Australczyk - Eliza Orzeszkowa (cyfrowa biblioteka TXT) 📖
Młody karierowicz Roman Darnowski zręcznie radzi sobie na salonach. Na razie jednak znajomości nie przyniosły mu ani pieniędzy, ani władzy. To się ma jednak zmienić.
„Przyjaciółka” Darnowskiego, czterdziestoletnia baronowa, załatwia mu niezwykle intratną posadę. Problem w tym, że objęcie posady oznacza także przeprowadzkę na półtora tysiąca wiorst w głąb rosyjskiego imperium i porzucenie Polski. Darnowski zaczyna się wahać… Psychologiczna powieść, której tematem są dylematy i problemy polskiej inteligencji w czasach zaborów — granice współpracy z władzami carskimi, siła więzi z krajem rodzinnym, hierarchie wartości, uczucia. Eliza Orzeszkowa jest jedną z najważniejszych pisarek polskich epoki pozytywizmu. Jej utwory cechuje ogromne wyczucie problemów społecznych — w mowie pogrzebowej Józef Kotarbiński nazwał ją wręcz „czującym sercem epoki”.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Australczyk - Eliza Orzeszkowa (cyfrowa biblioteka TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
W twarzy Ireny nie drgnął żaden muskuł. Ani śmiała się, ani rumieniła, ani gniewała, nakładała potrawę na talerze i podawała je obecnym ze zwykłym spokojem w ruchach i wyrazie twarzy, nieco tylko więcej niż zwykle zamyślonej.
Stary Darnowski, jedząc, odezwał się:
— Marceli mądry i wyższy człowiek, co tu robić, nie może znieść nędzy i poniewierki brata. Zaszczyt mu to przynosi, co tu robić, że chce go z sobą ciągnąć pod górę...
— Ależ ja przeciw nędzy i poniewierce protestuję! — zawołał Kaźmierz.
Wtedy Darnowski przestał jeść i z bardzo pociesznemi gestami i minami pokazywać zaczął, jak nieumiejętny i niezgrabny robotnik dach kryje. Przed paru dniami widział Kaźmierza, siedzącego na przezroczystem wiązaniu z krokwi i w towarzystwie kilku najemników, robiącego w taki sposób dach na stodole. Nie umie jeszcze, ale to nic, że nie umie, bo nie święci garnki lepią, tylko że chudy jak świeczka i biały jak margrabina, przy robotnikach barczystych i ogorzałych robi wrażenie nędzy...
— Niech tam będzie i nędza! — zaśmiał się Domunt — bom i naprawdę znędzniały. Sprawdził się tedy na mnie werset Biblji o wróblu na dachu.
Ale z pozoru przynajmniej nie brał tej swojej nędzy do serca.
— Zmężnieję — mówił — opalę się, nabędę umiejętności rozmaitych...
— Zobaczymy jeszcze, co Marceli pisze — zauważył Darnowski. Taki człowiek, jak on, pisać musi, co tu robić, rzeczy piękne, wyższe...
— Nie po raz pierwszy czytać je będę — ze wzruszeniem ramion odrzucił Domunt.
Roman rozmawiał z panią Pauliną, a raczej słuchał jej przewlekłego i prawie nieustannego mówienia, w którem: nie i tak, z jednej strony i z innej strony spotykały się i rozmijały gęsto przeplatane westchnieniami: ach, ach, ach! Słuchał, prawie nie słysząc, bo daleko więcej zajmowało go to, co mówiono o Kaźmierzu i dziwnem zajęciu tego ostatniego około krycia dachu. Co to jednak jest, to oranie, koszenie, krycie dachów? Prostota cyncynatowa? Demagogja robespierowska? Chyba nie; bo wszystko tu działo się zbyt po prostu na Cyncynata i zbyt łagodnie na Robespiera. Nie czuć tu było wcale togi rzymskiej, ani czapki czerwonej. Więc co? No, cóż znowu tak dziwnego, cóż takiego, aby trzeba było aż głowę sobie łamać nad tem? Czy nie jest dlań to zagadką niezgłębioną dlatego tylko, że przywykł do umieszczenia zjawisk pewnej natury koniecznie i tylko pod pewnym kątem? Myśl wydobywa się z przyzwyczajeń, jak koń z grzęzawiska.
Wieczerza była skończoną; dziewczęta pierwsze wstały od stołu, za niemi poszedł do bawialni Domunt. Darnowski opowiadał jeszcze synowcowi o pożogach, które każdej jesieni pożerają w tych stronach mnóstwo wsi chłopskich. Wkrótce, za dwa, trzy tygodnie, każdego wieczoru ukazywać się poczną na skłonach nieba łuny ogniste.
