Australczyk - Eliza Orzeszkowa (cyfrowa biblioteka TXT) 📖
Młody karierowicz Roman Darnowski zręcznie radzi sobie na salonach. Na razie jednak znajomości nie przyniosły mu ani pieniędzy, ani władzy. To się ma jednak zmienić.
„Przyjaciółka” Darnowskiego, czterdziestoletnia baronowa, załatwia mu niezwykle intratną posadę. Problem w tym, że objęcie posady oznacza także przeprowadzkę na półtora tysiąca wiorst w głąb rosyjskiego imperium i porzucenie Polski. Darnowski zaczyna się wahać… Psychologiczna powieść, której tematem są dylematy i problemy polskiej inteligencji w czasach zaborów — granice współpracy z władzami carskimi, siła więzi z krajem rodzinnym, hierarchie wartości, uczucia. Eliza Orzeszkowa jest jedną z najważniejszych pisarek polskich epoki pozytywizmu. Jej utwory cechuje ogromne wyczucie problemów społecznych — w mowie pogrzebowej Józef Kotarbiński nazwał ją wręcz „czującym sercem epoki”.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Australczyk - Eliza Orzeszkowa (cyfrowa biblioteka TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
— Która w każdym razie mogłaby nie być własnoręczną — zarzucił Rosnowski.
— Zapewne — potwierdził Stefan — chociaż i taka nie zaszkodzi pewnie ani kieszeni, ani zdrowiu, ani głowie.
— Pytanie!
— Dla mnie rozstrzygnięte. Ale nawet przypuszczając, że, jak ty, Bohdanie, mniemasz, zaszkodziłaby głowie, jest jeszcze wzgląd, który czyni ją dla mnie konieczną.
— Mianowicie?
— Mianowicie, wzgląd zrzucenia pychy z serca. Jestem, mój drogi, stanowczym zwolennikiem zrzucania pychy z serca i zakasywania rękawów do robót prostych, takich, jakie się nadarzają, jakie są możliwemi, jakie nie wymagają od człowieka, aby im poświęcał to, o czem zapominacie, ty i Marceli, w swojem wyliczaniu osi świata...
— Więc oprócz dwóch: Marcelego i jednej mojej, wynalazłeś jeszcze jaką?
— Nie wynalazłem jej, tylko, trochę może wyjątkowo, przypomniałem sobie o niej.
— Jakże się ona nazywa?
— Bardzo skromnie i staroświecko. Cnota.
— A! No tak, zapewne, dlaczegóż nie? — rozważał Rosnowski — tylko to może posiadać tłómaczenia najrozmaitsze. Cnota! Ale jaka? jest dwadzieścia tysięcy cnót! Synowska, małżeńska, ojcowska, obywatelska, kupiecka, europejska, afrykańska...
— I tam dalej — przerwał Stefan — tylko że wszystkie, oprócz afrykańskiej, nad którą niech afrykanie łamią sobie głowy, mają jedne źródło, bez którego żadnej z nich niema. Trzeba coś kochać, poczuwać się względem czegoś do obowiązku i wiedzieć, że nie świat jest naszym sługą i podnóżkiem, ale my jesteśmy sługami cierpień ludzkich i idej boskich.. Trzeba umieć kochać i służyć, chociażby służba była ciężką. To jest warunkiem wszelkiej cnoty i bez tego niema żadnej. Kto chce być dobrym synem, ojcem, obywatelem i t. d., musi zacząć od stania się dobrym człowiekiem. Inaczej nic z tego nie będzie...
— To jest — uwyraźnił Rosnowski — musi coś kochać, poczuwać się do obowiązku względem czegoś, zrzucić pychę z serca...
— I — dokończył Stefan — nie wołać z kazalnicy do innych: zrzućcie! ale przedewszystkiem zrzucić samemu.
— Rozumiem — rzekł Rosnowski.
Uśmiech, trochę ironiczny, z którym dotąd mówił i słuchał, zniknął mu z ust, zamyślił się na chwilę, po której, z zamyśleniem jeszcze, mówić zaczął:
— Jest w tem pewna głębia i loika, nad którą zastanowić się warto. Nasuwają mi się tylko dwie poważne wątpliwości. Pierwsza ta, że zkąd wy nabierzecie tyle robót prostych, ażeby one tym, którzy zdejmą pychę z serca, dały poprostu kawałek chleba? Co do mnie, nie wierzę, aby znalazło się wielu takich, którzyby zgodzili się zostać niepysznymi panami. To ideologja. Ale przypuśćmy... zawsze jednak, pyszny czy niepyszny, człowiek jeść musi. Dobrze, gdy kto, jak ty, Stefanie, ma warsztat, albo warsztacik; będzie jednak zawsze wielu takich, którzy przyjdą do ciebie i zapytają: a na czemże, u licha, mamy orać?
