Branki w jasyrze - Deotyma (barwna biblioteka .TXT) 📖
Mongolia… piękne, rozległe krajobrazy, surowy romantyzm kontynentalnego klimatu i gościnni ludzie w pięknych strojach… Podróż z lotniska imienia Czyngis-chana w Ułan Bator do Polski trwa kilkanaście godzin. A teraz wyobraźmy sobie, że tę drogę trzeba przebyć pieszo…
Aby ratować przyjaciółkę z niewoli, Ludmiła wyrusza w niemal samobójczą misję, której tłem stają się najważniejsze wydarzenia polityczne w barwnej, multikulturowej Mongolii wnuków Czyngis-chana. Obcina sobie warkocze, by udawać genueńskiego pachołka, a potem sama rozporządza swoją ręką — rozkochany tatarski rycerz godzi się nawet na chrześcijański ślub.
Deotyma wykazuje — być może także dzięki dwuletniemu zesłaniu w głąb Rosji, na które towarzyszyła ojcu po powstaniu styczniowym — rozległą wiedzę o historycznej cywilizacji Mongołów. Na tej podstawie buduje fabułę ze znacznie większym rozmachem geograficznym niż autor wydanego trzy lata później Ogniem i mieczem, który z kolei może skorzystał z doświadczeń Branek w jasyrze — bo im dalej we wschodnie stepy, „z których nikt nie wraca”, tym wyraźniej opowieść nieuchronnie zmienia się w gloryfikującą cierpienie i pełną cudów hagiografię.
Czytasz książkę online - «Branki w jasyrze - Deotyma (barwna biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Deotyma
— Chodź, pokażę ci coś... Ten chłopak, co nie umiał gadać, teraz gada, i to bez końca, zupełnie jak moja matka — powiedział szeptem, jakby zdradzał największy sekret i pociągnął Kargana za połę kożucha.
Kargan nie wiedział, jak się dzieciaka pozbyć. Dla świętego spokoju postanowił pójść za nim kilka kroków. Między wojłokami okrywającymi namiot były szpary, wprawdzie bardzo wąskie, jednak można było przez nie zajrzeć do środka. Mężczyzna spojrzał, posłuchał, a potem pogłaskał dziecko mówiąc:
— Dziękuję, żeś mi pokazał. To istotnie bardzo zabawne! — powiedział i odszedł.
Dzieciak sądził, że jego odkrycie wywrze większe wrażenie. Zawiedziony i naburmuszony zaczął sypać nowe kopce.
Kiedy Ludmiła wyszła z namiotu, kilka kroków dalej Kargan zaczepił ją z przymilającym uśmiechem. Mówił do niej na pół z włoska, na pół ze słowiańska:
— Michajlo... Wszak nazywacie się Michajlo? Jesteście z Tany? Słyszałem, że chcecie wykupić niewolnicę Arguny? Bardzo szlachetne przedsięwzięcie. Może i ode mnie kogoś wykupicie? Mam dużo niewolnic. Doprawdy, zazdroszczę Argunie tak wybornego targu.
Szedł obok niej, nie odstępując na krok. Ludmiła zebrawszy całą przytomność umysłu, nie okazała zmieszania. Z wyćwiczonym zająkiwaniem się wycedziła kilka chłodnych, nic nie znaczących odpowiedzi i miała nadzieję, że tym obojętnym spokojem zniechęci natręta. Ale niestety, stało się zupełnie inaczej. Kargan porwał ją w żelazne objęcia, pasem zacisnął jej usta i zaniósł do swego namiotu. W obozie Tatarów bicie i branie ludzi za kark było rzeczą tak zwyczajną, że nie zwracało niczyjej uwagi. I teraz nikt nie spostrzegł porwania Ludmiły.
Tymczasem Beppo odchodził z wolna od Toktyszowego domu. Na myśl, że stanie z taką wieścią przed signoriną, w głowie mu huczało, a ziemia zdawała mu się usuwać spod nóg.