— Dlaczegóż tak się dzieje? Z czego pochodzą te klęski perjodyczne?
— Hm, jak ci to powiedzieć, kotku? Antropomorfy nie umieją urządzać się po ludzku... co tu robić?... nie umieją...
— Jakto antropomorfy? Kogóż tak nazywasz, stryju?
— A chłopów, kotku, chłopów, co tu robić? Myślałeś pewno, że to są ludzie. Gdzie tam, kotku, są to, co tu robić, antropomorfy. Czy ja dobrze jeszcze pamiętam, co to znaczy: antropomorfy? Małpy najpodobniejsze do człowieka, prawda? Nazywają się jeszcze i prymatami, ale przyjmijmy już dla nich jedną nazwę: antropomorfy!
Dziwny jednak ten stary! Nigdy nie można powiedzieć napewno, czy drwi albo mówi na serjo! Ale teraz mniej, niż kiedy, Roman mógł zastanawiać się nad tem, bo z bawialni dochodziły dźwięki fortepianu i głos kobiecy, który śpiewał koniec piosnki rozpoczętej przed chwilą:
Miły, śliczny głos! Twarz śpiewającej zanurzona w półcieniu, na którego tle uwypukla się jej wysmukła kibić w jasnej sukni. Domunt stoi w pobliżu fortepianu, także w półcieniu, plecami oparty o ścianę, z ramionami skrzyżowanemi na piersiach i nizko pochyloną głową. Widać, że muzyka sprawia na nim wrażenie bardzo silne, tak jak na wszystkich tych, którzy wiele cierpieli. Lecz któż nie cierpiał? Stryjenka w starym, głębokim fotelu, wyglądająca, jak ptak osłabły i nastrzępiony, ma wyraz smutku dokoła ust i w oczach, w których nawet błyszczą łzy. Te blade oczy z miłością spoglądają na śpiewającą dziewczynę, na męża, na Romana, a żółte, splecione na kolanach ręce, zdają się być uplastycznieniem westchnienia: „ach, ach, ach!” Stary Darnowski słucha śpiewu Ireny uważnie, z takiem skupieniem, jakby go słyszał po raz pierwszy; światło lampy wprost na twarz mu padające uwypukla jej zmarszczki i wklęśnięcia w taki sposób, że każda z tych zmarszczek i każde z tych wklęśnięć, zdają się wraz z każdym tonem śpiewu powtarzać: „co tu robić? co tu robić?” Przez drzwi otwarte widać Stefana siedzącego przy stole i patrzącego w książkę, której kart nie przewraca jednak wcale. Tuż przy nim Bronia z postawą poważną, zwolna przeciąga rękę po szerści czuwającego wielkiego psa podwórzowego, którego przed chwilą częstowała resztkami wieczerzy, a który teraz siedzi przed nią wyprostowany i także słucha. Romanowi nikt nie przeszkadza słuchać z ręką na oczach, u otwartego okna, za którem w ciemności gwiaździstej szeleszczą zcicha bzy i spiree. Cóż osobliwego jest w tym śpiewie? Nic wcale. Słyszał mnóstwo razy głosy większe, uczeńsze, pod każdym względem doskonalsze i wiedział dobrze, że słuchać ich będzie nadal, ilekroć zechce. Jednak w sposób niepojęty ogarniają go marzenia i żale. Myśli, że tego głosu i śpiewanych przez niego pieśni prędko już nie usłyszy, może nigdy więcej nie usłyszy. Cóż ztąd? Jakąż to sprawi szkodę lub stratę? Żadnej wcale; tylko mu — bardzo smutno!
Przestała śpiewać. Roman obrócił twarz w stronę fortepianu i zobaczył czoło, na które teraz pada światło lampy, gładkie i bladawe, a pod niem dwoje oczu w niego utkwionych. Błyszczące, niepokoju pełne zdawały się one coś badać, o czemś zapytywać, czemuś się dziwić. Spotkawszy jego spojrzenie, odwróciły się szybko, lecz nie tak szybko aby nie mógł dostrzedz ich wyrazu. Ach! dziwi ją jego wzruszenie! Spostrzegła, że jest smutny i ze zdziwieniem zapytuje samą siebie: jaką może być tego przyczyna! Czyliż mniema, że jest zbyt wystudzonym, albo zepsutym przez świat i życie, aby mu serce mogło uderzyć silnie na dźwięk pieśni zdawna znanej i znowu posłyszanej, posłyszanej w kole twarzy, do których może powiedzieć: „Moi!” Krótki wyraz, pospolity wyraz, ale czyż ona mniema, że serce i usta jego nigdy go nie zapragnęły?
