Darmowe ebooki » Powieść » Branki w jasyrze - Deotyma (barwna biblioteka .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Branki w jasyrze - Deotyma (barwna biblioteka .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Deotyma



1 ... 13 14 15 16 17 18 19 20 21 ... 48
Idź do strony:
w końcu zacisnął ręce jak człowiek, który ma skoczyć w przepaść, i powiedział:

— No, kiedy tak, to i ja z wami jadę. Będzie pani miała choć jedną przyjazną duszę.

— Dziękuję ci, mój Rafale, ale jakbyś pojechał ze mną, to któż by Jasia odwiózł. Ty masz swoje zadanie, ważne i odpowiedzialne. W moich troskach to jedyna pociecha, że mogę być przynajmniej spokojna o Jasia.

— Och, nam się nic nie stanie. Drogi wolne, król niedaleko. Nam nic nie grozi, ale wy? — zaczął szlochać jak dziecko.

Na odgłos gwałtownego łkania Wasynga zajrzał do izby. Wypadało i jego wtajemniczyć. Chazar zmartwił się niezmiernie, ale jego trwoga miała inną przyczynę. Jeśli bogata pani pojedzie, gotowa nie wrócić! Któż mu dotrzyma obietnic? Zamek przepadnie! Ludmiła wyczytała w oczach Wasyngi tę obawę. Od kupców dostała pióro i pergamin. Napisała wyraźny akt donacyjny dla Wasyngi, potem list do króla Bolesława, w którym opisując zasługi Chazarczyka, prosiła o względy i opiekę dla niego, a w końcu list do Sulisława, oznajmiający powrót dziecka i obiecujący rychły powrót żony. W skrzyni znalazła ojcowski sygnet. Wycisnęła pieczęć, a kiedy wosk zastygł, wręczyła jeden pergamin Wasyndze, a dwa następne swemu słudze. Potem wzięła na bok Rafała i rzekła półgłosem:

— Gdybyś mógł go namówić, aby ten zamek sprzedał albo zamienił na jakiś kasztel w innym kraju, ucieszyłbyś mnie serdecznie, bo mi chłopów moich żal okropnie. — Opowiedziała mu o tatarskich marzeniach Wasyngi i wydała ostatnie dyspozycje. Rafał chciał zapamiętać każde jej słowo, ale mu to z trudnością przychodziło. Słuchał tego wszystkiego w milczeniu, z ciężkim sercem. Chciał coś powiedzieć na pożegnanie, ale słowa uwięzły mu w gardle.

W izbie palił się kaganek, już dawno zapadła noc. Dzieci spały w ciemnym alkierzyku. Ludmiła odprawiła obu mężczyzn i przywołała Beppa.

— Musimy się naradzić, jak mam się przebrać? — powiedziała ożywionym głosem. — Może za twego sługę, za pachołka? Włożę niezgrabne buty, gruby kożuch, ciężką czapkę.

Postanowiła natychmiast się przebrać i sprawdzić efekt. Kiedy stanęła przed kupcem, chłopiec zmarszczył brwi.

— Ubranie jest dobre, ale aksamitna cera, jedwabiste włosy...

— Czy masz nożyce? — spytała zdecydowana na wszystko Ludmiła.

Beppo, który w swoich kupieckich manatkach miał chyba wszystko, natychmiast przyniósł nożyce. Zgrzytnęły dwa razy i grube warkocze spadły na ziemię.

— A co z twarzą? Chyba się uczernię sadzami.

— Proszę zaczekać — zawołał Beppo. — Mam na to sposób. — I po chwili przyniósł kilka puszeczek z jakimiś farbkami i proszkami. — Jak się tym pomalujecie, nikt pod słońcem was nie pozna. To są nasze włoskie sztuki...

— Ale po co, mój Beppo, aż tu przywiozłeś te malowidła?

— Między barbarzyńcami trzeba nieraz użyć podstępu: przebrać się, kryć, szpiegować — opowiadał, otwierając pudełeczka i ucząc Ludmiłę włoskich sztuczek.

Podarował jej śliczne weneckie zwierciadełko, w którym dziewczyna przeglądała się i sama siebie nie mogła poznać. Nadała swej twarzy i rękom ogorzały wygląd. Uczerniła włosy, brwi i rzęsy. Kiedy wszystko było zapięte na ostatni guzik, Beppo posmutniał. Była zupełnie kimś innym.

— Teraz to chyba rodzona matka nie poznałaby was, mia donna. Jakże ja będę was nazywał?

— Mam wybrać imię? — zastanowiła się i westchnęła. — Niech będzie Michał.

— Michele. A więc signor Michele...

— Nie żaden signor, po prostu Michele, i to dość surowo. Przecież jestem służącym, powinieneś mnie nawet nieraz złajać. — Ludmiła podniecona nadzieją ocalenia Elżbiety przybrała ton nieco figlarny i dobroduszny, który od razu niezmiernie ułatwił wzajemny kontakt.

— No, a teraz, mój panie, racz swego pokornego służącego nauczyć jeszcze jednej rzeczy. Co mam zrobić z głosem? Czy mam udawać niemego?

— Nie, Michele, nie można. To aż nadto znany wybieg. Lepiej udawaj jąkałę.

Ludmiła zaczęła się jąkać, ale nie była to łatwa rzecz. Próby szły nieudolnie. Beppo, który widocznie umiał wszystko, podsunął jej kilka rad, prosząc, by się nie zniechęcała. Po godzinie ćwiczeń Ludmiła jąkała się jak urodzona kaleka.

Wstał dzień. Kupcy rozliczyli się z gospodarzem czardy i zaczęli zbierać się do drogi. Uchodźcy polscy z nie ukrywanym podziwem obserwowali cudzoziemców.

Ludmiła zakradła się do izdebki, w której spały dzieci. Ostrożnie podniosła Jasia z pościeli i oddała go Rafałowi.

— Oddaję ci mój największy skarb. Jak ty sobie z nim poradzisz w drodze? Na pewno będzie płakał...

— Poradzę sobie, poradzę. A gdybym nie znalazł pana z Żegnańca, gdyby było prawdą, że go ubili pod Chmielnikiem? Co mam wtedy robić?

— Zawieź go do księdza Macieja. To brat pani Elżbiety, człowiek zacny i mądry. Znajdziesz go we Wrocławiu, przynajmniej dawniej, przed wojną, tam mieszkał, a teraz sama nie wiem. No, jakoś się o niego dopytasz.

— A gdyby księdza Macieja zabrakło na świecie? — służący chciał znać wszystkie możliwości.

— Wtedy... zawieź go do królowej. Księżna Kinga ulituje się nad sierotą. W każdym razie, czy będzie przy wuju, czy przy królu, ty go, mój Rafale, nie odstępuj aż do naszego powrotu. Przed Bogiem odpowiesz za to dziecko. A gdybyśmy nie wróciły, nie odstępuj go aż do śmierci.

Za drzwiami zabrzmiał niecierpliwie głos Beppa:

— Michele! Per Bacco! Chodźże, ty gamoniu!

Ludmiła drgnęła. Raz jeszcze ciepłym spojrzeniem pożegnała dziecko i wybiegła na dziedziniec. Usłyszała, jak Beppo mówi do Bartolommea:

— Wiesz, stryjaszku, nająłem jeszcze jednego chłopca do koni. Jest ich za mało, nie mogę sobie dać rady. Biedak umierał z głodu; obiecał, że będzie służył za darmo, jedynie za łyżkę strawy.

Bartolommeo miał za wiele kłopotów na głowie, by długo myśleć o podobnej drobnostce. Dał znak do wyjazdu i karawana wyruszyła, z białą chorągwią na czele.

Podróż trwała bez porównania krócej niż pierwsza. Wówczas Wasynga i Ludmiła mieli tylko dwa konie, trzeba je było oszczędzać, często i długo popasać. Tracili też wiele czasu na przyrządzanie posiłków i wypoczynek dzieci. Tutaj wszystko szło sprawnie. Kupcy prowadzili mnóstwo koni, które często wymieniali. Mieli namioty, kobierce, zapasy żywności, służbę, a nawet kucharza, Murzyna, kupionego na galerach egipskich.

Ludmiła, podróżująca w głębi krytej telegi, za Prutem zaczęła się wychylać. Serce biło jej coraz mocniej.

— Już blisko... Tam, za linią widnokręgu, stoi namiot Arguny. Elżbieta pewnie płacze i nawet się nie spodziewa, że po nią jadę — szepnęła, uśmiechając się do swoich myśli.

Na uboczu, niedaleko drogi, rozpoznała jar, który stał się grobem dla Kozaka. Echo śmiertelnego krzyku zabrzmiało raz jeszcze w jej uszach. W tej samej chwili rozpaczliwy krzyk rozległ się nad brzegiem jaru. Zadrżała... Czyżby to duch strąconego Raguna upominał się o swoją krzywdę? Nie był to jednak duch, ale żyjący człowiek. Wlókł się i wyciągał ku podróżnym ręce podobne do piszczeli szkieletu. Ludmiła przez chwilę zatrzymała na nim wzrok i przerażona cofnęła się w głąb wózka. Był to dziadzia Szymon.