Przed jurtą Kałgi spostrzegł Elżbietę; siedziała zadumana na ziemi z jakimś dziwnym półuśmiechem na twarzy.
— Signora — odezwał się bezbarwnym głosem Beppo — życie jest rzeczą straszną. Arguna odmówiła.
Elżbiecie łzy stanęły w oczach i stoczyły się po bladych licach.
— Tak przewidywałam. Już go nie zobaczę... — Wydawało się, że jest nieobecna, ale po chwili wewnętrznego, duchowego skupienia, złożyła ręce jak do modlitwy i dodała: — Niech się stanie wola boska. Najbardziej boli mnie zgryzota Ludmiły. Na próżno tu wracała! Na próżno podjęła trud i ryzyko!
— Signora, może jeszcze znajdziemy jakiś sposób...
— O nie, nie! Nawet nie próbujcie. Na miłość Pana Boga, proszę cię, zacny człowieku, wywieź stąd Ludmiłę jak najprędzej. Chcę być spokojna, że przynajmniej jej nic nie zagraża. Powiedz jej... niech mnie zastąpi... przy Jasiu. Ja będę się tutaj za was wszystkich modliła... — I nie mogąc już powstrzymać płaczu, wbiegła do jurty, gdzie zapadła w tak dziwne odrętwienie, że nawet mały Kałga zląkł się i nie śmiał do niej podejść.
Kargan powrozem związał ręce Ludmiły i białą chustą zaczął wycierać jej twarz. Po włoskich malowidłach nie było już śladu. Mężczyzna wybuchnął dzikim śmiechem, spojrzał na brankę z tryumfem w oczach, po czym klasnął w ręce. Natychmiast wbiegło kilka wysokich, kościstych kobiet, które skłoniwszy się nisko, z wielką pokorą wysłuchały poleceń pana. Po chwili przyniosły misę gorącej wody i bardzo delikatnie i dokładnie zaczęły obmywać twarz, ręce i włosy Ludmiły, a kiedy dziewczyna próbowała się wyrywać i bronić przed nieproszonymi usługami, łagodnie, aczkolwiek stanowczo, potrafiły ją powstrzymać, aż w końcu zrozumiała szaleństwo oporu i poddała się wszystkim zabiegom.
Wnet pod ręką służebnic cera jej zajaśniała dawnym blaskiem, a włosy odzyskały sobolowe połyski. Przyniesiono przepiękny strój niewolnicy — chińskie trzewiczki ze złotymi noskami, perską szatę haftowaną w srebrne i niebieskie kwiatki, a na to wszystko ogromny, ze złotej tkaniny, przezroczysty welon, który ją owinął jak obłok światła. Ręce niewolnicy związano jedwabnym purpurowym sznurem. W tej chwili pojawił się Kargan.
— Powinienem cię zabić — odezwał się bezdźwięcznym głosem. — Nie dość, że sama uciekłaś, to jeszcze uprowadziłaś mego najlepszego sługę, psa Wasyngę, a co gorzej, zabrałaś mi dziecko ze złotymi włosami, cudowne dziecko, za które dostałbym może jeszcze więcej niż za ciebie. Powiedz mi, gdzie jest to dziecko, a wszystko ci daruję.
Ludmiła po raz pierwszy podniosła na niego oczy, a były pełne szyderczej radości.
— Nigdy go nie zobaczysz. Na szczęście jest już daleko!
Kargan przygryzł usta.
— Okradłaś mnie haniebnie, powinienem cię zabić, ale nie mam ochoty tracić zysku, bo masz jeszcze niepoślednią wartość. Wielkiemu chanowi już cię nie mogę ofiarować, bo niewolnica, która zdarła żółtą zasłonę, jest już niegodna chańskiego oka. Poza tym wielki chan umarł. Ale jestem przekonany, że cię dobrze sprzedam któremuś z książąt albo z wodzów.
