Australczyk - Eliza Orzeszkowa (cyfrowa biblioteka TXT) 📖
Młody karierowicz Roman Darnowski zręcznie radzi sobie na salonach. Na razie jednak znajomości nie przyniosły mu ani pieniędzy, ani władzy. To się ma jednak zmienić.
„Przyjaciółka” Darnowskiego, czterdziestoletnia baronowa, załatwia mu niezwykle intratną posadę. Problem w tym, że objęcie posady oznacza także przeprowadzkę na półtora tysiąca wiorst w głąb rosyjskiego imperium i porzucenie Polski. Darnowski zaczyna się wahać… Psychologiczna powieść, której tematem są dylematy i problemy polskiej inteligencji w czasach zaborów — granice współpracy z władzami carskimi, siła więzi z krajem rodzinnym, hierarchie wartości, uczucia. Eliza Orzeszkowa jest jedną z najważniejszych pisarek polskich epoki pozytywizmu. Jej utwory cechuje ogromne wyczucie problemów społecznych — w mowie pogrzebowej Józef Kotarbiński nazwał ją wręcz „czującym sercem epoki”.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Australczyk - Eliza Orzeszkowa (cyfrowa biblioteka TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
— Niktby tego nie odgadł, widząc pana teraz tak wesołym!
Zstępował już po wązkich schodach, za nim nie bez trudności szedł Swój. W bawialni pani Paulina, z wyrazem zmartwienia na twarzy i zakłopotanemi gestami chudych rąk, zcicha mówiła o czemś mężowi, który, siedząc przy niej na kanapie staroświeckiej i szerokiej, trząsł żartobliwie łysą głową i półgłosem odpowiadał:
— Co tu robić? Nie martw się tem, kotko! Każdy za swoje głupstwo zapłacić musi! co tu robić? Ona za swoje tem zapłaci, że zostanie grzybem!
— Ależ, mój Romualdzie, mnie to właśnie boli... ja się tego lękam... ach, ach, ach, jabym dla niej szczęścia tak pragnęła... tak pragnęła...
Darnowski wziął jedną z jej rąk i z filuternym uśmiechem w twarz jej spojrzał.
— Chociaż z drugiej strony — zaczął.
— Z drugiej strony — powtórzyła, ale zaraz roześmiała się. Zawsze musisz żartować ze mnie!... A pewno, że z drugiej strony... no, ale ty wiesz lepiej odemnie, co jest z drugiej strony.
— Wiem, kotko — odpowiedział — i dlatego mówię ci, żebyś się nie martwiła. Co tu robić? I ja chętnie przychyliłbym jej nieba, ale... niechaj Bóg radzi o swojej czeladzi!
Domawiając słów ostatnich, podniósł się na spotkanie gości, którzy w towarzystwie Stefana wchodzili do bawialni. Rosnowski szybkiem spojrzeniem orzucił pokój, w którym oprócz dwojga starych Darnowskich nie było nikogo. Potem, jakkolwiek trzymał ciągle w ręku kapelusz i konie jego stały przed domem, zwlekał z odjazdem. Chodził z panem Romualdem po pokoju, rozmawiając o tem i owem, usiadł jeszcze przy pani Paulinie i doradzał jej jakiś nowo odkryty środek przeciw migrenie. Każdy mógłby spostrzedz w nim niepokój i oczekiwanie. Raz szybkim ruchem odwrócił głowę ku drzwiom, prowadzącym w głąb domu, które się otworzyły. To Bronia weszła do pokoju i zaraz uczepiła się szyi brata, który, stojąc, rozmawiał z Domuntem i Romanem. Jeszcze pięć minut, jeszcze dziesięć, kwadrans, na koniec Rosnowski wstał i zaczął żegnać wszystkich obecnych. Wszyscy teraz stali pośrodku bawialni. Gość przeciągał pożegnanie, wtrącając w nie zapytania, urywki rozmów. Pani Paulina wydawała się więcej jeszcze od niego zaniepokojoną; co moment spoglądała ku drzwiom, aż rumieńce słabe wybiły się na jej chude policzki. Nakoniec półgłosem rzekła do Broni:
— Gdzie Irusia? Idź po Irusię?
Ale dziewczynka nie zrozumiała wcale potrzeby cichego mówienia i, wychylając się z za pleców Stefana, u którego szyi była uczepioną, głośno oznajmiła:
— Irusia spać poszła! Dawno już, zaraz po wieczerzy, jak tylko Stefek z tymi panami na górę poszedł, kiedym jeszcze Czuwaja karmić zaczynała, spać poszła!