— Chleba! Miłosierni ludzie, dajcie mi choć kawałeczek! I tak umrę, ale pragnę choć raz jeszcze pokosztować chleba.

Beppo zbliżył się do jęczącego.

— Co wy za jedni i skąd?

— Byłem w niewoli u Tatarów. Z początku dostawałem okruchy od niewolników. Jak wszyscy odjechali, tak i ten ostatni ratunek przepadł. Dzień jeden i drugi jeszcze się wlokłem za nimi. Co się który Tatar obejrzał, to mnie biczem okładał i krzyczał: „A ty tu po co? Wracaj do domu”. Jak tu wracać? Wszędzie pustkowie jak na cmentarzu. No, szedł ja, szedł, ale już dalej nie mogę...

— Więc Tatarzy odjechali? — dociekał Beppo. — Czemu odjechali?

— Jak zawdy, przenieśli się na inne pastwiska.

— Daleko poszli?

— O, daleko, daleko. Gadali, że rozłożą się gdzieś u Dniepru.

Co za szyderstwo losu! — pomyślała Ludmiła. Chwila spotkania zdawała się tak bliska. Teraz została niepewność. Gdzie ja ją znajdę, czy w ogóle ją znajdę — dręczyła się dziewczyna, tknięta niedobrymi przeczuciami.

Dojechali do rozdroża, z którego prowadził czarny szlak. Karawana skręciła w prawo.

— Ta droga była mi przeznaczona! — westchnęła Ludmiła i wychyliwszy głowę, obserwowała miejsce, gdzie niegdyś leżał obóz.

Step był pusty, jednostajny, poszarzały, otulony tajemniczością nocy. Nie oświetlony księżycem szlak wschodni czerniał bez końca. Posępne, ciężkie od chmur niebo opuszczało się nisko. Taka jest moja przyszłość, pomyślała Ludmiła, patrząc w górę. Na wschodnim krańcu firmamentu wypatrzyła jedyną bladą gwiazdkę i powiedziała do siebie:

— Nazwę ją gwiazdą przyjaźni; dopóki ona tam świeci, nie stracę nadziei na spotkanie z Elżbietą.

Dzień drogi za Bohem64 kraj zmienił się nie do poznania. Zaroił się tysiącami ludzi i koni; w powietrzu majaczył las dzid i buńczuków. Okazało się, że wojsko tatarskie wyprawia się na Węgry. Oddziały pod przywództwem Batu-chana65 pojechały przez tak zwaną „Ruską bramę”, czyli przez ziemię Halicką. Te, którymi dowodził Peta, zakreśliły półkole aż przez Małopolskę i Morawy. Trzecie, pod Kajdanem66, miały jechać przez Kumanię, aby w samym sercu Węgier połączyć się z pozostałymi.

Ludmiła zadrżała na taką wiadomość. Wszak zaręczano, że Tatarzy uciekli, opuścili i Polskę, i Węgry. W obliczu na nowo zagrażającego niebezpieczeństwa pomyślała o Jasiu. Tatarzy jeszcze daleko, pocieszała się. Nim do Węgier dojdą, Rafał na pewno znajdzie Sulisława. Będą mieli dosyć czasu, aby zastanowić się nad bezpiecznym schronieniem. A może Tatarzy jeszcze nie wiedzą o porażce pod Ołomuńcem? Gdy poznają rozmiary swojej klęski, może stracą wiarę w zwycięstwo i zawrócą z drogi?

Tymczasem jednak wcale nie wyglądali na ludzi, którzy mają „tracić wiarę”. Biegali jak psy węszące obfitą zwierzynę. Śmiejąc się, wyprawiali szalone harce i wyścigi. Szaty książąt kapały od złota i drogich kamieni. Konie, dobierane ze wszystkich stron świata, były droższe niż owe klejnoty. Nad jednym z książąt niesiono okrągłą sztukę jedwabnej żółtej tkaniny, rozpiętą na prętach i zatkniętą na żółtym kiju. Był to parasol, jeden z elementów chińskiego ceremoniału, który coraz wszechwładniej panował na dworach chanów mongolskich.

— Cóż to za wódz? — Ludmiła zwróciła się do Beppa. — Ten, którego osłania niewolnik.

— To właśnie Kujuk67, syn samego wielkiego chana Ogotaja. Parasol jest oznaką jego dostojeństwa.

— Będzie następcą tronu? — zainteresowała się dziewczyna.

— Jeszcze nie wiadomo. Tu rzecz idzie nie według starszeństwa, lecz według żądania ojca i całej rodziny. Ogotaj ma kilku synów i podobno już innemu przeznaczył po sobie panowanie.

— A ten gruby, kto to taki?

— To Kajdan, główny wódz, także wnuk Dżyngis-chana. Podobno bardzo srogi.

— A po prawej stronie Kujuka, ten przystojny i barczysty?

— Doprawdy nie wiem, kim on jest, ale na pewno nie pochodzi z rodziny chańskiej, bo ma ciemne włosy. Cechą rodziny Dżyngis-chana są szarożółte włosy, dziedziczone przez potomków. Jaki ma piękny pas! Ach, per Bacco!68 Same turkusy! Taki pas pewnie wart... No, mój stryj dałby za niego trzysta... może czterysta florenów69.

Beppo nie znał wodza w turkusowym pasie, a był to największy wojownik Mongolii, najsławniejszy spośród behadyrów, Subutaj70, zdobywca Chin, który rozsiawszy postrach nad żółtym Hoang-ho, jechał po nowe wieńce na drugi koniec świata, nad Cisę i Wisłę.

Wkrótce wojsko ruszyło w swoją stronę, kupcy w swoją. Trzeciego dnia, przy iskrzącym zachodzie słońca, na widnokręgu zajaśniał olbrzymi liman71 dnieprowy. Ujście Dniepru i zatoka Morza Czarnego, pocięte wyspami, pokręcone w odnogi, były potężne i spokojne jak lew, gdy usypia. Nad wodą czerniały poszczerbione i okopcone zgliszcza jakiejś kumańskiej warowni, która zbudowana na gruzach starych scytyjskich szańców dziś razem z nimi się rozsypywała. Przy niej rozpościerał się leniwie obóz tatarski.

Targ

Zmrok już zapadł, kiedy kupcy wjechali do obozu; jego zasłona lepiej zabezpieczała niż wszelkie przebrania. Ludmiła bez obawy krążyła po wąskich, wytkniętych pomiędzy jurtami uliczkach i rozpoznawała znajome twarze. Szczęśliwy przypadek czy przeczucie zaprowadziły ją wkrótce do celu. Spostrzegła Ajdara. Stał u wejścia obszernej jurty w zielonym kaftanie, ze złożonymi na piersiach rękami i ze spuszczoną smutnie głową. Był zadumany. Jeśli on tu mieszka, pomyślała Ludmiła, to gdzieś blisko musi być Toktysz z całym swoim dworem.

Istotnie, o kilkadziesiąt kroków dalej spostrzegła gromadkę namiotów nieco odosobnioną, a przy jednym z nich, na ziemi, u samego wejścia do jurty, siedziała Elżbieta. Ogień palący się w namiocie oświetlał ją z tyłu i mocno rysował chudy, wyciągnięty profil. Była odziana w ubiór prostych sług tatarskich; granatowy chałat z grubej wełny, przewiązany czerwoną taśmą, a na głowie miała spiczasty kołpaczek z czarnej pilśni. Na kolanach trzymała chłopczyka, dużo większego od Jasia, z czarnym potarganym łebkiem, z twarzą płaską, wklęsłym nosem i z ustami od ucha do ucha, które na domiar brzydoty w czasie snu nieco otworzył. Elżbieta kołysała go, śpiewając piosenkę polskich matek i piastunek. Jej szklane oczy utkwione były w jakąś nieuchwytną dal.

W jurcie kręciły się dwie niewiasty. Jedna, stara Ujgurka, z czarną chustą na głowie, warzyła coś w kociołku. Druga, młoda Mordwinka, grzała się przy ogniu. Miała na głowie blaszany diadem, z którego zwieszała się aż do kostek wielka końska grzywa pomalowana na zielono, tworząc na plecach ruchomy trawiasty płaszcz.

Ludmiła nie wiedziała, co ma robić. Nie mogła stać w miejscu i wpatrywać się w przyjaciółkę, więc przechadzała się tam i z powrotem, oglądając się i próbując przyciągnąć jej uwagę. Uporczywa przechadzka w końcu zainteresowała Elżbietę. Podniosła oczy i, mimo przebrania, w rysach i ruchach przechodnia dostrzegła coś znajomego. Uśmiechnęła się do swego złudzenia. Chwała Bogu, pomyślała, że ona już daleko.

Kobiety w głębi jurty znikły między skrzyniami, z których dobywały jakieś paczki, futra i posłania. Ludmiła natychmiast wykorzystała ten moment i podeszła do Elżbiety. Nie zwracając głowy

1 ... 13 14 15 16 17 18 19 20 21 ... 48
Idź do strony:

Darmowe książki «Branki w jasyrze - Deotyma (barwna biblioteka .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz