Australczyk - Eliza Orzeszkowa (cyfrowa biblioteka TXT) 📖
Młody karierowicz Roman Darnowski zręcznie radzi sobie na salonach. Na razie jednak znajomości nie przyniosły mu ani pieniędzy, ani władzy. To się ma jednak zmienić.
„Przyjaciółka” Darnowskiego, czterdziestoletnia baronowa, załatwia mu niezwykle intratną posadę. Problem w tym, że objęcie posady oznacza także przeprowadzkę na półtora tysiąca wiorst w głąb rosyjskiego imperium i porzucenie Polski. Darnowski zaczyna się wahać… Psychologiczna powieść, której tematem są dylematy i problemy polskiej inteligencji w czasach zaborów — granice współpracy z władzami carskimi, siła więzi z krajem rodzinnym, hierarchie wartości, uczucia. Eliza Orzeszkowa jest jedną z najważniejszych pisarek polskich epoki pozytywizmu. Jej utwory cechuje ogromne wyczucie problemów społecznych — w mowie pogrzebowej Józef Kotarbiński nazwał ją wręcz „czującym sercem epoki”.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Australczyk - Eliza Orzeszkowa (cyfrowa biblioteka TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
— Już nie będzie — upewniał ją Stefan — ale niech Lunia wie, że swojem przywiązaniem wiele dobrego może zrobić Kaziowi.
Smutne zazwyczaj oczy małej zapaliły się radością i dumą. Serce jej uderzyło mocno do zadania, którego wielkość więcej czuła, niż rozumiała.
Wkrótce potem nadszedł list od Marcelego z żądaniem, aby brat co prędzej do niego przybywał, z obietnicami pomocy, poparcia i szybkiego zmazania przeszłości; Kazimierz pojechał z tym listem do Darnówki. Niedaleko dworu zobaczył Stefana, idącego za pługiem. Słyszał był o tem jego własnoręcznem pracowaniu około roli, ale zobaczył je wtedy po raz pierwszy. U brzegu pola Stefan pług zatrzymał i, przeczytawszy list najstarszego z Domuntów, spokojnie zapytał:
— Pojedziesz?
Kazimierz zawrzał cały.
— Po wszystkiem, co przebyłem! Po tem, cośmy z sobą mówili! Jakże możesz pytać!
Stefan słuchał uważnie, potem rzekł:
— Chodź!
W bladem złocie słońca kwietniowego kilka pługów przesuwało się po czarnej ziemi, ryjąc w niej lemieszami bruzdy głębokie. Skowronki ogłuszająco śpiewały nad poblizkim łanem zielonej runi. Stefan wraz z Kazimierzem zbliżył się do jednego z pługów, który stanął w połowie zagona.
— Mój ojcze — rzekł — naucz go orać! Potem oddamy mu w dzierżawę jeden z naszych folwarków, który na cześć jego nazwiemy Kaźmirówką.
Pan Romuald, kiedy raz wziął się do czego, nie żartował. Roman trząsł głową potakująco, na znak, że także wie coś o tem. Uczeń tego człowieka, zawziętego we wszystkich postanowieniach i robotach swoich, oblewał się niekiedy dziesięciu potami na dzień. Ale jakoś nie przykrzyło mu się to wcale. Owszem, sypiał spokojnie i zaczynał nawet miewać sny przyjemne. Jednak miał wątpliwości niejakie. Cóż? orać, siać, rąbać, piłować, analfabeci umieją i pospolicie oni tylko to czynią. On umiał czytać biegle i mnóstwo rzeczy innych. Co uczyni z tym bagażem? Czy rzuci go za siedm gór i lasów, jako rzecz niepotrzebną? Trochę szkoda! Kiedy raz mówił o tem, Stefan, według zwyczaju swego, słuchał uważnie, a potem rzekł:
— Śmiej się z tego, bratku! Gdybyś był sto razy uczeńszy, niż jesteś, jeszcze nie miał byś zanadto tego dobrego ziarna. Powiem ci parabolę. Kiedy do ciemnego pokoju wniesioną zostanie lampa, tym, którzy się w nim znajdują, robi się zaraz weselej i łatwiej, bo światło jej pada na ich twarze i roboty, a gdy który chce iść po co, nie potrzebuje rozbijać łba o ścianę, bo ona wskazuje mu drogę. Gdyby wiele takich lampek, byłaby iluminacja, nieprawdaż?
Roman powstał z trawy, na którą występowała już chłodna rosa, i rozejrzał się dokoła. Czerwona zorza stała za lasem, obrastającym wzgórze; nad jej różanemi blaskami, zmieszanemi w powietrzu ze zmierzchem zapadającym, świecił wysoko cieniutki sierp księżyca.
Roman czuł, że nad niewykończonym domkiem, niedbale rzuconym płotkiem i małem podwórkiem folwarku, oprócz zorzy, zmroku i księżyca, unosiło się jeszcze coś niedostępnego dla zmysłów, lecz głęboko lejącego się do duszy. Zrozumiał, że wraz ze światłem zorzy i księżyca unosił się nad tem miejscem blask tego słupa gorejącego, który przyświeca drogom ludzkim, a w mowie ludzkiej nosi nazwę ideału. Gdy ten słup płonie, ludzie idą drogą prostą ku ziemi obiecanej, gdy gaśnie — błądzą i marnieją. Zrozumiał to i doświadczył rzutu duszy, która wzbiła się ku szczytowi słupa gorejącego i zaraz potem upadła mu do stóp. Jednak stał zamyślony i niespokojny.
— Jednak — rzekł — nie rozumiem. Jeszcze nie mogę zrozumieć, jakim sposobem będziecie mogli tyle wyrzekać się i znosić. Bo czyż Stefan jest szczęśliwym? czy ty, Kaziu, będziesz szczęśliwym?
W tej chwili bryczka, zaprzężona parą koni, wjeżdżała na dziedzińczyk; przysłano ją po Lunię z Kaniówki, o kilka wiorst ztąd odległej. Bronia zbliżyła się do Romana.
— Jeżeli Romek chce tu jeszcze siedzieć, sama powrócę do domu.
— A nie bałabyś się wilków, myszko? — zażartował Roman.
— Wilków teraz niema, ale jeżeli ja z Romkiem iść nie zechcę, będzie do rana błądził po polu, bo żadnej drogi tu nie zna — odcięła się dziewczynka.
Dnie mijały, Roman nie opuszczał Darnówki. Często też odwiedzał Kaźmirówkę na krócej, lub na dłużej, sam albo z Bronią. W czasie, gdy Kazimierz nie mógł dotrzymywać mu towarzystwa, czytywał nad rzeczką, zbierał z dwoma dziewczątkami orzechy w leszczynie, albo szedł sam drogą, wiodącą przez pole ku pałacykowi Górowskiemu i nieco dalszemu kościołowi w Zawrociu. Pałacyk zaciekawiał i pociągał go zawsze. Stryjowi powiedział, że chciałby kiedykolwiek zobaczyć zblizka Górów, jeżeli podobna, obejrzeć szczegółowo to miejsce piękne i zdające się panować nad okolicą, nakształt punktu ogniskowego, albo strażnicy.
— A dobrze, kotku — odpowiedział stary Darnowski — czemużby nie? Można oglądać tę strażnicę, ile się podoba... co tu robić? można! Strażnica! to prawda! I punkt ogniskowy także. Naturalnie, naturalnie! Trafnie nazwałeś rezydencję Oławickich, co tu robić, bardzo trafnie. Tak, tak; punkt ogniskowy i strażnica. Pojedziemy tam kiedykolwiek!
Chciałby także być w kościele Zawrockim, o którym miał wspomnienie dość mętne, lecz pociągające. Raz, zbierając z Bronią orzechy, zapytał:
— Kiedyż pojedziemy do kościoła? Już dwie niedziele minęły, a jeszcześmy tam nie byli.
— Bo mama była chora i deszcz padał, ale pojedziemy tam na Zielną.
— Kiedyż to będzie?
— Oj, Boże, Romek nie wie, kiedy Zielna? Któregoż dziś mamy?
— Czy ja wiem? pogubiłem dnie u was... zdaje się, że dwunasty...
— No, to Zielna piętnastego... Środa, czwartek, piątek, sobota... W sobotę!
Zaraz potem Bronia oświadczyła, że pomimo obecności Luni w Kaźmirówce, musi wcześnie wracać do domu; gdyby nie uroczyste przyrzeczenie, które dała przyjaciółce, byłaby nawet dnia tego wcale z domu nie wyszła, bo jest niespokojną o Irusię i czegoś jej żal, sama nie wie czego, ale taki jej żal Irusi!
— A cóż jest kuzynce Irenie?
Bronia wcale nie wiedziała, co jej było, ale że coś złego, o tem miała przekonanie najmocniejsze. Albo chora jest, albo czemś bardzo zmartwiona, to pewno. Od jakiegoś czasu nie gawędzi z nią w czasie lekcyj i po lekcjach, jak to bywało dawniej, ani śpiewa nigdy, ani śmieje się, czasem zaś tak się zamyśla, że gdyby jej kto nad głową wystrzelił, toby może nie usłyszała. W zeszłą niedzielę, kiedy to mama była chora na migrenę, Irusia prawie cały dzień w jej pokoju przesiedziała, a Bronia zastępowała ją przy gospodarstwie...
— Doskonale pamiętam ten dzień uroczysty — przerwał Roman — bo byłaś ze swoim fartuszkiem gospodarskim uroczystą, jak święto; co ci nie przeszkodziło stłuc dwa talerze i jedną szklankę...
— Niech Romek nie żartuje, bo mnie się płakać chce...
— Jeżeli Broni chce się płakać, to już chyba skończenie świata nastąpi — zażartował jeszcze.
— Niech Romek nie żartuje, ale słucha...
Słuchał i żartami ukrywał tylko wzruszenie, z którem słuchał o domniemanej chorobie, albo wielkiem zmartwieniu Irusi. Bronia jednak nie miała do opowiadania nic nadzwyczajnego; to tylko, że kiedy owej niedzieli weszła raz do przyciemnionego pokoju matki, chorej na migrenę, znalazła Irusię, klęczącą przy jej łóżku, szepcącą jej coś po cichu i troszkę płaczącą. Troszkę tylko... Nie trzymała nawet chusteczki przy oczach, ale, że miała łzy w oczach, tego Bronia była pewną. Przedtem nigdy nie zdarzało się to Irusi. Doglądała zawsze mamy w czasie jej chorób częstych; aby jednak szeptała o czemś, albo płakała, tego Bronia nie spostrzegła dawniej nigdy. Musi mieć chyba zmartwienie wielkie, albo może jest niezdrowa, bo ile razy Bronia ją zapytała, dlaczego jest jakąś inną, niż była, zawsze odpowiadała, że głowa ją boli. To rzecz zupełnie nowa, bo dotąd Irusia zdrowa była, jak ryba. Może zaraziła się od mamy, która, gdy tylko ma migrenę, na krok od siebie jej nie puszcza. Czy migreny są zaraźliwe? Romek chociaż i nie doktór, może wie, czy migrenami można zarazić się od kogo? Roman, chociaż nie był doktorem, upewnił ją, że migreny nie należą wcale do chorób zaraźliwych i tak się zamyślił, że zamiast orzechów zerwał z krzaku kilka szorstkich liści leszczynowych. Bo tę rozmowę prowadzili wśród leszczyn tak wysokich i gęstych, że cały świat przed nimi zasłaniały. Bronia w zapale orzechobrania przedarła się sama i towarzysza wprowadziła w największą gąszcz zarośli, Lunię trochę opodal pozostawiwszy. Miała już fartuszek i wszystkie kieszenie napełnione orzechami, których powłoka ruda i lśniąca wyglądała z szorstkich, seledynowych kielichów; że jednak wiele ich jeszcze znajdowało się na krzakach, zaczęła je pełnemi garstkami oddawać Romanowi, prosząc, aby je kładł do kieszeni surduta i choćby do kapelusza.
— To dla Irusi. Ona bardzo lubi orzechy i tak śmiesznie je gryzie! Weźmie w usta, rozkąsi łupinę i chrumst, chrumst, już po orzechu! Nikt nie potrafi gryźć ich tak prędko, ani ja nawet. Tatko i Stefek aż zanoszą się od śmiechu, kiedy Irusia zacznie po swojemu jeść orzechy. Chrumst, chrumst i po wszystkiem!
Śmiała się. U niej śmiech po żalu i żal po śmiechu przychodziły, jak sekunda po sekundzie. Ale Roman, biorąc z jej garstek orzechy i napełniając niemi kieszenie, był ciągle bardzo zamyślony. Wkrótce też wyszli z leszczyn; małe przyjaciółki bardzo zawzięcie szeptały o czemś z sobą przed pożegnaniem, a Roman, idąc z Domuntem ku wrotom podwórka, zapytał.
— Czy nie wiesz dlaczego Bohdan Rosnowski nie przyjeżdża do Darnówki? Odkąd tam jestem, nie był ani razu, chociaż podobno...
— Bo miał znowu atak febry. Widziałem kogoś z Zawrocia, kto mi mówił, że Bohdana znowu febra zaatakowała, bardzo zjadliwa podobno i uparta.
— Co to za historja z tą febrą Rosnowskiego, z tym psem i z tym bzikiem? — trochę ironicznie i niechętnie zapytał Roman.
Po myśli kręciły się mu wyrazy: „Martwi się i płacze, choć bez chusteczki przy oczach, bo konkurent nie przyjeżdża i myśli, że go utraci, albo i utraciła. Naturalnie. Cóż może być naturalniejszego? Dwadzieścia pięć lat... sam rozkwit młodości, konkurent rzadki, jak łabędź czarny i partja świetna”!
Co do febry Rosnowskiego, była to historja dość ładna, którą Domunt znał i Romanowi opowiedział. W puszczy, powierzonej zarządowi jego, znajdowała się miejscowość rozległa, lecz bardzo mało znana, bo odstręczająca groźbą zarazy ciężkiej, niekiedy śmiertelnej. Lasy i gleby dziewicze, mokre, bujne, wyziewały tam febrę. Poprzednicy Bohdana ptakami przelatywali przez to miejsce, końcami skrzydeł zaledwie dotykali gruntu złowrogiego. On, przeciwnie, osiedlił się w niem na czas dość długi, sprawdził rozległości, zbadał bogactwa, stwierdził możność uzdrowotnienia, opisał i, można powiedzieć, że poprostu odkrył to miejsce. Chaty leśników, albo szałasy, budowane na prędce, służyły mu za mieszkanie, a wśród podwładnych, którzy w tem groźnem miejscu otaczali go z niechęcią dość naturalną, jedynym towarzyszem i przyjacielem jego był Swój...
— Pies?
— Tak; przed kilku laty szczenięciem wywiózł go z Zawrocia i podobno lubi go aż do śmieszności, graniczącej z bzikiem...
— Musi to być jednak bziczek malutki, bo nie przeszkadzający temu, że ze wszech stron jest on dobrą, a nawet świetną partją — zauważył Roman.
Domunt zaśmiał się.
— Zkądże ci ta uwaga przyszła do głowy?
— No, bo przecież ten bohater puszczy stara się o Irenę. Ma to być rzeczą pewną.
— Jest pewną — potwierdził Domunt — widziałem go przy niej parę razy i spostrzegłem wyraźnie, że jest nią zajęty.
— A ona? — zapytał Roman.
Domunt wzruszył ramionami.
— Nie wiem, ale przypuszczam... Cóż? jakkolwiek wydawała mi się zawsze zupełnie zadowoloną z położenia swego, jednak zakochanie się, wyjście za mąż, prawie zawsze stoi u końca każdego położenia kobiety niezamężnej. Ma ona wprawdzie pewne pojęcia, z któremi osoba Bohdana nie koniecznie harmonizuje, ale... czy ja wiem? serce nie sługa... u kobiet zwłaszcza.
— I u mężczyzn często — gorzko jakoś dorzucił Roman.
Znajdowali się już w końcu miedzy, zarosłej błękitną cykorją, kiedy dopędziła ich Bronia, zdyszana od prędkiego biegu.
— To już doprawdy! nie mogliście trochę zaczekać na mnie! — dysząc ciężko, wyrzucała przyjaciołom, ale zaraz, uczepiwszy się ramienia brata, trzepała dalej.
— Lunia ani jutro, ani pojutrze nie wyjedzie z Kaźmirówki. Mówi, że jej coraz ciężej rozstawać się z panem Kazimierzem i że gdy on na stałe już przeniesie się do Kaźmirówki, ona też zostanie z nim tam zupełnie. Już i mama jej zgodziła się na to...
— Oddają mi moją maleńką na gosposię i uczennicę — uśmiechnął się Domunt. Przywiązała się do mnie ogromnie i zadanie, włożone na nią przez Stefana, wzięła tak do serca, że stałem się jedynym celem jej myśli i marzeń.
Szedł chwilę milcząc, potem ozwał się znowu:
— Miłosierdziem wielkiem na tym świecie jest to, że człowiek znajduje zawsze po drodze jakieś serce, choćby malutkie, ale blizkie, swoje, które staje się dla niego źródłem letejskiem i razem kastalskiem, to jest dającem zapomnienie i ochłodę.
— Nie zawsze — zaprzeczył Roman.
Spojrzał w górę i ku krańcowi widnokręgu. Jak świat szeroki i długi nie miał żadnego serca blizkiego, swego...
Mijali właśnie szemrzący wodospadek i wznoszące się nad nim gdzieniegdzie piramidki z osin spowitych w chmiele, gdy Bronia, wyciągając naprzód rękę, zawołała:
— Idą na spotkanie nasze... widzi Romek? widzi pan Kazimierz te trzy osoby? To mama, Irusia... ale kto trzeci? Tak daleko, że jeszcze nie poznaję...
— A ja poznaję — rzekł Domunt — ale
Uwagi (0)