Darmowe ebooki » Powieść » Australczyk - Eliza Orzeszkowa (cyfrowa biblioteka TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Australczyk - Eliza Orzeszkowa (cyfrowa biblioteka TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa



1 ... 16 17 18 19 20 21 22 23 24 ... 31
Idź do strony:
dorobił się fortuny miljonowej na drodze spekulacyj przemysłowych i pieniężnych. Ten krewny Domuntów słynął za głowę finansową pierwszego rzędu, stał na czele paru bardzo znacznych przedsiębiorstw finansowych. Wysłanie do niego Kazimierza po chleb i przyszłość zdawało się wprost wskazanem; istnienie jego w rodzinie, prawie opatrznościowem. Wprawdzie dochodziły tu o nim pogłoski takie, o jakich rodziny słuchać i głośno mówić nie lubią. Na tem słońcu były plamy, podobne do gangreny. Cóż to znaczy i cóż to szkodzi? Dorobił się miljonów, więc i Kazimierz, stawszy się jego pomocnikiem i uczniem, może dorobić się ich także, nie zarażając się przeto gangreną. Pocóż zaraz miałby się zarażać? Z pożytecznego skorzysta, szkodliwego uniknie i po wszystkiem. Zresztą, czy to, co szepcą, jest jeszcze prawdą? Daleko trudniej stwierdzić gangrenę na ciele miljonera, niż biedaka, u którego ona wyłazi na wierzch przez dziury w odzieży! Więc może przesada, może i potwarz. Tyle potwarzy ściga zawsze człowieka, któremu się powiodło! Chłopakowi zapaliło się w głowie od perspektywy przebywania w wielkiej stolicy zagranicznej, zostania pomocnikiem wielkiego finansisty, zrobienia, w czasie może niedługim, wielkiej fortuny. Napisano do krewnego. Odpisał serdecznie. Kazimierz puścił się w drogę z głową pełną marzeń, które zaraz, od pierwszego kroku w świecie nowym, urzeczywistniać się zaczęły.

Zdarza się nierzadko, że w sercu Midasa, któremu wszystko w świecie przemieniło się w złoto, istnieje strunka drobna, lecz nieśmiertelna, która przy dotknięciu wydaje ton czysty i serdeczny. Może to jest dowodem, że nawet w Midasie istnieje coś takiego, co ani na kruszec zamienionem, ani przez ciało pożartem być nie może, albowiem nie jest z kruszcu, ani z ciała. Krewny miljoner przyjął Kazimierza z otwartemi ramiony, a dopatrzywszy w nim podobieństwa wielkiego do swojej ciotecznej siostry, którą za młodu bardzo lubił, już go z domu swego nie wypuścił i do członków rodziny najbliższej zaliczył. Była to właśnie chwila powstawania wielkiego przedsiębiorstwa finansowego, którego Kazimierz stał się odrazu urzędnikiem i spólnikiem. Po śmierci ojca wziął od brata zapłatę za swoją część Kaniówki i pod życzliwem przewodnictwem Midasa zaczął nią robić, zdziwiony i zachwycony, że poprostu w oczach mu rosła. Nie obchodziło się to bez pracy twardej, często gorączkowej, ale on do niej okazał się zdolnym i ochotnym. Znaczną część dni, czasem i nocy spędzał nad cyframi lub w czynnościach innych, do jego położenia w przedsiębiorstwie przywiązanych. Zato w przestankach bawił się, używał. Midas lubił go stale i podwyższał szybko jego stanowisko w przedsiębiorstwie i otaczającem towarzystwie. Oprócz owej strunki niezgasłych przywiązań rodzinnych, były inne przyczyny faworu wyjątkowego. Chłopak roztropny, żywy, z powierzchownością przyjemną i obejściem się, jednającem sympatję i zaufanie, był dla robót Midasa narzędziem bardzo pożytecznem. Przedsiębiorstwu, będącemu spółką olbrzymią, jednał spólników. Dzięki swojej żywości, elegancji, a z innej strony pewnej wrodzonej dobroduszności, umiał wszędzie wejść i ze wszystkimi mówić. Wiara jego w moc i rzetelność gmachu midasowego była tak szczerą, że zarażał nią innych. Powstanie takiej wiary w umyśle dość bystrym z natury, miało przyczyny bardzo proste i prawie konieczne. Brakowi doświadczenia i zapalczywości charakteru dopomagała tu wdzięczność. Czuł się bardzo wdzięcznym temu, który go dobrodziejstwami osypywał. Dzięki jemu, żył w zbytku i uciechach najrozmaitszych, miał też przed sobą przyszłość pełną zbytku i uciech. Byłoż podobnem, aby tych dobrodziejstw nie usiłował odwdzięczać ze wszystkich sił swoich? Odwdzięczał. Pracował sam, nieraz nad siły, i do ołtarza, któremu służył, przyprowadzał ofiarników. Dzięki jemu do kasy midasowej lał się wąziutki zapewne, ale nieustanny strumyk złota. Był pewnym, że urośnie on w rzekę, z której pełnemi haustami pić będzie zawsze sam i pić będą ci wszyscy, którym on szczęście to gotował, służąc zarazem Midasowi.

Teraz, ilekroć z oczami zamkniętemi myśli o kilku latach przebytych w kuźni Midasa, widzi zawsze obraz szczególny. Jest to przestrzeń niczem nie obwiedziona, kolista, napełniona światłem gazowem czy elektrycznem i mgłą, podobną do szampana musującego, bo złożoną z mnóstwa kropelek złotych, drobniutkich, dokoła siebie wirujących. W tem świetle sztucznem, w tej mgiełce złotej i ruchliwej, w zmieszanych zapaszkach gazu, wina, perfum i sadzy, przesuwają się i krążą obrazy rzeczy i ludzi najrozmaitszych. Są to korowody kobiet z bukietami lub wachlarzami w rękach i mężczyzn z piersiami jaśniejącemi od honorowych odznaczeń, ramiona w czarnych rękawach, wznoszące kielichy toastowe, plecy w surdutach wytartych, zgięte w kształt pół obręczy nad stołami do pisania, nogi motyle na deskach scenicznych, fraki, białe krawaty, szmery jedwabiów, muzyka, powozy z grzmotem kół wjeżdżające w bramy wysokie, stoły do uczt nakryte, albo kartami zasypane, albo takie, na których piętrzą się papiery pełne cyfr... Cyfry! ach, te są wszędzie! Na twarzach i sukniach ludzkich, na obnażonych ramionach kobiecych, na frakach, wachlarzach, plecach zgiętych w kształt pół-obręczy, w źrenicach rozpalonych, na włosach siwych, na szafie żelaznej Midasa. Krążą one dokoła głów ludzkich, z ust wylatują, roją się w powietrzu, ziemia niemi usłana i niebo zakryte, latają, rozmijają się, układają szeregi nieskończone, tworzące pojęcia ilości niepojętych. Wszystko to razem pod zamkniętemi powiekami idzie, wiruje, zaciera się, rozprasza, powstaje znowu, ściska się w tłumy, rozciąga w szeregi... Zawsze w przestrzeni kulistej, jak w globie napełnionym światłem gazowem, mgłą musującą mirjadami kropelek złotych, mieszaniną zapaszków gazu, wina, perfum i sadzy. Sarabanda! Kaźmierzowi wystarcza, aby oczy zamknął i dłonią je przysłonił, już jest przed nim! Świeci, tańczy, pachnie, mieni się, jak Salamandra... Moloch, żrący plemię ludzkie, bestja apokaliptyczna...

W człowieku, który z oczyma, zasłoniętemi dłonią, nagle zgnębiony wyrzekał na doświadczane wizje chorobliwe, łatwo było odgadnąć cierpienie dojmujące, bez znajomości nawet wszystkich jego przyczyn.

— Daj pokój, Kaziu — rzekł Roman — otrząśnij się z tych wspomnień, jeżeli cię tak trują!

Domunt, jak ze snu obudzony, spojrzał dokoła. Słońce blizkie zachodu ukryło się za lasem, obrastającym wzgórze, więc dziedzińczyk i otaczające go pola stały w świetle czystem jeszcze, lecz trochę już przyćmionem. Nad rzeczką, od której wiała świeżość wody źródlanej, tuż przy rozmawiających kwitły kępy spóźnionych niezapominajek, a dalej nieco jaskółki krążyły nizko nad mokrym brzegiem, szukając żeru na liściach ogromnych grzybieniów. Pod niebem robiło się różowo i złoto od obłoków, które nasiąkały światłami zachodu.

Z otwartych drzwi domku wyszły dwie niedorosłe dziewczynki, obejmując się, przeszły dziedzińczyk i usiadły na białym pagórku z wiórów. Bronia położyła na kolanach książkę otwartą, nad którą obie się pochyliły. Domuntówna wyższa nieco, zarzuciła ramię na szyję przyjaciółki i twarz zbliżyła do jej twarzy; wtedy, głowy ich przybrały podobieństwo uderzające do tych kamei, które ukazują, na przezroczu rumianem, dwa wysuwające się z za siebie profile dziewicze. Już ukończyły zajęcia gospodarskie i uzbierały mnóstwo orzechów śród leszczyn poblizkich; teraz, z oczyma utkwionemi w książkę, siedziały cichutko na pagórku z wiórów, pod stodołą, której nowa strzecha świeciła wysoko, jak odłam bladego złota.