Chronologiczna strona wypadku była tak ścisłą, że o prawdziwości jego wątpić było niepodobna. Na twarz Rosnowskiego spadł wyraz znużenia tak wielkiego, że osłonił wszystkie inne uczucia, którychkolwiek mógł doświadczać w tej chwili. Obejrzał się:
— Czy jesteś, Swój?
W dwie minuty potem siadał do staroświeckiego, lecz jeszcze eleganckiego amerykana, zaprzężonego w cztery konie, a obok niego, w postawie wyprostowanej, usiadł Swój. Kiedy powozik oddalił się nieco od ganku, do uszu stojących na nim osób doszedł krótki urywek rozmowy. Głos mężczyzny odjeżdżającego przemówił kilka słów, których w głuchym turkocie kół po piasku nie można było rozróżnić, ale na które żałośnie i przeciągle pies odpowiedział:
— Hamm! Hammm!
Po odjeździe gościa, Roman znalazł się sam na sam z panią Pauliną, która też zaraz powierzać mu zaczęła swoje żale i niepokoje. Miała na sobie dnia tego więcej, niż zwykle, koronek swojej roboty: jakąś mantylkę, falbankę, czepeczek skrzydlaty na włosach, gładziutko uczesanych i połyskujących. Wszystkiem tem trochę nastrzępiona, w starym swoim fotelu zagłębiona, wyrzekała:
— Otóż widzisz... spać poszła! Wszakże on to wziąć może za formalną rekuzę i nigdy już więcej nie przyjechać... tem bardziej, że i wprzódy jeszcze, nim wyszliśmy na spotkanie wasze, albo wychodziła z pokoju, nibyto za gospodarstwem, albo milczała, jak ryba... Ja wiedziałam już po części, że tak będzie, bo mi mówiła...
Roman, siedzący tuż naprzeciw niej, przerwał:
— Cóż kuzynka Irena stryjence mówiła?...
Ale ona filuternie pogroziła mu palcem:
— Ciekawy jesteś! Ale my, kobiety, nie wydajemy swoich tajemnic... chociaż z drugiej strony, co to za tajemnica, kiedy, nie doczekawszy się jego wyjazdu, gdzie tam! prawie w początku wieczoru, spać poszła. Zrobiła to umyślnie, bo nigdy tak wcześnie spać nie idzie! Boże, mój Boże! Co ona zrobiła! Wszakże to jest wyraźna rekuza... i gdybyż jeszcze Bronka inaczej jakoś to powiedziała! Przepadło wszystko! Nic już z tego nie będzie! I co z nią będzie?... co się z nią stanie, kiedy ja i Romuald oczy zamkniemy?... Po służbach chyba tułać się pójdzie!
Była, naprawdę, tak wzruszoną i rozżaloną, że o wzdychaniu i o „drugiej stronie” zapomniała; łzy cisnęły się jej do bladych oczu:
— Bo widzisz, Romku, wszakże ja ją od małego dziecka wychowałam. Sześć lat miała, kiedy ojciec jej, taki sobie mały urzędniczek, umarł i ją na bruku sierotą kompletną pozostawił, bo matki także już nie miała. Pokrewieństwo z Romualdem było dalekie, ale zawsze było. Romuald zaraz zrobił projekt wziąć ją do Darnówki. Przeciwną temu nie byłam, owszem. Córki nie miałam jeszcze wtedy, hodowałam ją, jak córkę... Odwdzięczyła się! Ach, ach, ach, jakże się odwdzięczyła! Tylko teraz takie zmartwienie... Kiedy pomyślę, że ona może nigdy nie znajdzie sobie ani towarzysza życia, ani pozycji, ani przyszłości pewnej...
Zaczynała płakać na dobre i już z chustką przy twarzy mówiła:
— Ale jakże ma znaleźć, kiedy starający się w domu, a ona milczy, jak ryba i ni z tego, ni z owego z kurami spać idzie... Ten Rosnowski, taki porządny i miły człowiek, choć z drugiej strony, kiedy sobie pomyślę, że powiózłby ją na koniec świata... Ach, ach, ach, i tak źle i tak nie dobrze! Ale niechby już nam źle było bez niej, byleby ona nie została kiedy, sierotą, bez dachu i chleba...
W tej chwili tuż za plecami kobiety lamentującej, w drzwiach, otwierających się cichutko, stanęło zjawisko, zdające się być żywem przeciwieństwem lamentów wszelkich. Cichutko, i tylko do połowy drzwi otwierając, Irena, trochę naprzód pochylona, zajrzała do bawialni z takim wyrazem twarzy, jaki mają dzieci, kiedy po urządzeniu figla zabawnego, wysuwają się z ukrycia, wołając: „Oto jestem!” Oczy jej promieniały, usta drgały uśmiechem filuternym, kibić osłonięta, od szyi aż prawie do stóp, różowym fartuszkiem w paski, miała w elastycznem przegięciu się taki wyraz, że bez słów, można było odgadnąć wykrzyk: „Oto jestem! Może myśleliście, że na prawdę spać poszłam! Ani myślałam o tem! Jak się macie!” Z temi słowami w wyrazie całej postaci, oczyma promieniejącemi spotkała się ze spojrzeniem Romana i przez kilka sekund nie spuszczała ich, ani odwracała. Owszem, oczy jej wyraźnie zdawały się mówić: „Moje dobre serce nie zlitowało się nad samotnikiem, bo do niego nie należy!” Roman uczuł w piersi błyskawicę szczęścia, ale przelotną, bo Irena, z za pleców pani Pauliny spostrzegłszy chustkę u jej twarzy, w mgnieniu oka znalazła się przed nią na klęczkach.
— Wujenka płacze i pewno przezemnie, naturalnie, że przezemnie... ale cóż ja zrobię? Inaczej nie mogę... nie mogę.
Całowała ją w ręce i kolana, pani Paulina, obejmując ją, zaraz się rozpogodziła.
— Moje ty dziecko dobre... rób, jak chcesz... jak uważasz... bo choć ja mam doświadczenie i wiem, co to znaczy... ach, ach, ach, co dla kobiety znaczy wyjść dobrze za mąż, ale z drugiej strony... z drugiej strony ty masz sto razy więcej rozumu odemnie i wiesz, co robisz...
Tu, z impetem ogromnym, wpadła do pokoju Bronia.
— A co! — splaskując rękoma, zawołała — Iruś spać nie poszła! Ach, jakżeś ty mię oszukała, Iruś! Ja naprawdę, naprawdę myślałam, że ty już śpisz... Wzięła i zamknęła się na klucz w naszym pokoju. Stukam, stukam, nic! Myślę sobie: już śpi! Kiedy i mnie będzie pora, zastukam mocniej, to obudzi się i otworzy. Aż teraz przychodzę, patrzę: jej ani śladu i nawet łóżko jeszcze nie posłane! No i pocóżeś ty mię oszukiwała? Aha! już wiem! już wiem!
Zaczęła w ręce klaskać i okręcać się na jednej nodze.
— Iruś nie pojedzie! — przyśpiewywała — Iruś z panem Rosnowskim od nas nie pojedzie!
Porwała Romana za obie ręce i zaczęła okręcać go razem z sobą. On pozwalał na to i nawet chętnie się kręcił, mając przytem wielką ochotę razem z nią przyśpiewywać: Iruś z panem Rosnowskim nie pojedzie!
Ale gdzieżby mógł zrobić coś podobnego! Śmiał się tylko z pustego dziecka, które nagle stanęło i zawołało:
— A gdzie Romek orzechy podział, te, co zebraliśmy dla Irusi?
Wtedy i on przypomniał sobie depozyt Broni, którego miał pełne kieszenie i jeszcze chustkę, gdzieś w przedpokoju pozostawioną.
— Masz tobie! — desperowała Bronia — zostawił orzechy w przedpokoju i pewno już je dotąd Antoś zjadł.
Antoś, był to mały posługacz domowy i jednocześnie uczeń Ireny, wielki, podobno, amator łakoci wszelkich. Pokazało się jednak, że cudem jakimś, orzechów, pozostawionych w przedpokoju, nie zjadł. Roman przyniósł chusteczkę niemi napełnioną i stanął przed Ireną, która nadstawiła po nie fartuszek perkalowy, w różowe paski. Oddawanie depozytu trwało dość długo. Roman wysypywał go z chustki, a potem garściami wydobywał z kieszeni surduta.
— To cud — mówił — przez jaką godzinę tyle orzechów zebrać! Dokonaliśmy go z Bronią!
— Co to dla niej znaczy, kotku, ta twoja garść orzechów! — ozwał się basowy głos pana Romualda, który przed minutą wszedł ze Stefanem do bawialni. Ona, co tu robić, jest w stanie zjeść w kwadrans to, co wyście we dwoje zbierali przez godzinę!
— Nie może być! — zadziwił się Roman. A Bronia zaczęła prosić i poprostu napierać się.
— Iruś, pokaż Romkowi, jak jesz orzeszki.
— Cha, cha, cha — zaśmiał się pan Romuald — pokaż kuzynowi swoją sztukę! co tu robić!
Oprócz pani Pauliny, siedzącej w fotelu, wszyscy stali dokoła stołu czeczotkowego, znajdującego się przed kanapą, także czeczotkową, ogromnie staroświecką, rozłożystą i nad której wysokim poręczem wisiało na ścianie kilka starych sztychów w ramkach drewnianych. Paląca się na stole lampa obficie oświetlała kanapę, sztychy i stojącą przy stole grupę osób, pośród których Irusia ze śmiejącemi się usty i oczyma prędko, prędko wyswobodziła trochę orzechów z ich szorstkich obsłon, poczem traf, traf! chrumst, chrumst! w jedną minutę kilka ich rozgryzła i schrumstała z szybkością nadzwyczajną. Robiła to, naprawdę, w sposób zabawny, ze zwinnością, przypominającą wiewiórkę, kiedy, przebierając łapkami, prędko, prędko gryzie orzeszki lub ziarna. Traf, traf! łupina pęka w zębach białych i mocnych jak młodość i zdrowie; chrumst, chrumst, orzech zjedzony, potem natychmiast drugi, trzeci, czwarty...
— To wyobrażenie przechodzi, kotku, ile ta dziewczyna orzechów zjadać może! — opowiadał stary Darnowski. W zimowe wieczory we wszystkich stronach słychać, to tu, to tam, traf, traf! traf, traf! To Irusia, co tu robić, po domu krząta się i orzechy gryzie.
Śmieli się wszyscy oprócz Romana, który z uśmiechem, ale innej wcale natury, ogarniał spojrzeniem głowę dziewczyny, nieco pochyloną nad rozsypanymi po stole orzechami, okrytą czarnemi włosy, w których więdła blada lewkonja. Czoło jej, które w pełni padającego na nie światła miało wielką słodycz i czystość zarysu, jak magnes przyciągało ku sobie jego oczy. Pani Paulina to spostrzegła i żywo zaruszała się w swoim głębokim fotelu. Nagły domysł, czy pomysł, czy nadzieja, zaświtały w jej głowie. Rozweselona i śmiejąca się zaczęła jednak wzdychać.
— Ach, ach, ach, czy pamiętasz Romku, jakeście niegdyś z Irusią tańczyli w tym pokoju? Ja grałam, a wyście kręcili się, jak dzieci... bo i, naprawdę, dzieci z was jeszcze były... ach, ach, ach, jakie to dawne czasy! ale teraz powrócić mogą... chcecie? zaraz wam zagram...
Wstała żywiej, niż kiedykolwiek, poszła do fortepianu i wnet z pod jej żółtych palców słabymi tonami rozpłynął się po pokoju walczyk staroświecki, lecz melodyjny, może Straussa, czy Lannera, jeden z tych, które grywano wszędzie za czasów jej młodości. Nie była silną: ledwie dotykała klawiszów, więc tony walczyka dzwoniły i śpiewały cichutko, jak oddalone przypomnienie rzeczy dawnych. Grając, obracała głowę ku osobom, pozostawionym przy kanapie, i zapytywała:
— Czemuż nie tańczycie? potańczcie znowu tak, jak dawniej!
Ale z tymi, do których przemawiała, było teraz zupełnie inaczej, niż dawniej. Roman stał, jak przykuty do miejsca, zdala od Ireny, która, wychylona nieco przez okno otwarte, zdawała się czegoś upatrywać w zmroku nocnym. Wspomnienie wiosenne, razem z nutą walczyka, uderzyło mu do głowy falą tęsknoty i rzewności niewymownej. Tyle lat, tyle hałasu i tłumu, tyle żądz zadowolonych i nadewszystko, tyle, ach, tyle zmaz i skaz na myśli, sercu, życiu dzieliło go z owem wspomnieniem czystem i świętem, że teraz dotknąć go nie śmiał. Poprostu nie śmiał podejść do Ireny i poprosić ją, aby wraz z nim wskrzesiła to wspomnienie, przytłoczone ciężarem lat, które spędzili w rozłączeniu i każde inaczej, tak, zupełnie inaczej! Ona także była wzruszoną i, aby tego nie okazać, odwracała twarz ku ciemności, rozpościerającej się za oknem. Nad nią także przez lata przepłynęła fala, w której nie było pewnie skaz ani zmaz, ale, czy nie istniały smutki i żale, kto wie? Nawet istniały niezawodnie, może też była kropelka żalu do tego, dla którego dziecinne jeszcze jej serce biło mocno przy dźwiękach tego samego walczyka.
Ale w skromnej bawialni Darnowskiej znajdowała się istotka, na którą czas nie spuścił jeszcze żadnego cieniu, ani żadnej kropli
Uwagi (0)