Kargan, mimo wzburzenia, był wyraźnie zadowolony. Radość z odzyskania kosztownej zguby emanowała z jego oczu. Wpatrywał się w niewolnicę i zastanawiał się, ile będzie mógł za nią wziąć. Gdy tak patrzył, czegoś mu brakowało. Odchylił nieco złoty rąbek i przekonawszy się na własne oczy, że dziewczyna straciła warkocze, wpadł w szał. Ta ostatnia kropla przepełniła czarę goryczy.
— Gdzie są twoje warkocze? Czyż ty, niegodziwa dziewko, nie wiedziałaś, że one są moją własnością! Przecież to była twoja największa ozdoba. Gdzie są włosy? Powiedz, co z nimi zrobiłaś? — wrzeszczał Kargan.
— Choćbym ci powiedziała, co z nimi zrobiłam, to i tak warkocze nie urosną. Obcięłam je, aby mnie nie rozpoznano. — Ludmiła mówiła spokojnie, z dumą i pogardą w głosie.
— Poczekaj, już ja ci się odwdzięczę. Sprzedam cię Kajkułowi, to miły człowieczek. Słyszałem, że co trzy dni zabija niewolnicę. Będziesz miała trzy dni pięknego życia, a potem piękną śmierć. A ja, swoją drogą, wezmę za ciebie sutą cenę.
Na wspomnienie Kajkuła Ludmiłą wstrząsnął dreszcz, ale zamknęła trwogę w głębi duszy i odrzekła wyniośle:
— Rób, jak chcesz. Jest Bóg na niebie, który wszystkich osądzi.
— A, toś ty taka? Nie wiedziałem, że należysz do niewolnic, które wzdychają za śmiercią. Pomyślę, czym ci dokuczyć...
Ludmiła potoczyła wzrokiem, szukając ratunku. Dokoła wisiały czarne pilśniowe ścianki. Przez otwór, który służył za okno, dojrzała jurtę Ajdara, stojącą naprzeciwko, zaledwie o kilkanaście kroków. Zapona wejściowa była odsunięta, a w głębi jurty, na bogatej sofie, siedział behadyr. Może ten człowiek będzie litościwszy? Może mnie obroni? Błysnęła jej myśl, która miała się stać ostatnią deską ratunku.
Na oczach Kargana wpadła między wojłoki i jak błyskawica przebiegła przestrzeń dzielącą obie jurty. Sama nie mogła uwierzyć, że jest już w namiocie Ajdara. Jej ptasi lot był tak niespodziewany, że Kargan przetarł oczy, myśląc, że to jakiś złośliwy duch oślepia go i łudzi. Po chwili przekonał się, że nie było to złudzenie. Roześmiał się na całe gardło.
— Jaka ona zabawna! Myśli, że jej nie dogonię we własnym obozie — powiedział i jak lew w drapieżnym rozpędzie wyskoczył z jurty, by rzucić się na ofiarę.
Kiedy jednak zobaczył brankę klęczącą przed behadyrem, przestał się śmiać. Załamał się zupełnie, kiedy spostrzegł, że Ajdar wyciągnął rękę nad głową Ludmiły. Był to u Tatarów znak święty, przysięga niezłomnej obrony. Ten, nad którego głową gospodarz wyciągnął rękę, mógł spać spokojnie, choćby miał śmiertelnych wrogów.
Ajdar, przekonany, że Ludmiła na wieki jest dla niego stracona, że jedzie do stolicy pod świętym żółtym rąbkiem, usiłował o niej zapomnieć, choć nie było to wcale łatwe. Nie mógł się pocieszyć po utracie branki i po wstydzie, jaki go spotkał. Kajkuł się na nim zemścił, Kajkuł go upokorzył i nie można było nawet skarżyć się na tę zemstę, imię wielkiego chana czyniło go nietykalnym.