— Luniu — zawołał Domunt — chodź do mnie.

Zerwała się, przebiegła dziedzińczyk i pod drzewami przed bratem stanęła. Nie zmieniając postawy, tylko ze wzniesionemi ku niej oczyma Domunt rzekł:

— Pocałuj mię, maleńka!

Pochyliła się, mocno pocałowała go w czoło.

— Cóż dalej? — zapytała.

— Nic; wracaj zkąd przyszłaś.

Uśmiechnęła się i odbiegła.

— Kiedy odjeżdżałem z domu miała lat cztery i była śliczną, jak marzenie. Przepadałem za nią, nosiłem ją na rękach, matka żartowała, że kiedykolwiek uduszę ją, całując. Potem, w świecie, wspominałem ją częściej, niż kogokolwiek z rodziny. Nic dziwnego; kochać siostrę, to naturalne, zwłaszcza małą, tyle młodszą. Ale, co dziwne, to że, gdym powrócił, długo nie śmiałem jej pocałować. Zdawało mi się, że coś niewidzialnego odpycha mię od niej, żem nie wart pocałunku dobrego dziecka, i że on je splami.

Bo kiedy runął gmach, wznoszony przez Midasa, z gruzów jego wytrysnęła fontana błota i oblała nietylko architekta, lecz także pomocnika głównego, cieczą czarną i cuchnącą. Dopóty dzban wodę nosi, dopóki się ucho nie urwie. Ucho midasowego dzbana było mocne i trwało długo, ale nie należało do tych, które trwają wiecznie, bo są i takie. Urwało się; z rozbitego dzbanka wyciekło na jaw oszustwo przemyślne i mądre, nie tyle przecież mądre, aby nie mogły zakraść się do niego omyłki, które go zgubiły. Niewiele przed katastrofą, złowrogie przebłyski prawdy zaczynały już dręczyć wspólnika szczęśliwego i najgorliwszego z pomocników, ale odwracał się od nich, lękając się ubliżyć dobroczyńcy, nie mając siły rękoma własnemi rozrywać złotej nici życia wesołego i bezpiecznego. Więc, gdy prawda stanęła przed nim naga, oblana światłem, które odsłaniało wszystkie jej przyczyny i następstwa, doświadczył uczucia skończenia świata. Ruina — ale czyja? Jego własna? Był to już pyłek tak drobny, że stracił go prawie z oczu, oślepionych widokiem ruin, które zaległy dokoła, a których części pewnej on był sprawcą, on sam, bezpośrednim, czynnym, odpowiedzialnym sprawcą. Zabrano mu wszystko, co posiadał; on w dodatku do mienia byłby oddał życie, aby nie widzieć i nie słyszeć tego, na co patrzeć i czego słuchać musiał, dopóki nie zamknęły się za nim wrota więzienne. Wielki Boże! Dziś jeszcze dość mu zamknąć oczy, aby ujrzeć pod powiekami czaszkę tego malutkiego urzędniczka z biur midasowych, roztrzaskaną wystrzałem pistoletowym. Otaczało ją z krzykami rozpaczy kilka istot młodych lub małych, jedna z nich, dziecko, namiętnie do ojca przywiązane, całowało siwe i okrwawione włosy. To niby najstraszniejsze. Niby, bo było mnóstwo rzeczy prostszych, które pod pozorami powszedniemi miały bezdnie krzywdy i nieszczęścia. Kto nie doświadczył, ten nie pojmie, czem jest dla człowieka spadające mu na głowę przekleństwo ludzkie, zasłużone, sprowadzone czynem własnym, niewątpliwym. Jemu ono ugrzęzło w mózgu, na podobieństwo komara, który, zakradłszy się do ucha człowieka śpiącego, brzęczeniem nieustannem wprawia go w obłęd. Nie jeden taki komar, ale ich wiele uwięzło w masie, napełniającej jego czaszkę. Zgubieni przychodzili tłumnie, uporczywie; ani uciec, ani ukryć się nie mógł przed ich twarzami przerażonemi, zapytaniami, wyrzutami, pogróżkami, bo odrazu w połowie uwięziony stracił swobodę ruchów. Zrazu gniewał się, sarkał, usiłował zabić w sobie poczucie winy własnej. Alboż chciał tego, co się stało? Alboż znał dno rzeczy, dla której pracował? Alboż nie jest jej ofiarą, tak jak i tamci? Ale to dobrowolne oniemianie sumienia trwało niedługo, poczem szybko spuszczać się zaczął na nie ciężar coraz większy, ogromny, wprost już do niesienia niepodobny — sto pudów! Stało się nakoniec tak, że gdy zamknięto za nim drzwi celi więziennej, powiedział sobie: sprawiedliwie! i uczuł ulgę. W ogniu hańby przepalał się i nieco umniejszał ciężar, przywalający sumienie. Jedno za drugie! — myślał. Byłby wolał oddać życie, ale nikt wcale zabierać mu go nie chciał; hańba, od śmierci gorsza, wydała się mu niejakim odwetem, sprawiającym ulgę. Teraz wie, że był to przebłysk pojęcia o pokucie, o opłaceniu potem własnym i krwią własnego serca tej krwi i tych potów śmiertelnych, któremi oblał innych. Wówczas to pojęcie nie było w nim ani jasnem, ani ujętem w słowa; jednak w samotności, nudzie i wielkiej męce więziennej, na indagacjach, które oblewały go rumieńcem obrazy poskramianej, na ławie oskarżonych, przez dwa dni śmiertelne, przez które w obliczu stolicy wielkiej ważyły się losy jego czci i przyszłości, mówił sobie ciągle: sprawiedliwie! sprawiedliwie! Najcięższe z tych mąk były właśnie temi, które sprawiały mu najwięcej pociechy tajemniczej, kładącej maść kojącą na tę z ran jego, która krwawiła się najsrożej — pod brzemieniem stupudowem. Wtedy dopiero, gdy usłyszał słowo: niewinien! gdy powiedziano mu, że wraca do ludzkości, jako jej członek, wolny i poważania godzien, wtedy dopiero, gdy zdjęto z niego wszystkie ciężary, oprócz tego jednego, który był w nim samym, uczuł się bez granic i bez pociechy — nieszczęśliwym...