— A ja nie zdolny będę dać mu na to odpowiedzi, ja jeden, ani nawet nas dwóch, ani trzech, ani dziesięciu, nie odpowiemy na to w sposób zadawalniający. Tylko wiele głów i wiele dobrych woli stworzyć może taką odpowiedź! Jakże chcesz, aby ona istniała, skoro niema takich głów i takich woli, któreby jej szukały?
Tu do rozmowy wmieszał się Domunt, przytaczając jakieś fakty i przykłady z życia Niemiec, w których stolicy długo przebywał; Roman także, ze swego oddalonego miejsca u okna, rzucił parę uwag, zaczerpniętych z doświadczeń i stosunków stron innych. Rosnowski nie był obcy różnym ekonomicznym potrzebom i robotom. Przez jakiś kwadrans gwar rozmowy, bardzo żywej, przez cztery głosy męzkie prowadzonej, napełniał pokój Stefana. Mówiono o fermerach angielskich, młynarzach węgierskich, ogrodnikach francuzkich, o wielu szczegółach, będących w związku z drobnem rolnictwem, z handlem, przemysłem, z temi prawie niezliczonemi robotami, dokoła których zwijają się skrzętnie różne mrowiska ludzkie. Kiedy nakoniec przedmiot wyczerpał się trochę i rozmawiający umilkli, Rosnowski ozwał się pierwszy:
— To jedno. Ale może z tem dałoby się jakoś poradzić. Masz słuszność, Stefanie, trudno, aby się coś znalazło i wytworzyło, kiedy nikt ani myśli szukać i wytwarzać. Ale mam wzgląd inny, dla mnie stojący w każdej sprawie na pierwszem miejscu. Mianowicie: poziom umysłowy pewnej gromady ludzkiej. Przyznam się, że nie winszowałbym społeczeństwu, któreby w czasach dzisiejszych, utworzyło lud pastuchów. Powiadacie, że fermerzy angielscy czytują „Times’a”, że chłopi czescy wznoszą świątynie sztuce, że można skończyć uniwersytet z powodzeniem, a potem bardzo pięknie nauczyć się jeszcze robić cóś takiego, co niekoniecznie zostaje w związku ze studjami uniwersyteckiemi. Bardzo dobrze; ale będzie to tylko oświata. Słusznie utrzymuje Stefan, że oświata, wchodząc w sam szpik człowieka, ulepsza jego samego, wszystko, co on robi i wszystko, co się dokoła niego znajduje. To prawda; oświata czyni to wszystko; ale nie jest jeszcze nauką. Co się stanie z nauką prawdziwą, rzetelną, stosowaną do różnych gałęzi działalności ludzkich, z nauką, która jest...
— Towarem, przeznaczonym na wywóz — przerwał Stefan.
— Jakto towarem? — trochę rumieniąc się zawołał Rosnowski.
— Naturalnie; zdobywa się ją przeważnie dla potrzeb rynkowych i wywozi się potem na różne rynki, wołając do kupujących: kto da więcej?
— Pasztetu! — ozwał się u okna głos Romana.
Rumieńce na policzkach Rosnowskiego wzmogły się i oczy zaświeciły obrazą.
— Moi panowie — rzekł — już kilka razy słyszałem w tej rozmowie oskarżenie w tym rodzaju, ale bądźcież sprawiedliwymi. Nie do wszystkich stosować się one mogą. Do mnie naprzykład nie stosują się wcale. Zawód mój jest takim, że chociaż postępuję w nim szybko, dochody mam wcale skromne i nie będę mógł nigdy stać się nababem.
— Wiem o tem — skłaniając głowę rzekł Stefan; — należysz do tych, którzy dla nauki i zawodu swego mają zamiłowanie rzetelne...
— Pieniędzy mam tak niewiele — ciągnął z irytacją w głosie Rosnowski — że nigdy nie będę w stanie odkupić od brata jego połowy Zawrocia. On odkupi odemnie moją, ale prawdopodobnie sprzeda z czasem cały Zawroć komu innemu, bo już się tam zaaklimatyzował i wrócić tu nie zechce. Ja zaś, którybym pewno wrócił na starość, będę na zawsze wygnańcem ze swego kąta rodzinnego. Takiem jest moje bogactwo... i nie macie przyczyny kłuć mi niem w oczy.
— To prawda — potwierdził Stefan — gdybyście jednak pozostali byli w Zawrociu, każdy z was byłby na jego połowie trzy razy bogatszy, niż ja będę na czwartej części Darnówki. Ale nie bylibyście pysznymi panami. Bo jak tam z pieniędzmi jest, to jest, zawsze przecież jesteś, Bohdanie, pysznym panem...
Ale on nic na to nie odpowiedział. Wstał i odsunął krzesło z małym stukiem, od którego Swój przebudził się i skoczył na równe nogi.
Przeszedł się kilka razy po pokoju; za nim, krok w krok, chodził Swój. Gdy Rosnowski zawracał się u szafy z książkami z jednej strony, a u łóżka Stefana z drugiej, pies zawracał się także i kroczył tuż za jego nogami, zwolna przestawiając wielkie łapy, z kosmatym ogonem, podniesionym i nieruchomym. Nakoniec, nie wracając już do stołu, przy którym siedział przedtem, Bohdan Rosnowski ciężko opuścił się na łóżko Stefana. Światła dochodziło tam tyle tylko, że widać było zarysy postaci ludzkiej, naprzód pochylonej i ramieniem otaczającej szyję psa. Z za tej grupy wysuwał się na białą ścianę ciemny krzyż.
— Cóż, Swój? — zaczął przyjemny i w tej chwili ciepły głos Rosnowskiego — wyrzucają tu nam szczęście nasze, kupione na rynku... Powiadają, że sprzedajemy naukę za pasztet... słyszałeś, Swój?
— Hau, hau — szczeknął pies, co wyglądało tak zupełnie, jak gdyby powiedział: a tak! a tak!
— I mają słuszność, Swój, nieprawdaż, że mają słuszność? Pamiętasz, jak nam bywało wesoło, przez długie jesienie i zimy, kiedyśmy we dwóch tylko siedzieli w domu pustym... zupełnie pustym, Swój, bo nasz kucharz i zarazem lokaj, spijał się jak bela i spał jak zabity... więc we dwóch tylko zostawaliśmy, Swój, na długie, zimowe wieczory i nawet noce...
— Hu, huu! — smutnie ozwał się Swój.
— Nawet noce, bo pamiętasz Swój, jak nocami sypiać mi nie dawała cisza grobowa... ty wiesz, że cisze grobowe, tak samo, jak gwar i hałas czasem, spać nie dają... Ty wiesz o tem, Swój, boś wraz zemną nie sypiał... i dopókim pracował, leżałeś mi u nóg, a gdy zmordowany rzucałem pracę, podnosiłeś się i gawędziłeś zemną...
— Hu, hu, hu, hu! — tęskno poszczekiwał pies.
— Pamiętasz, jak czasem wichry świstały i grzmiały dokoła naszego domu i z jaką rozkoszą słuchaliśmy obaj tych koncertów prześlicznych, a nadewszystko wesołych...
Swój, na wspomnienie o wichrach, zawył zcicha.
— Huuu! huhuuu!
— Czasem nietylko wichry świstały, ale i wilki wyły, a wtedy to już była muzyka wspaniała i rozkoszna, prawda Swój?
— Huuuuu!
— Ale kompanje wesołe i koncerty wspaniałe to nic jeszcze. Najdoskonalszy pasztet mieliśmy wtedy, gdym tej djabelskiej febry się nabawił i gdy mię trząść zaczęła w chacie tego leśnika ona, pamiętasz Swój? Leżałem na łóżku, na które padały deszcze karaluchów, a doglądała mię matka leśnika... Pamiętasz, Swój, jaka to była przyjemna staruszka, ta moja dozorczyni... cha, cha, cha! Nadzwyczaj przyjemna, czysta i roztropna staruszka...
— Huuu! Huuu! Huuuu! — rozwył się Swój na wspomnienie staruszki daleko żałośniej i przeciąglej, niż przy wspomnieniu o wichrach i wilkach.
— Wiłem się i stękałem od szalonego bólu kości i głowy, a ty, Swój, lizałeś mi ręce; nic innego zrobić nie mogłeś biedaku, sam w tej chacie, głodny i zmizerowany, lizałeś mi ręce i rozmawiałeś ze mną, jak umiałeś... bo nie było nikogo więcej, ktoby rozmawiał z chorym przez całe, długie dnie i wiekuiste noce... Szczęśliwi byliśmy wtedy, Swój! Prawda? Pełną gębą zajadaliśmy pasztet, co? Byliśmy wtedy bardzo pysznymi panami, bardzo pysznymi.
Teraz już pies, z przedniemi łapami na ramionach pana swego, z pyskiem prawie przyłożonym do jego twarzy, wył poprostu przeraźliwie. Rosnowski przesuwał mu rękę po sierści obfitej.
— No, cicho już, cicho, Swój! Doświadczaliśmy przecież także i rzeczy naprawdę dobrych. Spełnialiśmy obowiązki swoje uczciwie i jak należało. Uczyliśmy się ciągle i stosując wiedzę naszą do zawodu pełnionego, myśleliśmy, że służymy nauce, kulturze, postępowi świata. I tak było, Swój, tak było — niezawodnie... tylko, co się tyczy pasztetu, to, Swój, był on gatunku nieosobliwego... wcale nieosobliwego...
— Hau, hau! — potwierdzająco, lecz znacznie już weselej pies zaszczekał.
Dziwne wrażenie wywierała ta rozmowa na trzech ludziach, słuchających jej z oczyma, wlepionymi w kąt mroczny, w którym była prowadzoną. Na twarz Stefana, przedtem ożywioną, spadł wielki smutek. Oczy jego, od majaczącej w cieniu postaci człowieka, obejmującej psa i do niego mówiącej, wzniosły się wyżej, na białą ścianę, przerżniętą dwoma czarnemi linjami krzyża. Szybko postąpił ku Rosnowskiemu i rękę do niego wyciągnął:
— Proszę cię, Bohdanie, jeżeli uraziłem cię jakiem zbyt szczerem słowem, to mi przebacz. Zarzutu interesowności nie stosuję do ciebie i wiesz dobrze, że cię szanuję, chociaż na wiele rzeczy zapatrujemy się w sposób bardzo różny.
Rosnowski wstał, przyjął spiesznie rękę mu podawaną, i z uśmiechem zażartował:
— Żeby tak kot płakał, jak ja szczęśliwy jestem... Przyjechałem tu po kawałeczek szczęścia, ale nie wiem, czy mi go dadzą... Cóż robić? Naukę i jej stosowanie poczytuję za rzecz wszechświatową, przed którą muszą ustępować wszystkie względy osobiste i zakątkowe. To jest potęga numer pierwszy...
— Drugi — poprawił Stefan.
— Umieszczasz pod pierwszym cnotę?
— Tak — potwierdził Stefan.
— Amen — dokończył Rosnowski.
Zabierał się do wyjścia, wziął ze stołu kapelusz. Z wyrazem znużenia w oczach, tonem żartobliwym i w którym znowu przebiło się uczucie wyższości, zapytał:
— No i cóż to będzie? Widzę, że coś zupełnie nowego? Sekta jakaś? Nowy kościół?
— Owszem — przeciął mu mowę Stefan — rzecz bardzo dawna i znana powszechnie...
Oczy mu zajaśniały. Tonem prostym i z uśmiechem poważnym dokończył:
— Jesteśmy, rzymianinie, chrześcjanami!
— A! — zadziwił się Rosnowski, poczem zaraz poprawił się.
— To naturalne! Któż z nas nie jest chrześcjaninem?...
— Prawie nikt — rzekł Stefan.
— Ależ... ależ, mój drogi, czyliż dlatego potrzeba siedzieć w ciemnym kącie i światło swoje chować pod korcem?
— Jeżeli czynić to nakazuje serce i sumienie...
Rosnowski, rękę z kapeluszem opierając na stole, ze spuszczonemi oczyma, milczał chwilę, myślał, potem spojrzał na Stefana wzrokiem przenikliwym i trochę, kędyś na dnie, szydzącym:
— Czy myślisz, że będziesz miał wielu adeptów?... A gdyby nawet... czy myślisz, że to do czego doprowadzi?
Stefan obu rękoma uczynił gest niewiadomości.
— Quis scit? — odpowiedział — nikt nie ma prawa wyrokować o przyszłości, bo nikt jej nie zna. Fais ce que dois, advienne que pourra.
Rosnowski zwrócił się do Kazimierza:
— Więc odpowiedź, której mi pan udzieliłeś dla Marcelego, jest ostateczną i stanowczą?
— Stanowczą — potwierdził Domunt — nie jestem zresztą bardzo uczonym i nie tak to wiele światła schowa się pod moim korcem.
— Pokora chrześcjańska — zażartował jeszcze Rosnowski.
— Tak — potwierdził Domunt — i nigdy nie przestanę sobie winszować, żem się na nią zdobył...
— A gdybyś się pan nie zdobył?
— Powiesiłbym się po raz
Uwagi (0)