duszę. Zdawało mu się czasami, że widzi patrzące nań oczy Bazylego Hallwarda. Czuł jednak, że nie będzie mógł tu zostać. Niepokoiła go obecność Adriana Singletona. Chciał być tam, gdzie go nikt nie zna. Chciał uciec sam przed sobą.
— Pójdę gdzie indziej — powiedział po chwili.
— Na wybrzeże portowe?
— Tak.
— Będzie tam na pewno ta wariatka. Tutaj już jej nie chcą.
Dorian wzruszył ramionami.
— Zmęczyły mnie już kobiety, które kochają. Ciekawsze są te, które nienawidzą. Poza tym mają lepszy towar.
— Ten sam.
— Smakuje mi lepiej. Chodź, napijemy się. Muszę się napić.
— Nie mam na nic ochoty — mruknął młody człowiek.
— Nic nie szkodzi.
Adrian Singleton podniósł się leniwie i podążył za Dorianem do baru. Mieszaniec w podartym turbanie i wytartym surducie, wyszczerzając się ohydnie na powitanie, postawił przed nimi butelkę wódki i dwa kieliszki. Kobiety zbliżyły się i poczęły paplać. Dorian odwrócił się do nich tyłem i rzekł coś po cichu do Adriana Singletona.
Jedna z kobiet skrzywiła się w złym uśmiechu, podobnym do zmarszczki na malajskiej twarzy.
— Jesteśmy dziś bardzo dumni — zadrwiła.
— Na Boga, nie odzywaj się do mnie — zawołał Dorian, tupiąc nogą. — Czego chcesz? Pieniędzy? Masz. Ale nie odzywaj się już do mnie.
Dwie czerwone iskry zamigotały na chwilę w błędnych oczach kobiety, ale niebawem zgasły i oczy wróciły do poprzedniego wyrazu szklanej martwoty. Odrzuciła głowę i chciwymi palcami zgarniała monety z szynkwasu. Druga przyglądała się jej z zazdrością.
— To na nic — westchnął Adrian Singleton. — Nie zależy mi, żeby wrócić. Zresztą po co? Jest mi tu całkiem dobrze.
— Napisz do mnie, jeśli będziesz czegoś potrzebował, dobrze? — powiedział po chwili Dorian.
— Może napiszę.
— A więc dobranoc.
— Dobranoc — odparł młody człowiek, idąc po schodach i ocierając spalone usta chustką.
Dorian z wyrazem cierpienia na twarzy skierował się ku wyjściu. Gdy uchylił zasłonę, ohydny śmiech wydarł się z malowanych warg kobiety, której dał pieniądze.
— Odchodzisz, czarci synu! — zachichotała ochryple.
— Przeklęta! — odparł — Nie nazywaj mnie tak.
Pstryknęła palcami.
— Wolałbyś, aby nazywano cię księciem z bajki? — zadrwiła za nim.
Na te słowa śpiący marynarz zerwał się na równe nogi i spojrzał dziko. Trzask zamykanych drzwi wpadł mu do uszu. Wybiegł w pościg.
Dorian Gray szedł pospiesznie wzdłuż wybrzeża w mżącym deszczu. Spotkanie z Adrianem Singletonem dziwnie go wzburzyło i zapytywał się w duchu, czy rzeczywiście jest odpowiedzialny za złamanie tego młodego życia, jak mu to obelżywie rzucił był w twarz Bazyli Hallward. Zagryzł wargi i przez kilka sekund na jego oczach osiadł wyraz smutku. Poza wszystkim jednak, co go to obchodzi? Życie jest zbyt krótkie, abyśmy brali na swoje barki brzemię cudzych win. Każdy żyje swym własnym życiem i za nie odpowiada. Szkoda tylko, że tak często trzeba płacić za
Uwagi (0)