Umilkł teraz, wzruszony, zmęczony, a na Romana spojrzawszy, zmieszał się i zadziwił.

— Co to, Romku? Łzy masz w oczach! Nie odwracaj się, nic nie pomoże, bo już widziałem! Żałujesz mię, mój dobry stary!

Roman, walcząc ze wzruszeniem, zawołał:

— Pal djabli spekulantów, rabusiów, bankrutów! Ale to sobie powiedz, że w tym wypadku na ławie oskarżonych siedział człowiek z wielką duszą!

— Któż to był taki? Ja... ja niby?... O, Boże! Nic podobnego! Mizerakiem wszechstronnym byłem podówczas i dopiero teraz dźwigać się zaczynam. W tym kącie zapadłym są zioła, z których cieką balsamy. Kiedym już postanowił był osiąść w Kaźmirówce, stary pan Romuald swoim zwyczajem zaczął żałośnie głową kiwać: „Co ty wymyślasz, kotku — prawił z oburzeniem — co wyrabiać zamierzasz? Ależ ty w tej norze ani kawałeczka pasztetu mieć nie będziesz”. Patrz, patrz, Romku! Twoje oczy wilgotne, twoja przyjaźń poczciwa — czy to nie pasztet?

Bo teraz przyjaźń, współczucie, czystość serca i myśli były dla niego nowalją. Odwykł był od nich, przestał był wierzyć w samo ich istnienie. Przed katastrofą pysznił się i cieszył tem, że go kochano, że mu sprzyjano, że niemało ludzi wprost przepadało za nim. Kąpał się cały w dymie wonnym i cieple przyjemnem, które owiewały krewnego Midasa, młodzieńca, mającego przed sobą przyszłość midasową. Ani przypuszczał, że to blask tarczy złotej, pod którą ukazał się światu, czyni go tak ponętnym. Mniemał, że jaśnieje światłem własnem i dobywa iskry z serc ludzkich krzesiwem przymiotów własnych. Po katastrofie przekonał się, że był tylko cyfrą, dopisaną do pewnej sumy, którą należało przekreślić, gdy tylko suma zniknęła. Noszono go na rękach nie za to, jakim był, ale za to, kim był i kim być mógł w przyszłości. Jego zalety osobiste stanowiły tylko dodatek przyjemny do rzeczy, stokroć od nich ważniejszej. Gdyby ich nie posiadał, t.j.: gdyby nie był młodym, przystojnym, przyjacielskim, skorym do pracy, zarówno jak do zabawy i do wspaniałomyślnych przysług, gdyby nawet był czemś wprost przeciwnem, noszonoby go na rękach również, tylko z mniejszą przyjemnością. Suknia z niego opadła i ludzie względem niego zmienili się do

1 ... 16 17 18 19 20 21 22 23 24 ... 31
Idź do strony:

Darmowe książki «Australczyk - Eliza Orzeszkowa (cyfrowa biblioteka TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz