Australczyk - Eliza Orzeszkowa (cyfrowa biblioteka TXT) 📖
Młody karierowicz Roman Darnowski zręcznie radzi sobie na salonach. Na razie jednak znajomości nie przyniosły mu ani pieniędzy, ani władzy. To się ma jednak zmienić.
„Przyjaciółka” Darnowskiego, czterdziestoletnia baronowa, załatwia mu niezwykle intratną posadę. Problem w tym, że objęcie posady oznacza także przeprowadzkę na półtora tysiąca wiorst w głąb rosyjskiego imperium i porzucenie Polski. Darnowski zaczyna się wahać… Psychologiczna powieść, której tematem są dylematy i problemy polskiej inteligencji w czasach zaborów — granice współpracy z władzami carskimi, siła więzi z krajem rodzinnym, hierarchie wartości, uczucia. Eliza Orzeszkowa jest jedną z najważniejszych pisarek polskich epoki pozytywizmu. Jej utwory cechuje ogromne wyczucie problemów społecznych — w mowie pogrzebowej Józef Kotarbiński nazwał ją wręcz „czującym sercem epoki”.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Australczyk - Eliza Orzeszkowa (cyfrowa biblioteka TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
— Może to, że świat jest dla niego tylko dodatkiem...
— Do czego?
— Do niego samego.
Roman był zadziwiony.
— Masz na myśli samolubstwo, kuzynko?
— Mniej więcej — zaśmiała się. To jest taka deklinacja: ja, moje, mnie, dla mnie, o mnie, przy mnie, we mnie...
W tej chwili Bronia z pękiem kwiatów, które zrywała nad strumieniem, przybiegła, wołając:
— Iruś, idźmy już! Jeżeli ciągle robić będziemy takie popasy, chyba wieczorem przyjdziemy do Kaźmirówki. Bo to już drugi popas! Pierwszy był w Wolince...
Rzuciła ręką w stronę lasu, z którego przed chwilą wyszły.
— Panie idą do Kaźmierówki — zawołał Roman — ja także.
— W takim razie ja tam nie pójdę — rzekła Irena.
— Czy dlatego, aby w towarzystwie człowieka kapryśnego nie było ci smutno?
— Po części dlatego — zażartowała — ale głównie, że ta wycieczka staje mi się już niepotrzebną. Miałam tylko zaprowadzić tam Bronię...
— A po cóż Bronia potrzebna w Kaźmirówce?
— Bo tam dziś Lunia na cały dzień przyjedzie — objaśniła dziewczynka.
— A któż to taki Lunia?
Bronia parsknęła śmiechem.
— Boże, czyż nie australczyk z Romka? Na pięć minut dziesięć zapytań!
Lunia, to siostra najmłodsza pana Kazimierza, rówieśnica i serdeczna przyjaciółka Broni. Przyjeżdża często z Kaniówki do świeżo zakładanego folwarku, trochę dlatego, aby gospodarzyć u brata, trochę... tak sobie... dlatego, że jemu to sprawia przyjemność. Dziś właśnie ma tam przybyć, a Irena przyrzekła wczoraj przyprowadzić Bronię, aby dziewczynki dzień ten razem spędziły.
— Ponieważ tam idziesz, kuzynie, powierzam tę małą opiece twojej, a sama powracam do domu. Dziś tygodniowe pieczywo chleba i rozdział jego pomiędzy czeladzią, przy którym muszę być obecną.
— Chciałbym zapytać: po co? ale boję się Broni.
— Idźmy już, bo Lunia na mnie czeka.
Ale Romanowi wcale nie było pilno odchodzić. Chciał bardzo powiedzieć Irenie, że ten długi pas łąki, ścielący się u stóp wzgórza, zarosłego lasem, z zakrętem, który kres jego tajemniczo ukrywał za wzgórzem, zdawał się wołać na patrzącego: „chodź! chodź!” Chciał bardzo powiedzieć: „chodźmy razem!” Jednak nie powiedział, bo u niej błysk ciepła serdecznego, a potem wesołości poufałej zniknął już bez śladu. Spokojnie i zdala, nie podając mu nawet ręki, skinęła głową na pożegnanie.
— Do widzenia. Opiece twojej, kuzynie, powierzam tę małą. Odprowadź ją do domu, gdy sam wracać będziesz.