Kiedy gwałtowny szelest, niby wlatującego ptaka, wyrwał go z zadumy, podniósł oczy i oniemiał. Ludmiła, w kwiecistym stroju, otulona złotym obłokiem, w blasku zachodzącego słońca, przypominała jakąś nieziemską istotę. Padła na kolana, podniosła związane ręce i zawołała mieszaniną wyrazów polskich, ruskich i tatarskich:
— Dobry człowieku, broń mnie! Kargan chce mnie zgubić, ma zamiar oddać mnie Kajkułowi!
Widząc jej spętane ręce, słysząc głos drgający rozpaczą, Ajdar wiedział, że nie jest to złudzenie, ale najprawdziwsza rzeczywistość, która przyprawiła go o zawrót głowy. Wyciągnął rękę nad jej głową.
— Uspokój się, biorę cię pod moją obronę, ciebie i kogo tylko zechcesz. Obronię cię, choćby mi przyszło zniszczyć i wyrżnąć pół świata.
Tymczasem Kargan, stanąwszy u wejścia do namiotu, wołał:
— Niech behadyr nie słucha tej niegodziwej dziewki! Ona mnie oszukała. Ona mnie okradła.
— Milcz, psie Ujgurze, i nie waż się przestąpić mego progu — zagrzmiał Ajdar. — Bardziej wierzę jej niż tobie. Każdy Ujgur to wąż.
Ludmiła wstała.
— Możesz mi wierzyć, panie, ten straszny człowiek chciał mnie sprzedać Kajkułowi.
Już po raz drugi imię Kajkuła obiło się o uszy Ajdara. Nagle zrozumiał, że tu będzie mógł nasycić nie tylko miłość, lecz i zemstę. Oczy zapałały mu ogniem i gniewem.
Kargan czuł, że zdobycz wyślizgnęła mu się z rąk. Wpadł w rozpacz; wszedł do namiotu behadyra i skradając się ku Ludmile wołał:
— Ależ ja muszę ją odebrać, ona mi uciekła!
Ajdar zerwał się z miejsca i krzyknął strasznym mongolskim głosem:
— I miała rację, bo przeznaczona była dla wielkiego chana, a nie dla jakiegoś Kajkuła! Kto ci pozwolił sprzedawać ją Kajkułowi? Kto Kajkułowi pozwolił ją kupować? Okradliście wielkiego chana, okradając i mnie. Ustąpiłem pokornie jak dziecko, przekonany, że ustępuję władcy, tymczasem wy uknuliście spisek. To zdrada, za którą ciężko odpowiecie. Ja wam obu tego nie zapomnę! Teraz idź precz, pókiś żywy, a branka tu zostanie!
Kargan był zbity z tropu. Rozsądek nakazywał szybkie ustąpienie z pola walki, jednak chciwość jeszcze raz przemogła. Trzęsąc się ze strachu, przystąpił i błagał:
— Dobrze, niech zostanie, ale wy, zacny behadyrze, zapłaćcie mi za nią, choć cokolwiek. Nie chcecie chyba mojej krzywdy?
W cierpliwości Ajdara przebrała się miarka. Głosem ochrypłym od gniewu zapytał:
— Chcesz jeszcze, abym ci zapłacił? Dobrze! — chwyciwszy Kargana za ramię, wydobył kindżał i utopił go po rękojeść w gardle Ujgura. A potem, jak prawdziwy Mongoł, obtarł kindżał o pilśniową ścianę i z promiennym uśmiechem podszedł do Ludmiły. — Widzisz, że potrafię bronić. Zabiję każdego, kto by ci źle życzył. Moja dobra, śliczna gołąbko, cieszę się, że wybrałaś właśnie mnie z tylu behadyrów, którzy równie dobrze mogli cię bronić. Wyróżniłaś mnie, wybrałaś mój namiot. Wywyższyłaś mnie nawet... — głos mu zadrżał, jakby przed świętokradztwem — nad wielkiego chana. Ujął jej dłonie i rozplątał węzły purpurowego sznura. — Widzisz, moja śliczna, u nas niewolnica musi być albo zdobyta, albo kupiona. Ja cię już raz zdobyłem, teraz cię kupiłem krwią tego człowieka. Jesteś wywalczona prawdziwie po behadyrsku, po mongolsku.
