Branki w jasyrze - Deotyma (barwna biblioteka .TXT) 📖
Mongolia… piękne, rozległe krajobrazy, surowy romantyzm kontynentalnego klimatu i gościnni ludzie w pięknych strojach… Podróż z lotniska imienia Czyngis-chana w Ułan Bator do Polski trwa kilkanaście godzin. A teraz wyobraźmy sobie, że tę drogę trzeba przebyć pieszo…
Aby ratować przyjaciółkę z niewoli, Ludmiła wyrusza w niemal samobójczą misję, której tłem stają się najważniejsze wydarzenia polityczne w barwnej, multikulturowej Mongolii wnuków Czyngis-chana. Obcina sobie warkocze, by udawać genueńskiego pachołka, a potem sama rozporządza swoją ręką — rozkochany tatarski rycerz godzi się nawet na chrześcijański ślub.
Deotyma wykazuje — być może także dzięki dwuletniemu zesłaniu w głąb Rosji, na które towarzyszyła ojcu po powstaniu styczniowym — rozległą wiedzę o historycznej cywilizacji Mongołów. Na tej podstawie buduje fabułę ze znacznie większym rozmachem geograficznym niż autor wydanego trzy lata później Ogniem i mieczem, który z kolei może skorzystał z doświadczeń Branek w jasyrze — bo im dalej we wschodnie stepy, „z których nikt nie wraca”, tym wyraźniej opowieść nieuchronnie zmienia się w gloryfikującą cierpienie i pełną cudów hagiografię.
Czytasz książkę online - «Branki w jasyrze - Deotyma (barwna biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Deotyma
Rafał spojrzał na nią ze smutkiem:
— To szczere chęci, anioł by lepiej nie chciał...
— Wiem, co masz na myśli. Zastanawiasz się, kto to zrobi? Trzeba koniecznie znaleźć uczciwego człowieka, śmiałego, mądrego, który potrafiłby zrobić trzy rzeczy: najpierw zawieźć w skrzynię bezpiecznie na miejsce, potem dobić targu z Tatarami, a na koniec przyprowadzić do nas panią Elżbietę — powiedziała, patrząc Rafałowi prosto w oczy.
— Takiego człowieka pani nie znajdzie. Jeśli się kto ofiaruje, to będzie oszust; skarb weźmie i przepadnie jak kamień w wodę. Uczciwy człowiek nie powie: zrobię to, bo nie zrobi. Niech tylko Tatarzyska zwąchają, że poseł wiezie drogie rzeczy, złupią go i zabiją. Ja skoczyłbym dla pani w ogień, poszedłbym, jak stoję, bez oszczepu między wilki i niedźwiedzie, ale do Tatarów, nigdy! Takiej ofiarności nawet Bóg by nie wymagał!
Oboje zamilkli.
Po chwili wszystkie oczy zwróciły się w stronę kilku czykosów59 harcujących w głębi puszty. Był to taniec tryumfalny. Rozpędzając konie skośnymi kręgami, zbliżali je na powrót ku środkowi koła, rzucali czapki w górę, ściskali się i krzyczeli, jakby potracili głowy.
— Czy już wiecie? Pod Ołomuńcem60 Tatarzy pobici61! — doniósł pierwszy.
— Ich wódz, Peta, zabity!
— Ołomuniec oswobodzony! — krzyczeli jeden przez drugiego.
— Tatarzy uciekli! Już ich nie ma! Nigdzie nie ma! W Polsce też ich nie ma! Bóg zwyciężył!
— Możecie wracać do swoich!
— Eljen62!
Krzyki rosły, aż zmieniły się w jedną ogłuszającą wrzawę, podczas której Węgrzy i Polacy, znajomi i nieznajomi, starzy i dzieci ściskali się z uniesieniem podobnym do szału. Tylko Ludmiła stała na uboczu. Wszyscy się cieszą, pomyślała, a ona tam sama jedna, bez dziecka, beze mnie, bez jednej przyjaznej duszy, pod batogiem na pustyni! Czyżby ci ludzie już zapomnieli o siostrach i braciach płaczących w niewoli?
Tułacze nie mogli się nacieszyć dobrą wieścią. Zastanawiali się nad wyborem drogi powrotnej, przede wszystkim zaś byli spragnieni wypoczynku. Czykosowie skierowali ich na południe, gdzie po trzech godzinach drogi mieli znaleźć lasek ze źródłami, i na jego krańcu wygodną pasterską gospodę. Czym prędzej ruszyli w drogę, podśpiewując radośnie.
Jeszcze przed zachodem słońca przed oczami podróżnych stanęła oczekiwana czarda. Był to wielki szałas podzielony na kilka izb, z ogromnym, ogrodzonym parkanem, dziedzińcem dla bydła. Skierowali się ku gościnnie otwartej bramie, ale gospoda i dziedziniec były już zajęte. Jak okiem sięgnąć, wszędzie pełno było wozów, koni, paczek, i wśród tego kręciła się niezliczona służba.
Podróżni wyglądali niezwykle. Mieli posągowe twarze, kruczoczarne włosy i oczy żarzące się na kształt węgli. Otulały ich bogate płaszcze, zielone lub czerwone, z pomarszczonymi kapturami. Jeden z mężczyzn jaśniał białą twarzą, delikatną jak u niewiasty, miał różowe policzki i rude włosy.
Najbardziej zdumiewające było to, że przed drzwiami czardy tkwiła w ziemi biała chorągiew. Rafał wszedł do środka, chcąc dla swej pani zdobyć choćby najmniejszą izdebkę. Wasynga, ośmielony swoją przyszłą pańskością, wszedł między biesiadników z podniesioną głową. Po chwili wrócił z dziwnym wyrazem twarzy.
— To są kupcy, Italczyki. Nieraz ich spotkałem na kapczackich stepach, gotowi mnie poznać...
— Czy są między nimi Tatarzy? — spytała zatrwożona Ludmiła.
— Nie, Tatarów nie widzę.
— A ci kupcy to chrześcijanie?
— A no tak, Genueńczyki63, mieszkają w Tanie i handlują po całym świecie.
— Więc dlaczego się ich boisz?
— Jak będą wracali do Tany, gotowi powiedzieć, że mnie tu widzieli.
— I cóż ci to teraz przeszkadza? Zabrać nas nie zabiorą, choćby chcieli. Moi rodacy nas obronią, Węgrzy nas obronią. A przy tym trudno uwierzyć, by chrześcijanie chcieli naszej zguby...
— Wasza prawda, jak zawsze wasza prawda. Nie będę się bał. Już teraz mogę sobie drwić z Italczyków i Tatarów — rzekł Wasynga i ponownie zadarł głowę. Wszedł do czardy jak najprawdziwszy baskak.
Na progu minął się z chudziutkim, czarnym człowiekiem. Ten błysnął oczami, przystanął, a potem skoczył i zawołał:
— Vasignio! Caro Vasignio!
Chwycił Wasyngę w ramiona i zaczął mówić szybko, żywo gestykulując, trochę po słowiańsku, trochę po tatarsku, bo znał równie dobrze oba języki.
— Skąd się tu wziąłeś, Vasignio?
— A skąd ty, Beppo? — zagadnął Wasynga dyplomatycznie, odpierając pytanie pytaniem.
— Około pół roku temu wyjechaliśmy z Tany, aż na pięciu galerach. Wszystko sprzedało się w Bizancjum, tam nakupiliśmy różnych śliczności i teraz podróżujemy lądem z towarami Europy do Azji. Lepiej wracać lądem, bo na Kapczackich stepach stoją wojska tatarskie i pewnie wszystko rozkupią.
— A cóż znaczy ta biała chorągiew? Nigdy u was tego nie widziałem.
— To długa historia. Pod samą Budą spotkaliśmy angielskiego banitę, który zawsze posłuje od chana do chrześcijan. Jechał do króla Hungarii z wezwaniem, aby się poddał Tatarom i płacił daninę. Ale takie wezwania, które udają się w Azji, tu jakoś nie mają powodzenia. Król Polski wolałby pójść w świat o kiju, niż się poddać. Tutejszy odpowiedział ze śmiechem, że nie myśli płacić. Sydney zagroził ciężką zemstą i wyjechał, niby dumnie, ale z duszą na ramieniu. Choć jego poselska osoba uchodzi za nietykalną, dobrze wiedział, że posłom tatarskim nieraz się przytrafiał niemiły koniec. Ma wprawdzie orszak, ale z takich ludzi jak i on, z samych przybłędów, których nikt nie szanuje. Wzięliśmy tedy posła do siebie i odtąd razem podróżujemy. Póki jesteśmy na ziemi chrześcijańskiej, to Sydneyowi bezpieczniej z nami, a jak wjedziemy na ziemie tatarskie, to znów nam będzie bezpieczniej przy nim. On ma paiżę, tatarski list, i to nie srebrny, ale złoty, na widok którego Tatarzy biją czołem, dają konie, wozy, jadło, wszystko, chociażby własną skórę. Przy takim opiekunie możemy być pewni, że nikt na nas nie napadnie, nie okradnie. On teraz nam się kłania, później my jemu będziemy się kłaniali.
Ludmiła, dla której Rafał zdobył izbę na nocleg, kierując się z dziećmi ku gospodzie, zatrzymała się tuż za progiem i obserwowała rozmawiających ze sobą mężczyzn. Po chwili Wasynga podszedł do niej i powtórzył wszystko, czego się dowiedział od Beppa.
— Skądże się wziął Anglik między Tatarami?
— Kto zadrze ze swymi, ten idzie do obcych — wyjaśniał Wasynga. — Anglik podobno naraził się we własnym kraju, tak że go swoi precz wygnali. W żadnym cesarstwie chrześcijańskim nie mógł sobie zagrzać miejsca, więc przystał do Tatarów i tam wybornie mu się wiedzie. Zna wiele języków, zaczął tłumaczyć, potem pośredniczył w różnych trudnych sprawach, teraz jest posłem.
— Więc mówisz, Wasyngo, że z nim można śmiało jeździć między Tatarami? — dopytywała się Ludmiła.
— Z nim tak bezpiecznie, jak pod żółtą zasłoną. Jest on w ogromnych łaskach u wielkiego chana. Ale trzeba pierwej wkraść się w jego łaski, a to rzecz niełatwa...
— Dlaczego?
— Bo to człowiek zły. Choć nie Tatar, gorszy od wszystkich Tatarów.
— A jednak z tymi kupcami żyje w zgodzie.
— Bo ich potrzebuje. Zresztą, nic dziwnego, to tanajscy kupcy, ci ludzie mają kruczek na każdego.
— Widzisz, Rafale — zwróciła się do służącego — jednak są ludzie, którzy nie boją się między Tatarami jeździć i targu z nimi dobijać. I jeszcze dobrze na tym wychodzą.
— Nie rozumiem — odrzekł sługa wzruszając ramionami. — Nie rozumiem, to jakieś włoskie czary.
Tak, tylko czarami można było wytłumaczyć tę osobliwą zażyłość, która wiązała Genuę z Mongolią, naród chrześcijański, światły i wykwintny z najdzikszym państwem przemocy i barbarzyństwa. Kiedy cała Azja i pół Europy drżały przed wolą wielkich chanów, Genua miała u nich mir nienaruszony. Krocie miast chińskich, muzułmańskich i chrześcijańskich leżały w gruzach i w popiele, a Tana, rozsiadła pod rządem tatarskim, kwitła sobie w najlepsze. Genueńczycy trzymali w ręku złote klucze Wschodu; karawany ich krążyły swobodnie po tych samych stepach, gdzie wszystkie inne spotykała zagłada.
Ludmiła przez dobrą godzinę siedziała nieruchomo i rozmyślała, poruszając wszystkie struny duszy, umysłu i serca. Kiedy wreszcie uświadomiła sobie, że sama nie jest w stanie rozwiązać problemu, wezwała Wasyngę i rzekła:
— Powiedz mi, co to za człowiek ten Beppo? Uczciwy? Rozumny?
— Dosyć. Uczciwy może aż nadto. Stryj jego, który jest konsulem tej kompanii, narzeka, że Beppo ma za dużo serca, a za mało sprytu.
— Dobrze. Przyprowadź mi tego chłopca, chciałabym z nim porozmawiać w cztery oczy.
Chazar zdumiał się niepomiernie, zawahał się, ale w końcu wytłumaczył sobie:
— Przecież ona mądra, wie co robi. — pokręcił głową i poszedł spełnić jej wolę.
Kupiec zdziwił się jeszcze bardziej. Na wiadomość, że piękna pani chce się z nim rozmówić, o mało nie stracił głowy. Wszedł do izby i nieśmiało stanął przy drzwiach. Ludmile spodobała się jego pokora. Skinęła uprzejmie głową i chłopiec nieco się przybliżył.
— Pan Bóg — rzekła — nieraz doświadcza nas cierpieniem, żeby ludziom dać sposobność do miłosiernych uczynków. Oto ja, ścigana przez wielkie nieszczęścia, szukam człowieka szlachetnego, a przy tym zręcznego, który chciałby mi przyjść z pomocą w sprawie dosyć trudnej, a bardzo dla mnie ważnej. Zacny młodzieńcze, Wasynga mi o tobie opowiadał, chcesz być tym człowiekiem, tym rycerzem walczącym w obronie białogłowy?
Opowiedziała mu dzieje Elżbiety, Jasia, Wasyngi i swoje własne, w końcu otworzyła skrzynię uratowaną przez Rafała. Beppo zaczął oglądać klejnoty z biegłością prawdziwego znawcy. Jedne, choć na pozór świetne, od razu odrzucał, innym przypatrywał się z zainteresowaniem.
— Jest tutaj kilka rzeczy nieoszacowanych, za które można by nie tylko jedną, ale dziesięć branek wykupić — powiedział rzeczowo kupiec.
— Poradź mi, czy mam tę sprawę powierzyć Anglikowi? — spytała Ludmiła.
— Nigdy! — syknął Beppo. — Owszem, on złożyłby wam piękne obietnice i przyrzeczenia, zabrał klejnoty, a potem przepadł. I nigdy w życiu byście już ani o nim, ani o signorze Elisabecie nie posłyszeli.
— A gdybym ja sama pojechała z tymi skarbami, a jego tylko użyła za pośrednika? — badała Ludmiła.
Beppo spojrzał się na nią z nie ukrywanym przerażeniem.
— O, signora, to jeszcze gorzej. On by was porwał i zawiózł w podarunku wielkiemu chanowi, a klejnoty zatrzymał. To zbrodniarz gotów na wszystko!
Ludmiła przygryzła wargi.
— No, a gdyby tę całą sprawę powierzyć waszemu stryjowi?
Beppo zmieszał się mocno, spuścił oczy i długo się zastanawiał, nim zdecydował się na odpowiedź:
— Może powinienem milczeć, przecież to mój stryj. Ale sumienie każe ostrzec... Signora i tak już nieszczęśliwa... Nie mogę narażać jej na ostateczne nieszczęście. Nie, tej sprawy nie można powierzyć stryjowi. Klejnoty są nadto piękne... Bartolommeo, mój stryj, nie powinien nawet wiedzieć o ich istnieniu.
— A ty, zacny Beppo, nie podjąłbyś się tej sprawy? — spytała Ludmiła wzruszona uczciwością chłopca.
— Ja? — kupiec zaczął kręcić głową. — To rzecz bardzo trudna. Jakże znalazłbym signorę Elisabetę? Czy to jedna Elisabeta jest między brankami? A gdybym się pomylił, inną wykupił i skarby wasze zmarnował? No, przypuśćmy nawet, że ją znajdę i wykupię, oczywiście bez wiedzy stryja, który mnie okropnie pilnuje, co potem? Gdzie ja ją odwiozę, gdzie was odnajdę, signora? Szukać po dalekich krajach, jeździć przez miesiące, a może i lata, dla mnie to znaczy tyle, co stracić łaskę stryja i zniszczyć całą przyszłość, którą muszę sobie ciężką pracą budować.
— Słuchaj, a gdybym ja z wami pojechała, oczywiście w przebraniu. To by rzecz ułatwiło. Ja ją niezawodnie znajdę! Proszę tylko, byś targ z Tatarami przeprowadził, bo na to trzeba kupca, mężczyzny. Mnie przy dłuższych rozmowach zaraz rozpoznają, choćby po samym głosie. A kiedy już wszystko będzie załatwione, odprowadzisz nas do granicy chrześcijańskiej, tylko do granicy. Za trud i stratę czasu wybierzesz sobie z klejnotów, co ci się żywnie podoba...
Chłopiec gwałtownym ruchem ręki odepchnął klejnoty, a na Ludmiłę podniósł ogniste oczy:
— Waszych skarbów nie chcę, ale to dobry pomysł, by signora ze mną pojechała. Z wami wszystkiego się podejmuję, na wszystko się odważam. Tylko wymagam, żeby nikt z naszych, ani Anglik, ani mój stryj, ani żaden z kupców, nie wiedział, kim jesteście. Moja przyszłość mało mnie obchodzi. Pragnę wam służyć, signora!
— Kiedy wyjeżdżacie? — zapytała rzeczowo Ludmiła.
— Jutro przed świtem.
— Do świtu wszystko przygotujemy. A teraz przez jakiś czas chciałabym zostać sama.
Po chwili wezwała, nie bez pewnej trwogi, ojcowskiego sługę. Czuła, że tu czeka ją niełatwa przeprawa.
— Słuchaj, Rafale, jak wiesz, mieliśmy razem podróżować. Najpierw chciałam Jasia oddać w ojcowskie ręce, a dopiero potem zająć się losem jego matki. Ale właśnie dzisiaj Pan Bóg mi zsyła ludzi, którzy pomogą mi dotrzeć do Elżbiety; drugi raz w życiu nie trafi się taka szansa. Raniutko wyjeżdżam z tatarskim posłem i z kupcami. Przebiorę się, nikt mnie nie pozna, wszystko już zaplanowałam. Tobie powierzam dziecko. Zawieź Jasia do ojca. Uważam, że nic wam już po drodze nie grozi, że mogę liczyć na twoją wierność i przezorność. To największy dowód zaufania, jaki ci mogę dać, Rafale.
Mężczyzna najpierw zbladł, potem spłonął krwawym rumieńcem, na koniec upadł do nóg Ludmiły i zawołał:
— Pani! Toć to szaleństwo, gorzej — grzech. Lecieć w paszczę smoka, i to z własnej woli, to taka sama zbrodnia, jakby człek własną ręką gardło sobie podrzynał.
— Nie martw się o mnie, ja przecie będę na siebie uważać, choćby dlatego, aby Elżbiecie nie zaszkodzić. Ta podróż znów nie taka straszna, jak się wydaje tym, którzy tam nie byli...
Rafał nie chciał ustąpić,
Uwagi (0)