Teraz, w roztargnieniu przebierała klawisze, aż snuć z nich zaczęła melodję łatwą, prostą, którą znał dobrze, zapomniał, teraz znowu pamiętał.
Jakie to staroświeckie! Trzeba przybyć do zapadłego kąta, aby spotkać się z tem jeszcze! Ale miłe jak wspomnienie z nad kolebki i w prostocie swojej kryjące głębie dostępne tym, którzy, choć raz w życiu kochali błonie okryte kwieciem.
Stara legenda; stary sztych spłowiały, szarzejący na ścianie komnaty opuszczonej i nagle rozbłysły pod niezgasłym promieniem pamięci!
Dźwięki legendy tak dawne i rzewne, że kilka już pokoleń przy nich marzyło, wspominało, żałowało, rozpływały się pod nizkiemi sufitami starego domu, wylewały się przez otwarte okna, na bzy i spiree, ze szmerem liści leciały w zmrok gwiaździsty:
Wstał, przeszedł pokój i stanął przy fortepianie, a gdy grać przestała, milcząc wyciągnął do niej rękę. Ona podniosła się z taburetu powoli, sztywnie i końcami palców zaledwie dotknęła jego dłoni. Spojrzenie jej obojętne, rysy zesztywniałe zdawały się mówić, że nie pojmuje zupełnie, za co dziękować on jej może, jaką przyjemność sprawiać mu mogą jej proste, dawne pieśni?
W kwadrans potem, stary Darnowski, przerywając rozmowę gospodarską z Domuntem i z synem, zbliżył się do siedzącego na stronie, zamyślonego synowca. Stanął przed nim, wpatrzył się bacznie w jego twarz posmutniałą, wstrząsnął głową, chciał coś powiedzieć, ale nie powiedział nic, tylko spojrzenie jego oczu ognistych stało się pod siwemi brwiami miękkiem, prawie pieszczotliwem. Położył mu dłoń na głowie i, pochyliwszy się, w czoło go pocałował. Roman zdjął z głowy tę dużą, zgrubiałą rękę i przycisnął do niej usta. Przypomniał sobie chwilę bardzo dawną, gdy, dzieckiem, będąc w zrujnowanym domu ojcowskim płakał z pobudek wcale niedziecinnych, a ten sam człowiek, tak samo jak teraz, rękę na głowie, a usta na czole jego opierając, mówił: „Nie smuć się, Romku, nie desperuj! co tu robić? Wszystko naprawię!
I naprawił. Ale teraz było wcale co innego.
O dość wczesnej, porannej godzinie, Roman znajdował się na łące, w miejscu, gdzie rzeczka, wypływając z pod gęstwiny krzaków, biegła wśród rozstawionych z rzadka cienkich brzózek i osinek. Gdzieindziej szersza znacznie, tu była tylko nitką srebrną, wijącą się po kamykach czerwonych, z metalicznem klekotaniem małego wodospadu. Tak, jak woda śród drzewin, klekotanie to wiło się śród ciszy, będąc jej jedynym odgłosem stałym. Bo ptaki w drzewach to odzywały się, to milkły, bór, nad łąką stojący, czasem szumiał z cicha, czasem milkł, tylko woda po kamykach klekotała nieustannie, jednostajnie. Pod zaroślą krzaczystą i cienkiemi drzewami pełno było cienia, a w cieniu wyraźnych barw i kształtów. Niektóre z drzewin chmiel obejmował w niezliczone skręty zieleni ciemnej, owieszonej gronami bladych kwiatów. Były to piramidy ze szczytami zaostrzonemi, u których wierzchołka listki osin, gdzieniegdzie już zarumienione, poruszały się w powietrzu swojem drżeniem wiecznem i sprawiającem ciche furczenie, które słabem echem wtórowało klekotowi wody. Mnóstwo roślin z końcem lata rozkwitało powtórnie; marchwie dzikie tworzyły gaje zielonawo-białe, przytulje opuszczały na trawę zwoje żółtych koronek, u stóp boru iskrzyły się szafirem i purpurą wielkie kiście żmijowców i krwawnic. Słońce, ukryte jeszcze za borem, przysyłało tu tylko skośne promienie, które osypywały wodę deszczem iskier srebrnych, lecz trawy i kwiaty pozostawiały w cieniu chłodnym i wilgotnym. Niekiedy, w głębi boru, ozywało się chrapliwe krakanie wrony, lub przeszywał powietrze ostry pisk krogulca; od dworu Darnowskiego zaleciały parę razy stępione przez odległość szczekania psów i stuki siekiery; potem znowu stało się cicho, tylko strumień klekocze po kamykach i różowe listki osin, upowitych w chmiele, drżą w powietrzu, wtorując strumieniowi słabem furczeniem. Po błękitnem niebie idą zwolna stada obłoków białoszarych, puszystych...
Roman, który przebył już znaczną część łąki, stanął tu, zatrzymany wdziękiem ładnego kącika natury. Miał na sobie ranne, modnie skrojone ubranie, palto, zawieszone na ramieniu i połyskujące podszewką jedwabną, zgrabny, mały kapelusz na głowie, z pod którego widać było jego ciemne włosy i dół twarzy, otoczony wązkim zarostem. Ze zwojami dzikiego chmielu nad głową, ze swawolną nicią strumienia u stóp zanurzonych w trawach bronzowych i zmoczonych rosą, miał zdala pozór figurki, z żurnalu mód wyciętej i zkądciś tu przywianej. Zblizka przecież można byłoby dostrzedz na twarzy jego ślady nocy przespanej niedobrze.
Był tak zamyślony, że nie słyszał kroków, lekkich wprawdzie, które z tyłu zbliżały się ku niemu, i usłyszał dopiero głośne klaśnięcie w dłonie, połączone z okrzykiem:
— Dzień dobry! Ranny dziś ptaszek z Romka!
Była to Bronia, która jak prawdziwe dziecko cieszyła się, że go znienacka zaszła i może nastraszyła. Naturalnie, że nie zląkł się, jednak podając rękę dziewczynce, nie zaraz odpowiedział na jej powitanie. Patrzał dalej nieco, ku borowi, gdzie na stoku pagórka, obrosłego sosnami, stała Irena. Stała wśród kilku sosen, zdala od siebie rosnących, w klombie paproci zielonych i rdzawych. Paprocie były wysokie i wyrastały kępami z mchu szmaragdowego. Pośród nich kobieta w jasnej sukni miała pozór kwiatu, wynurzającego się z gęstych zwojów koronek leśnych. W kapeluszu słomianym, którego brzeg szeroki twarz jej ocieniał, z koszykiem, zawieszonym na ręku, stała w postawie wahającej się i niepewnej. Niezawodnie wolałaby niepostrzeżenie prześliznąć się brzegiem lasu i uniknąć spotkania niepożądanego. Roman odgadł to z jej postawy i podniósł rękę do kapelusza, aby zdala ją powitać, ale ona sama wyszła z paproci i prędko po łące szła ku niemu. Uprzejmość i gościnność wzięły w niej górę nad niechęcią. Niedaleko strumienia, dzwoniącego po kamykach, podali sobie na powitanie ręce sztywne i chłodne. Nagle przecież rysy Ireny zmąciły się zaniepokojeniem.
— Co ci jest, kuzynie? Wyglądasz blado i mizernie? Czy nie czujesz się chorym?
Od żywości i dobroci, z któremi wymawiała te zapytania, biło takie ciepło serdeczne, że Roman sam nie wiedząc, jak i kiedy, rękę jej do ust podniósł.
— Dziękuję ci, kuzynko, jestem istotnie chorym, ale na taką chorobę, z której człowieka wyleczyć może tylko jego wola własna.
Szybko cofnęła mu rękę, ale z rozbłysłemi oczyma zapytała:
— Jakaż to choroba, kuzynie?
— Kaprysy — odpowiedział — nic, tylko kaprysy.
Poczem, patrząc na strumień, powoli mówił dalej:
— Człowiek goni marę, która mu się piękną wydaje, a gdy ją pochwyci, już jej nie chce, i gryzie się tem, że nie chce; czegoby zaś chciał, sam nie wie dobrze.
Słuchała uważnie, potem z uśmiechem, który jednocześnie wytryskał na ustach i w oczach, odpowiedziała:
— To jest rzeczywiście jakiś człowiek kapryśny. Nie znałam jeszcze takiego.
— Poznajże teraz — z żartobliwym ukłonem rzekł Roman.
Równie żartobliwie dygając, odrzekła:
— Bardzo mi smutno.
— Poznawać takiego człowieka?
— Tak; bo jemu na świecie i światu z nim nie musi być wesoło.
— O, o! dlaczegoż światu z nim?
Cóż on biedny zawinił wobec świata?
Pomyślała chwilę i,
Uwagi (0)