Odeszła w stronę Darnówki. Roman patrzył na nią i myślał, że ranne przechadzki oblewają twarze młodych kobiet świeżością jutrzenki, a oczy ich napełniają blaskami nieba. Irena była dziś świeżą, jak jutrzenka, a w oczach jej parę razy i najwyraźniej w świecie dostrzegł niebo. Szła brzegiem strumienia, po kępach nierównych i trawach splątanych, krokiem tak równym, jakby miała pod stopami gładką posadzkę. W chodzie jej był rytm linji, siła i zdrowie ciała, zżytego z naturą. Gdy za coraz oddalającą się patrzył, wzrastała w nim chęć zawołania: „wróć się i chodźmy razem!”, aż uczuł, że gdyby cudem ona sama wróciła i ukazując szlak łąki powiedziała mu: „chodźmy razem!” byłby niewypowiedzianie, ogromnie szczęśliwym. Ale na to trzeba było chyba cudu.
Bronia, ociąganiem się jego do ostatka już zniecierpliwiona, wsunęła mu rękę pod ramię i bez ceremonji pociągnęła go naprzód. I czego to było przypatrywać się tak długo Irusi odchodzącej? Poszła do domu, bo jej pilno do różnych zajęć, i koniec! Ona w swoją drogę poszła, a im trzeba iść w swoją jak najprędzej, bo Lunia czeka.
Wstały dziś z Irusią bardzo wcześnie, o całą godzinę wcześniej, niż zwykle, właśnie z powodu tej wycieczki, ale idąc, zboczyły do Wolinki...
— Cóż to takiego ta Wolinka?
— Jakto: co takiego? Wieś...
— Prawda; teraz nawet trochę ją sobie przypominam. Taka duża wieś, która niegdyś należała do Darnówki. Pocożeście tam chodziły?
— Jakto: po co? Kondratkowej syn bardzo chory.
Roman zaśmiał się i z imienia i z pewności Broni, że każdy musiał wiedzieć o istnieniu Kondratkowej i o tem, dlaczego Irena do niej chodzi. Aby podraźnić się z dziewczynką, zapytał jeszcze:
— A któż to taki ta Kondratkowa?
Tak jak się spodziewał, Bronia trochę ze śmiechem, a trochę z irytacją zawołała:
— No, czyż nie australczyk z Romka! — a zaraz potem z żywością wielką wytrzepała przed nim całą historję jakiejś rodziny chłopskiej, jej szczęść i nieszczęść, wraz z dziesiątkiem różnych imion i zdarzeń.
Kiedy skończyła, Roman rzekł:
— No, dobrze, niech już ja będę sobie australczykiem, a Bronia niech mię z krajami nieznanemi poznajamia. Zgoda?
Podniosła głowę i z pod szerokiego brzegu kapelusza spojrzała na niego ze zdziwieniem w błękitnych oczach.
— A pocóż to Romkowi? Za kilka dni pojedzie sobie znowu i może nigdy już nie wróci.
Nie odpowiedział nic, tylko pomyślał: ten drobiazg ma słuszność. Po co? Myślą wrócił do Ireny. Zkąd jej przyszła do głowy ta zabawna deklinacja: ja, moje, mnie, dla mnie, przy mnie, we mnie i t. d.? Spieszno jej było do asystowania przy pieczywie i rozdzielaniu chleba! Ochmistrzyni! A przytem słowik domowy i troszkę — filozofka. Bo jest tu i filozofja jakaś! Ja, moje, mnie, dla mnie, we mnie... Jakże się to godzi z doglądaniem pieczywa? No, naprawdę, dlaczegożby godzić się nie miało? Nawet to bardzo naturalne, że się godzi, bo to pieczywo, to nie ja, nie moje, nie dla mnie... Przypomina sobie doskonale takie bochny chleba razowego wielkie, ciemne, ze wzorami liści klonowych na białym od mąki spodzie, z zapachem, który, zdaje mu się, że w tej chwili czuje. W oddalonej przeszłości swojej, w tej samej Darnówce, widywał często stryjenkę, rozdzielającą pomiędzy ludzi takie pachnące bochny. Na Darnówce ciążyły długi, on wie jakie, oboje właściciele jej pracowali dużo i usilnie. Teraz jedno z nich osłabło i już nie może. Wyręcza je Irena. Zamiast w towarzystwie baronowej Lamoni bujać po zagranicy, dogląda pieczywa... Nie ja, nie moje, nie mnie, nie dla mnie... Czy to jutrzenka wschodzi za wzgórzem, porosłem sosnami i bije ku niemu jakiemś światłem nieznanem?