Ludmiła zmroziła go wzrokiem i z podniesioną głową rzekła:
— Ja mam być niewolnicą? Nigdy!
Ajdar wychowany wśród mordów i gwałtów nie znał innego życia. Jednak jak każdy człowiek snuł marzenia, roił o przyszłym szczęściu. Uległość branek drażniła go i nieraz doprowadzała do szału. Wśród najpiękniejszych niewolnic był samotny, tęsknił za wolnym, szczerym uczuciem i pragnął miłości. Ta kobieta była inna, harda, wyniosła i wspaniała. Jeśli wybrała właśnie jego, to na pewno go lubi, a może z czasem pokocha... Ta myśl rozpromieniła twarz mężczyzny.
— To dobrze, że nie boisz się Ajdara. Ty pierwsza się nie boisz. Niechże stanie się według twojej woli. Wezmę cię za żonę. — Patrzył na nią, oczekując radości i wdzięczności branki za tak wspaniały dar.
Ludmiła zrozumiała nagle, że zaszła straszna pomyłka. Zmarszczyła brwi i zaczęła się zastanawiać. Postawię mu warunki niemożliwe do spełnienia, rozgniewam go, on mnie zabije i wszystko się skończy. Elżbieta, wykupiona przez Beppa, wróci do Polski, do swego Jasia, a ja będę z lepszego świata na nich spoglądała.
Już ułożyła sobie całą przyszłość i śmiało spojrzała Ajdarowi w oczy.
— Dobrze. Zostanę twoją żoną, ale stawiam ci warunek: chcę być żoną jedyną i mieć chrześcijański ślub — wyrzuciła jednym tchem i zaraz zamknęła oczy, czekając na wybuch śmiertelnego gniewu.
Ajdar przygryzł usta, a potem uśmiechnął się jakoś dziwnie, dwuznacznie i powiedział:
— Dobrze. Przystaję na to.
— Jak to? Zgadzasz się, bym została jedyną żoną, po chrześcijańsku?
— Tak. Jedyną, po chrześcijańsku...
Ludmiła skamieniała, a behadyr klasnął w ręce i zawołał:
— Prosić mi tu ojca Gedeona, a jak go nie ma, to innego nestoriańskiego popa. Niech przyjdzie zaraz w odświętnym stroju, bo ma ślub dawać!
Sługa wyszedł.
— Jak to zaraz? — zapytała Ludmiła.
— A na cóż mam czekać? Aby mi kto ciebie porwał? Już dosyć długo czekałem.
Ludmiła czuła, że zaczyna tracić grunt pod nogami. Czepiając się ostatniej iskierki nadziei, zapytała:
— A czy jesteś ochrzczony?
— Nie pamiętam. Bardzo możliwe, że już i tego próbowałem. Twoja wiara bardzo potężna, ale i inne nie gorsze. Jest jeden Bóg dla wszystkich!
W tej chwili weszli słudzy. Sprzątnęli zwłoki Kargana i zrobili miejsce małemu siwiuteńkiemu staruszkowi. Twarz miał podobną do pyszczka łasicy. Ubrany był jak ksiądz, ale nie był to ubiór księży polskich ani żadna z szat kapłańskich, jakie kiedykolwiek widziała Ludmiła. Jednakże płaszcz przypominał ornat, suto pozłacany, z wyraźnym krzyżem na piersi. Skłonił się behadyrowi bardzo nisko. Pan młody wziął Ludmiłę za rękę i stanął przed kapłanem, który wymruczał długą, jednostajną modlitwę w niezrozumiałym języku. Potem szkarłatną wstążką, na której jaśniały powyszywane perłami krzyżyki, niby stułą związał ręce młodej pary, dał krzyż do pocałowania i skłoniwszy się
Uwagi (0)