Skręcili razem z łąką za wzgórze porosłe sosnami i stanęli wobec krajobrazu rozległego, tego samego, który zajmował przestrzeń widzialną z okna pokoju Stefana. Za żółtemi ścierniskami, poplamionemi przez ciemne płachty ziemi świeżo zoranej i przez majową zieloność łanków końskiego zębu, pałacyk Oławickich, w potężnej grupie drzew świecił białością olśniewającą. W innej stronie, inny punkt biały, dalszy, lecz jeszcze dość wyraźny, aby rozpoznać że jest nim kościół. Tuż pod wzgórzem, do boku jego jednym krańcem przyczepiona, niwka gryki kwitnącej. Możnaby mniemać, że na ten kawałeczek ziemi spadł śnieg gęsty, gdyby z pod białości puszystej nie przebijały się nakształt sieci żyłek czerwone łodygi i listki.
Roman stanął i towarzyszkę swoją zatrzymał.
— Patrz, patrz! znowu pałacyk górowski! zewsząd go widać! A tam, to kościół parafjalny Zawrocki, prawda? Jakaż ta gryka biała! Aż oczy mrużą się od tej białości.
Obejrzał się na przebytą drogę. Nad łąką wznosiła się para lekka, której nie spostrzegł gdy przez nią przechodził. Już też zaczynała się rozpraszać, ale jeszcze tworzyła mgiełkę, w której drzewa i krzaki, stały jak w porozdzieranej krepie srebrnawej. Wilgotna świeżość wiała ztamtąd i trochę tej tajemniczości, którą mają cienie, leniwie usuwające się przed pełnią światła. A pole było zupełnie suche, ciepłe, jasne; przeważał na niem koloryt złoty, śród którego pałacyk górowski, kościół daleki i niwka gryki olśniewały, blaskiem rzeczy białych, gdy uderzy w nie z całą siłą światło słoneczne.
Bronia wyciągając szczupłe ramię, wskazywała różne punkty widnokręgu.
— Tak; to jest kościół Zawrocki, a zaraz za nim ten koniuszeczek, koniuszeczek ogrodu z topolami, to dwór Zawrocki, państwa Rosnowskich.
— Wiem, wiem, pamiętam Zawroć...
— Reszty dworu ztąd nie widać, zasłania go kościół i ten lasek... to jest dębowy lasek przy samym dworze. A ta wieś, co tam daleko, nazywa się Zwirówka, a ta bliższa, Horniczka... Naszej Wolinki ztąd nie widać, bo za lasem, tylko ot, widzi Romek, ten dym co podnosi się nad drzewami tam daleko, daleko... to z Wolinki... tam, między małym laskiem, a wielkim borem jest Wolinka...
— I Kondratkowa?
Ale ona w zapale nie zważała na przerwę.
— Ztąd też i Kaźmierówkę widać. Niech Romek popatrzy dobrze i zgadnie gdzie Kaźmierówka?
— Może to ta gromada drzew przy drugim brzegu łąki, nad samą rzeczką...
— Zgadł Romek. Bliżej byłoby dojść tam z Darnówki przez łąkę, ale rzeczka przegradza. Niektórzy chodzą po kładce, ale my wolimy trochę dalej... Kawałek łąki obchodzi się polem, i już! A właśnie tu jest najładniej, bo ztąd całą łąkę widać i Górów i Zawroć i tyle, tyle pola, kochanego pola...
Roman ciekawie popatrzał na szczebioczącą dziewczynkę. Boże wielki! Ten dzieciak już naprawdę kocha te pola! „Tam na błoniu błyszczy kwiecie”...
— Którędyż teraz pójdziemy, Broniu?
— Tą drogą koło gryki, a potem tą miedzą, co to taka cała błękitna od cykorji.
— Widzisz Broniu; lepszą jesteś, niż się to zdaje tobie samej. Nie chciałaś z początku poznajamiać mię tu ze wszystkiem, a teraz mówisz jak się nazywają nietylko miejsca, ale i kwiaty.
Dziewczynka zmieszała się trochę.
— Cóż mi to szkodzi, szepnęła, jeżeli mogę zrobić przez to Romkowi choć najmniejszą przyjemność, to i owszem.
Nagle krzyknęła.
— Oj, Boże, jakież pyszne rumianki! Widzi Romek, te krzaki całe w kwiatach żółtych jak słońce, na miedzy i na polu... tam... i tam... i tam! To jest rumianek farbierski. Nasze chłopki czyszczą nim dzieże i dla tego nazywa się on u nich dzieżnik.
— Prawdziwy botanik z Broni. Znasz po imieniu wszystkie kwiaty!
Szli właściwie nie miedzą, ale tak zwaną granicą, rozdzielającą grunta do dwóch właścicieli należące. Miedze bywają wązkie; tu szeroki pas zielony ciągnął się pomiędzy łanem zżętym, a innym, świeżo pod zasiew jesienny zoranym. Drzewiaste i rozgałęzione łodygi cykorji, z poprzyczepianemi do nich gwiazdami błękitnych kwiatów, rosły na niej tak gęsto, że nadawały jej kolor błękitny, który gdzieniegdzie centkowały krzaki rumianków żółtych, wysokie baldachy białych biedrzeńców i marchwi, szkarłatne kity szczawiów grubych jak miotły. Wszystko to zmieszane z lasem bronzowych mietlic, tworzyło gęstwiny takie, że trzeba było je obchodzić, zbaczając na ściernisko, lub przedzierać się przez nie, jak przez nizką sudzczę. Bronia co chwilę to opuszczała towarzysza, to wracała do niego ze wzrastającym wciąż w ręku pękiem roślin.
— Jeszcze trochę, zaśmiał się Roman, a nie udźwigniesz już tego snopa. Przestań wędrować to tu, to ówdzie i idźmy już ciągle razem.
— Dobrze, z chętną uległością odpowiedziała i znowu drobną rękę wsunęła mu pod ramię. Po chwilowem milczeniu, Roman z niejakiem wahaniem w głosie zaczął.
— Powiedzże australczykowi i to jeszcze: dlaczego właściwie kuzynka Irena nie chciała odjechać ztąd z baronową?..
Stopami w grubem obuwiu poważnie obok niego drepcząc, a co chwila wyplątując je z pomiędzy twardych łodyg cykorji, podniosła głowę i z pod słomianego kapelusza popatrzyła na niego oczyma znowu zadziwionemi.
— Jakże można pytać się o takie rzeczy? odpowiedziała.
— No, cóż tak dziwnego znajdujesz w mojem pytaniu?
— Naturalnie, bo Irenka jest tu potrzebną, a gdzie kto jest potrzebny, tam siedzi.
— Aha „Stoi ułan na pikiecie”! Krótko i węzłowato powiedziałaś. Ale komuż Irenka tu potrzebna?
Jeszcze większe zdziwienie Broni i bardzo energiczny gest ręki dźwigającej nieprawdopodobnie wielką miotłę z kwiatów.
— Oj, Boże! ależ wszystkim! Tatce, mamie, Stefkowi, mnie...
— Kondratkowej, wtrącił Roman.
— I Kondratkowej, potwierdziła z zapałem, całej Darnówce, całej Wolince...
— No dobrze, dobrze, już rozumiem. Ale każdy człowiek i o sobie także myśleć musi...
— Więc cóż?
— Więc to, że gdyby kuzynka Irena pojechała z baronową, mogłaby być szczęśliwszą niż jest teraz...
— Dla czego?
— Teraz ja powiem, że Bronia jest afrykanką, bo pyta się o rzeczy, które w Europie wiadome są każdemu. Dla tego, że mogłaby świata dużo zobaczyć, bawić się wesoło, brać dużą pensję, wyjść dobrze za mąż.
Bronia zamyśliła się, ale po chwili przecząco wstrząsnęła głową,
— Ja nie wiem, ale Irusia nie byłaby tam szczęśliwą.
— Dla czego?
— Bo ona kocha nas, Darnówkę...
— Kondratkowę, wtrącił znowu Roman.
— Kondratkowę, z głębokiem przekonaniem powtórzyła.
— Mogłaby się odzwyczaić. Człowiek może się odzwyczaić od najmilszych rzeczy i ludzi...
Dziewczynkę mieszała trochę ta dysputa.
— Ja nie wiem, powtórzyła; ale słyszałam jak Irunia, po wyjeździe pani baronowej, mówiła do tatki: jabym tam umarła i z tęsknoty i ze zgryzoty sumienia...
Tak, tak!
— Czy Bronia pamięta jak to tam w tej piosnce, którą kuzynka Irena wczoraj przy fortepianie śpiewała:
A dalej jak?
Szeroki brzeg słomianego kapelusza podniósł się wysoko nad twarzą dziecinną, gorąco zarumienioną od przechadzki, a z pod niego głosik bardzo cienki, i trochę fałszywy, zaśpiewał bardzo głośno:
Uwagi (0)